Opinie

Reminiscencja okołoekumenicznaz jubileuszem mariawickiej parafii w Nowej Sobótce w tle…


3 grud­nia br. para­fial­na świą­ty­nia Kościo­ła Sta­ro­ka­to­lic­kie­go Maria­wi­tów w Nowej Sobót­ce była tak peł­na, że nie wszy­scy, któ­rzy przy­by­li na jubi­le­uszo­we nabo­żeń­stwo, mie­li gdzie usiąść. A poja­wi­ło się pew­nie z pół­to­rej set­ki wyznaw­ców maria­wi­ty­zmu nie tyl­ko z naj­bliż­szych oko­lic (tzw. łódz­kich stron), ale tak­że z para­fii pod­la­skich, sto­łecz­nej, a nawet ze Ślą­ska. Powo­dem były obcho­dy 110. rocz­ni­cy powsta­nia para­fii w Nowej Sobót­ce, nie­zwy­kle zasłu­żo­nej dla maria­wi­ty­zmu. 


W niej to bowiem spo­łecz­ność maria­wic­ka zaini­cjo­wa­ny został nie­za­leż­ny byt ekle­zjal­ny Kościo­ła Kato­lic­kie­go Maria­wi­tów. Bo tak wła­śnie brzmia­ła jed­na z pierw­szych ofi­cjal­nych nazw wspól­no­ty kato­li­ków, któ­rzy zawie­rzy­li prze­sła­niu „Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia” — tre­ści prze­żyć mistycz­nych, jakie otrzy­ma­ła s. Maria Fran­cisz­ka Kozłow­ska.

Litur­gii w sobót­kow­skiej świą­ty­ni para­fial­nej prze­wod­ni­czył bp M. Ludwik Jabłoń­ski w asy­ście kapła­nów M. Sta­ni­sła­wa Ban­kie­wi­cza oraz M. Feli­cja­na Szym­kie­wi­cza – pro­bosz­cza para­fii.  Cele­bra odby­wa­ła się w obec­no­ści władz samo­rzą­do­wych Łęczy­cy oraz oko­licz­nych gmin, przede wszyst­kim zaś „macie­rzy­ste­go” dla Nowej Sobót­ki — Gra­bo­wa. Na nabo­żeń­stwo przy­by­li też dwaj duchow­ni rzym­sko­ka­to­lic­cy w oso­bach pro­bosz­cza jed­nej z oko­licz­nych para­fii oraz zakon­ni­ka – fran­cisz­ka­ni­na. Uro­czy­stość prze­bie­gła w asy­ście pocz­tów sztan­da­ro­wych z Ochot­ni­czych Stra­ży Pożar­nych: Sta­ra Sobót­ka i Mazew.

Po nabo­żeń­stwie oka­za­łą salę wido­wi­sko­wą remi­zy OSP w Sta­rej Sobót­ce (wieś sąsia­du­ją­ca z Nową Sobót­ką) wypeł­nił tłum widzów – nie mniej­szy, niż ten, któ­ry był w maria­wic­kim koście­le. Przy­by­li mie­li oka­zję obej­rzeć wysta­wę maria­vi­ta­nów, a następ­nie wysłu­chać maria­wic­kie­go chó­ru pod dyrek­cją dr. Hen­ry­ka Kapu­sty. Pie­śni w wyko­na­nia zespo­łu roz­dzie­li­ły trzy pre­lek­cje: o dzie­jach Sobót­ki, o ducho­wo­ści maria­wic­kiej oraz o uwa­run­ko­wa­niach imien­nej klą­twy papie­skiej (5 grud­nia 1906), któ­rą obło­żo­no Marię Fran­cisz­kę i ks. Jana M. Micha­ła Kowal­skie­go. Przy­po­mnę, że tę naj­su­row­szą karę kościel­ną „zacią­gnę­li na sie­bie” (język dekre­tu papie­skie­go) wszy­scy zwo­len­ni­cy maria­wi­ty­zmu, któ­rzy w prze­cią­gu 20 dni od ogło­sze­nia doku­men­tu „klą­two­we­go” nie wró­ci­li­by do jed­no­ści z bisku­pa­mi rzym­sko­ka­to­lic­ki­mi. A że 33 duchow­nych nale­żą­cych do Zgro­ma­dze­nia Kapła­nów Maria­wi­tów oraz pra­wie 45.000 ludu tego nie uczy­ni­ło, zosta­li oni (jako „odszcze­pień­cy i czy­nią­cy roz­łam”) potę­pie­ni przez papie­ża Piu­sa X i usu­nię­ci z Kościo­ła rzym­skie­go.

Wię­cej szcze­gó­łów doty­czą­cych histo­rii maria­wi­ty­zmu, widzia­nej poprzez wyda­rze­nia, jakie roze­gra­ły się wła­śnie w tej miej­sco­wo­ści, moż­na zna­leźć w oko­licz­no­ścio­wej, dość obszer­nej publi­ka­cji: „Dwie Sobót­ki – wspól­na histo­ria”. Jest ona praw­do­po­dob­nie jedy­ną tak wszech­stron­ną mono­gra­fią pla­ców­ki para­fial­nej Kościo­ła Sta­ro­ka­to­lic­kie­go Maria­wi­tów.

*

A teraz, po skoń­cze­niu rela­cji repor­ter­skiej, sto­sow­nie do cha­rak­te­ru por­ta­lu, chciał­bym podzie­lić się pew­ną remi­ni­scen­cją „oko­ło­eku­me­nicz­ną”. Aby osią­gnąć pre­cy­zję w for­mu­ło­wa­niu myśli posłu­żę się wypo­wie­dzią dość opi­so­wą.

Po pierw­sze, zasko­czy­ła mnie wię­cej niż sym­bo­licz­na obec­ność rzym­sko­ka­to­lic­kiej czę­ści miesz­kań­ców Sta­rej Sobót­ki. Dzi­wi mnie to tym bar­dziej, że przed stu laty kato­li­cy — maria­wi­ci sta­no­wi­li przy­tła­cza­ją­cą więk­szość lokal­nej wspól­no­ty. Być może owa absen­cja mia­ła zwią­zek z tym, że opi­sy­wa­nej uro­czy­sto­ści (żad­nej z obu jej czę­ści) nie zaszczy­cił (choć był zapra­sza­ny) dusz­pa­sterz tam­tej­szej para­fii rzym­sko­ka­to­lic­kiej.

Z kulu­aro­wych roz­mów, jakie pro­wa­dzi­łem z uczest­ni­ka­mi uro­czy­sto­ści, dowie­dzia­łem się, że dusz­pa­sterz rzym­sko­ka­to­lic­ki miał prze­strzec swych wier­nych, by „byli czuj­ni i nie dali się nabrać na maria­wic­kie bły­skot­ki”.

Po dru­gie, chwa­leb­na była licz­na obec­ność maria­wi­tów „z Pol­ski”, bo ich „lgnię­cie do sie­bie” jest cechą wła­ści­wą temu śro­do­wi­sku. Jed­nak z tą obec­no­ścią kon­tra­sto­wał odczu­wal­ny nie­do­bór duchow­nych maria­wic­kich. A prze­cież (ujmu­jąc rzecz w kate­go­riach prag­ma­tycz­nych) para­fial­ny jubi­le­usz wyda­wał się zna­ko­mi­tą oka­zją do zama­ni­fe­sto­wa­nia wspól­no­ty z sobót­kow­ski­mi maria­wi­ta­mi. Być może jestem nie­spra­wie­dli­wy, gdyż cha­rak­ter jubi­le­uszu (para­fial­ny, a nie ogól­no­ko­ściel­ny) uspra­wie­dli­wiał tę absen­cję. Być może kapła­ni mie­li wów­czas inne obo­wiąz­ki waż­ne dla ducho­we­go życia ich para­fii, ale ich brak na sali był zauwa­żal­ny, odczu­wal­ny i komen­to­wa­ny.

Po trze­cie, w pierw­szym odru­chu „zagrzy­ta­ła” mi wypo­wiedź obec­ne­go na pre­lek­cjach pro­bosz­cza jed­nej z sąsia­du­ją­cych z Sobót­ka­mi obie­ma para­fii rzym­sko­ka­to­lic­kich. Otóż duchow­ny ten, komen­tu­jąc — wobec ogó­łu zebra­nych — wystą­pie­nia pre­le­gen­tów stwier­dził mię­dzy inny­mi (stresz­czam z pamię­ci):

(a) Wszyst­kie chrze­ści­jań­skie wspól­no­ty reli­gij­ne, któ­re u swe­go zara­nia odrzu­ci­ły zwierzch­ność papie­ża, powsta­ły wyłącz­nie z „woli ludz­kiej” i jako takie nie mogą aspi­ro­wać do uwa­ża­nia się za „praw­dzi­we Kościo­ły”. Ergo (to już moja opi­nia wysnu­ta z tej nar­ra­cji) nie są nimi tak­że oba funk­cjo­nu­ją­ce współ­cze­śnie Kościo­ły Maria­wi­tów. A jeśli są jako takie trak­to­wa­ne, to ich wier­ni win­ni być świa­do­mi tego, że ich reli­gij­ne zaan­ga­żo­wa­nie jest myl­ne. Bo maria­wi­tyzm, będą­cy w zało­że­niach swych „cało­ścio­wym pro­gra­mem napra­wy kato­li­cy­zmu począt­ko­wo w Kró­le­stwie Pol­skim” (cytat z oka­zjo­nal­nej publi­ka­cji), nie zyskał apro­ba­ty pol­skich bisku­pów oraz Sto­li­cy Apo­stol­skiej. Z tego wzglę­du źró­dło maria­wi­ty­zmu (prze­ży­cia mistycz­ne Marii Fran­cisz­ki) nie zosta­ło uzna­ne „za nad­przy­ro­dzo­ne, czy­li praw­dzi­we”, zaś zawar­ty w nim pro­gram odno­wy kato­li­cy­zmu został odrzu­co­ny i uzna­ny za „samo­wo­lę” księ­ży maria­wi­tów. Ani meto­dy, ani skut­ki jego kil­ku­let­nie­go wdra­ża­nia nie zyska­ły apro­ba­ty mia­ro­daj­nych czyn­ni­ków kościel­nych.  I stąd roz­łam…

(b) Zda­niem rzym­sko­ka­to­lic­kie­go duchow­ne­go, zasad­ni­czy błąd popeł­ni­li ci z pre­le­gen­tów, któ­rzy odwo­ła­li się do kate­go­rii swo­bo­dy sumie­nia. A uwa­ża­li oni, że poczu­cie wewnętrz­nej wol­no­ści wystar­cza­ło za tytuł moral­ny do opo­wie­dze­nia się za maria­wic­ką dro­gą ducho­we­go roz­wo­ju. Fakt, że doko­nu­ją­cy „wybo­ru sumie­nia” – cytu­ję pre­le­gen­tów – dobro­wol­nie „zacią­gnę­li na sie­bie klą­twę” dowo­dzi, iż uczy­ni­li tak z głę­bo­kie­go prze­ko­na­nia, że postę­pu­ją dobrze. Bez tej wia­ry nie­złom­nej pierw­si Maria­wi­ci nie powa­ży­li­by się na taki krok. Bowiem musie­li on być świa­do­mi tego, że ta posta­wą ścią­gną na sie­bie gniew hie­rar­chii kościel­nej oraz nie­na­wiść tłu­mów. Gdy — jak sądzę – rze­czy­wi­sto­ści była dużo gor­sza, niż wyobra­że­nia o niej. Ale trze­ba pamię­tać i o tym, że 33 księ­ży (pro­pa­ga­to­rów maria­wi­ty­zmu) nie mia­ło żad­nych narzę­dzi ani tym bar­dziej wła­dzy, by skło­nić kil­ka­dzie­siąt tysię­cy ludzi do przed­ło­że­nia wier­no­ści „Dzie­łu Wiel­kie­go Miło­sier­dzia” nad wier­ność papie­żo­wi.

By „skon­tro­wać” rozu­mo­wa­nie pre­le­gen­tów, rzym­sko­ka­to­lic­ki pole­mi­sta przy­wo­łał kate­go­rię tzw. sumie­nia obiek­tyw­ne­go. Jak zro­zu­mia­łem egze­ge­zę tej for­mu­ły, przed pod­ję­ciem decy­zji o trwa­niu przy maria­wi­ty­zmie każ­dy z jego sym­pa­ty­ków winien był odwo­łać się do tak poję­te­go sumie­nia. „Uży­wa­jąc” go zro­zu­miał­by — przy­wo­łu­ję z pamię­ci sło­wa mów­cy — że ist­nie­je tyl­ko jed­na Praw­da Boża, któ­rej kusto­szem jest jedy­ny rze­czy­wi­ście powo­ła­ny przez Boga wspól­no­ta kościel­na [czy­taj: Kościół Rzym­sko­ka­to­lic­ki].

W momen­cie wygło­sze­nia tej myśli zupeł­nie minę­ła mi iry­ta­cja. Albo­wiem duchow­ny wystą­pił przed publicz­no­ścią, jako gor­li­wy duchow­ny swe­go Kościo­ła i przy­wo­łu­jąc zasa­dę obo­wią­zu­ją­cą w nim miał do tego abso­lut­ne pra­wo. Ba, jeśli miał być sobą pomię­dzy nie-rzym­ski­mi kato­li­ka­mi, wręcz powi­nien był tak się wypo­wie­dzieć! Wszak jego obo­wiąz­kiem było „danie świa­dec­twa praw­dzie” Kościo­ła, któ­re­mu słu­ży.

Z dru­giej jed­nak stro­ny moją eku­me­nicz­ną czuj­ność wyostrzy­ła, uczy­nio­na mimo­cho­dem, przez duchow­ne­go wzmian­ka, że przed przy­by­ciem na maria­wic­ki jubi­le­usz wie­le roz­ma­wiał ze swym dzie­ka­nem i kole­ga­mi – księż­mi. To zda­nie pod­su­nę­ło mi — scep­ty­ko­wi nie­ule­czal­ne­mu — nastę­pu­ją­cą wąt­pli­wość: Czy aby nie było tak, że tembr i treść wystą­pie­nia przed maria­wic­kim (głów­nie) audy­to­rium wypły­wa­ły tyle z gor­li­wo­ści kapłań­skiej i iden­ty­fi­ko­wa­nia się księ­dza z rzym­sko­ka­to­lic­ką orto­dok­sją, czy raczej (obym się mylił!) z tych­że roz­mów pro­wa­dzo­nych przed sobót­kow­ską oko­licz­no­ścią?

Może jestem prze­wraż­li­wio­ny (bo złej woli u sie­bie nie dostrze­gam), ale trud­no mi ode­brać wystą­pie­nie Księ­dza Pro­bosz­cza ina­czej, niż jako coś pośred­nie­go mię­dzy mani­fe­sta­cją wier­no­ści zasa­dom swe­go Kościo­ła a ape­lem do maria­wi­tów, by się zasta­no­wi­li, co też robią w maria­wi­ty­zmie, któ­ry (inter­pre­tu­ję opi­nię Księ­dza Pro­bosz­cza) nie jest zdol­ny zapew­nić im peł­ni zba­wie­nia. Ale też jesz­cze trud­niej przy­cho­dzi mi wyobra­że­nie sobie, aby wyznaw­cy maria­wi­ty­zmu (w dodat­ku przy­by­li na jubi­le­usz począt­ków swej odręb­no­ści ekle­zjal­nej!) w jaki­kol­wiek spo­sób zatę­sk­ni­li po tych sło­wach za papie­stwem, któ­re „lek­ką ręką pozby­ło się” ich pra­pra­dzia­dów. Albo też nie sądzę, aby kry­tycz­nie odnie­śli się do słów ks. M. Micha­ła Kowal­skie­go, któ­re ponad wiek temu (w chwi­li prze­si­le­nia) rzekł był wła­dzom kościel­nym: „Co macie czy­nić, czyń­cie co rychlej”; czym oznaj­mił bisku­pom, że nawet pod pre­sją naj­cięż­szych kano­nicz­nych kar nie odstą­pi od „Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia”.

Jakie­kol­wiek były pobud­ki stresz­czo­ne­go wyżej wystą­pie­nia duchow­ne­go rzym­skie­go, mar­nie roku­je ono per­spek­ty­wom dia­lo­gu eku­me­nicz­ne­go. Wska­zu­je bowiem w spo­sób jed­no­znacz­ny, że jedy­ną moż­li­wą do zaak­cep­to­wa­nia przez Kościół rzym­ski for­mą reali­za­cji ape­lu, by „wszy­scy byli jed­no”, jest powrót chrze­ści­jan z innych Kościo­łów i tra­dy­cji do jed­no­ści z Rzy­mem. A więc do uzna­nia zwierzch­no­ści papie­ża…

W cza­sach, kie­dy idea eku­me­ni­zmu dość powszech­nie reali­zo­wa­ła się w for­mie mię­dzy­kon­fe­syj­nych nabo­żeństw z oka­zji Tygo­dnia Modlitw o Jed­ność Chrze­ści­jan, jeden z duchow­nych nie-kato­li­ków opo­wia­dał mi, jak od księ­dza rzym­skie­go, któ­re­go zapra­szał do swo­jej świą­ty­ni na te modły, usły­szał: „Z tego, że tak moc­no odże­gnu­je­cie się od przy­ję­cia zwierzch­no­ści papie­ża wnio­sku­ję, że zamy­ka­cie drzwi eku­me­ni­zmo­wi. Odże­gnu­je­cie się od przy­wró­ce­nia praw­dzi­wej jed­no­ści Kościo­ła Chry­stu­so­we­go”. Na to zapra­sza­ją­cy duchow­ny, odrzekł: „A nie sądzi ksiądz, że te drzwi zosta­ły zatrza­śnię­te w Koście­le rzym­skim w chwi­li zade­kre­to­wa­nia nie­omyl­no­ści papie­ża?” Ripo­sty na tę ripo­stę ponoć nie było…

I dla­te­go biję się pokut­nie w pier­si, uzna­jąc (piszę to bez sar­ka­zmu!), że nie wol­no mi było zży­mać się na sło­wa­mi pro­bosz­cza jako sto­ją­cy­mi w opo­zy­cji do idei eku­me­ni­zmu poj­mo­wa­ne­go jako jed­ność w róż­no­rod­no­ści. Była choć była to mani­fe­sta­cja ducha „Kościo­ła trium­fu­ją­ce­go”, to czy mia­łem pra­wo spo­dzie­wać się innych słów. Inne­go mani­fe­stu. Sło­wa te mia­ła być dokład­nie takie, jakie padły i tyle. Nikt nie powi­nien był spo­dzie­wać się innych!

A że nie wywo­ła­ły one wśród zgro­ma­dzo­nych entu­zja­zmu? Po pierw­sze, maria­wi­ci przy­by­li na uro­czy­stość nie mie­li ku temu żad­nych powo­dów. Po dru­gie, nie sądzę, by Wie­leb­ny Duchow­ny­du­chow­ny, któ­ry taką opi­nię wygło­sił, spo­dzie­wał się aplau­zu. Wszyst­ko mia­ło zostać i zosta­ło „po sta­re­mu”. Jak było przez wie­ki, tak jest i – jak sądzę – dłu­go jesz­cze będzie.

Ale też może tembr ora­cji pro­bosz­cza spra­wił, że przez chwi­lę poczu­łem się, jak­by czas się cof­nął. Jak­bym zna­lazł się w Sobót­ce w koń­cu roku 1906, gdy kler rzym­ski obo­wią­zy­wa­ła i potry­denc­ka for­ma­cja nie­chęt­na „inno­wier­com”, i odgór­ny (egze­kwo­wa­ny przez sekret­ną oraz wszech­wład­ną wów­czas struk­tu­rę „Soda­li­tium Panum”) obo­wią­zek skła­da­nia „kościel­nej lojal­ki”, jak okre­ślam tzw. przy­się­gę anty­mo­der­ni­stycz­ną. Czu­łem się tro­chę tak, jak wów­czas, gdy pierw­szy raz patrzy­łem na zdję­cie wyko­na­ne dwa mie­sią­ce (sier­pień 1906) po jed­nym z pogro­mów kato­li­ków – maria­wi­tów. Z owe­go zbio­ro­we­go por­tre­tu patrzy­ły na mnie god­nie poważ­ne obli­cza gro­na pod­la­skich kato­li­ków – rzym­skich, z któ­rych (nie da się tego wyklu­czyć) część mogła grzmo­cić po kar­kach kato­li­ków – maria­wi­tów z sąsied­niej para­fii. Obok cze­re­dy para­fian stał prze­wod­nik ducho­wy owe­go ludu pra­wo­wier­ne­go, co pod­kre­ślał napis na wiszą­cym nad nimi wszyst­ki­mi trans­pa­ren­cie: Niech żyje wia­ra Rzym­sko Kato­lic­ka. Niech zgi­nie here­zja kozło­wi­tów. ([w:] Kar­ta z dzie­jów sta­ro­żyt­ne­go kościo­ła w Liwie, War­sza­wa 1916, s. 49)

*

W tam­tej epo­ce nikt nawet nie prze­czu­wał, że doko­na się tak rady­kal­na wol­ta, jaką w dzie­jach Kościo­ła Rzym­sko­ka­to­lic­kie­go uczy­nić miał Sobór Waty­kań­ski Dru­gi. I tym bar­dziej nie mogę powstrzy­mać się od zakoń­cze­nia mej remi­ni­scen­cji sło­wa­mi naka­zu skie­ro­wa­ne­go do ludu maria­wic­kie­go (nie­dłu­go po ogło­sze­niu „klą­twy”) przez Marię Fran­cisz­kę Kozłow­ską. Przy­to­czył tę myśl kpł. M. Feli­cjan pod­czas pre­lek­cji o spe­cy­fi­ce ducho­wo­ści maria­wic­kiej: W miło­ści bra­ter­skiej nie ma dla nas róż­ni­cy wyznań, nie ma here­ty­ków ani nie­wie­rzą­cych. Nie do nas nale­ży sąd o tym, kto będzie zba­wio­ny lub potę­pio­ny. Wie­my tyl­ko, że kto by nie wie­rzył w Jezu­sa Chry­stu­sa i wzgar­dził Nim, ten sam sie­bie osą­dzi.

Czy te sło­wa nie brzmią tak, jak­by były zapo­wie­dzią wol­ty sobo­ro­wej, któ­ra mia­ła się doko­nać ponad pół wie­ku po ich napi­sa­niu przez Marię Fran­cisz­kę? Jed­nak pyta­nie, na ile owa wol­ta doko­na­ła się sku­tecz­nie (przy­naj­mniej w Pol­sce) i jaka przy­szłość rysu­je się dla idei odbu­do­wy jed­no­ści chrze­ści­jan, pozo­sta­wiam otwar­te…


Gale­ria
Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.