Tradsi, kontrkulturowcy, papież i liturgia — rozmowa z dr. Pawłem Milcarkiem, redaktorem naczelnym “Christianitas”
- 28 kwietnia, 2013
- przeczytasz w 15 minut
- W pięknej, godnej, tradycyjnej liturgii chodzi nie o znaki doczesnego splendoru i nie o bicie po oczach bogactwem — lecz o to Franciszkowe “Bóg mój — moje wszystko”. Nie ma konfliktu między tym wyczuciem prymatu służby Bożej, a prostotą diakonii, między wziętym po przodkach ornatem i pastorałem — a prostą sutanną i niechęcią do “pomponów” w codziennym obyciu — mówi dr Paweł Milcarek, redaktor naczelny kwartalnika “Christianitas” w rozmowie z ekumenizm.pl. Przyglądając się w ostatnim czasie Pańskim wypowiedziom na temat papieża Franciszka, […]
- W pięknej, godnej, tradycyjnej liturgii chodzi nie o znaki
doczesnego splendoru i nie o bicie po oczach bogactwem — lecz o to Franciszkowe
“Bóg mój — moje wszystko”. Nie ma konfliktu między tym wyczuciem
prymatu służby Bożej, a prostotą diakonii, między wziętym po przodkach ornatem
i pastorałem — a prostą sutanną i niechęcią do “pomponów” w
codziennym obyciu — mówi dr Paweł Milcarek, redaktor naczelny kwartalnika “Christianitas” w rozmowie z ekumenizm.pl.
Przyglądając się w ostatnim czasie
Pańskim wypowiedziom na temat papieża Franciszka, odniosłem – może mylne –
wrażenie jakby zmagał się pan sam z sobą: z jednej strony życzliwy sceptycyzm,
a z drugiej podkreślane posłuszeństwo wobec nowego Biskupa Rzymu. Jednak pośród
polskich tradycjonalistów wydaje się pan w jakiejś mierze nie tyle entuzjastą,
co przychylnym obserwatorem i komentatorem „franciszkańskiej rewolucji”,
wyznającym: „Papież codziennie mówi coś słusznego”.
Nie jestem sceptykiem. Papież to papież, jest się mu posłusznym nie tylko
przez katolicką wiarę w jego rolę Wikariusza Chrystusa, ale i związane z tym
poczucie lojalności, a na pewno także przez więź nadprzyrodzonej solidarności.
To oczywiście nie znaczy, że wśród już długiego szeregu następców Piotra
każdego mamy tak samo wielbić, opiewać, dokonując apoteozy każdego jego ruchu.
Jednak Papież Franciszek rządzi Kościołem ledwie od miesiąca — to szczególnie
wzruszający czas, kiedy Papież uczy się papiestwa, a Kościół uczy się tego
konkretnego papieża. Mogę powiedzieć, że widzę ten okres właśnie jak czas
porodowych bólów i nadziei, radości. Czuję jak przechodzą przeze mnie fale tych
uczuć — na tle spokoju, że “wszystko idzie zgodnie z planem”. Już
wiemy, że nowy papież wybrał styl jakby proboszczowski, bardzo duszpasterski -
w którym zwięzłe mistrzowskie homilie odgrywają bardzo ważną rolę. Już wiemy,
że zamierza kontynuować pewne trudne fronty walki Benedykta XVI (zapowiedź
polityki wobec nadużyć wśród duchownych). Czekamy na wyraźniejsze ruchy w
dziedzinie rządzenia i reformowania Kurii itp. To są obszary radości i nadziei.
Na tle Poprzednika papież Franciszek ma na pewno mniej zmysłu liturgicznego -
co z kolei mnie martwi, ponieważ niezależnie od intencji Papieża może to
oznaczać dodanie skrzydeł kościelnemu prądowi liturgicznego
“dziadostwa”, a przede wszystkim ożywić prąd sprowadzania liturgii do
minimalnych rytuałów będących okazją dla homilii. W sumie pozostaję
umiarkowanym optymistą. Niewątpliwie Papież staje przed potężną pracą, każdy
powinien mu pomóc tam gdzie jest.
Ale jeśli liturgia jest wyrazem wiary
Kościoła wg starożytnej zasady lex orandi lex credendi, to czy obawy części środowisk tradycjonalistycznych nie są uzasadnione, że papież Franciszek
bardziej kładzie nacisk na zdeliturgizowaną ortopraksję niż na ortodoksję? Czy
rzeczywiście duchowy wymiar pontyfikatu Franciszka i papieża Benedykta XVI jest
tak bliski, że można mówić o kontynuacji?
Uważam, że w tej chwili można mówić o kontynuacji — nie tylko w tym
podstawowym sensie, w którym nigdy nie ma dyskontynuacji między papieżami, ale
również w sensie dalej idącym. Do rangi pewnego symbolu można podnosić to, że
gdy Franciszek mówi o centralnym znaczeniu Krzyża, to czyni to od ołtarza, na
którym zgodnie z decyzją Benedykta XVI stoi na środku krucyfiks — wtedy słowo i
znak wzajemnie się potwierdzają. Czy jednak będzie to kontynuacja pewnego
zamysłu, który widzieliśmy w linii Benedykta? Zapewne obaj żyjący papieże są
sobie trochę dalsi niż np. byli sobie Jan Paweł II i jego następca, bliski
współpracownik. Jest duża różnica doświadczeń, środowiska, temperamentu,
formacji — a z tego wynika też różnica “w fizjonomii i ruchach”. Mimo
nimbu Biedaczyny papież Franciszek pozostaje przede wszystkim jezuitą — z
charakterystycznym dla tego środowiska praktycyzmem, woluntaryzmem,
nastawieniem przede wszystkim na komunikację i kierownictwo duszami. To
faktycznie inne słowa-klucze niż te kojarzące się z Benedyktem: ortodoksja
(jako “rozumna służba Boża”, logike latreia), logos wiary… Treść
krótkich homilii Franciszka wskazuje na to, iż widzi on swoje duszpasterstwo
jako operowanie przede wszystkim w warstwie moralnej: pobudzanie ludzi do tego,
by próbowali być lepszymi chrześcijanami i ludźmi. Benedykt próbował przede
wszystkim zapraszać ludzi do społecznego sam na sam z Bogiem w celebracji
liturgicznej oraz do otwierania umysłu, na prawdę i piękno. Oba kierunki nie są
kontradyktoryjne.
Nie obawia się pan jednak, że opisana
zmiana paradygmatu spowoduje poczucie wyobcowania środowisk liturgicznych,
które wraz z wyborem papieża Benedykta i jego historycznymi decyzjami (Summorum pontificum), nabrały
przysłowiowego wiatru w żagle?
Benedykt XVI wykonał pracę przywrócenia sprawiedliwości, zaburzonej na
etapie posoborowej reformy liturgicznej z lat 70. XX wieku. Niestety ta praca
została na wyższym i średnim szczeblu decyzyjnym w Kościele odebrana w jakimś
pomniejszającym kontekście “koncesji dla nostalgików” lub czysto
formalnego potwierdzenia “ciągłości” Kościoła. Nie potrafiono jak na
razie dostatecznie skorzystać z bogactwa tej otwartej możliwości wzbogacania
praktyki liturgicznej dziedzictwem duchowym z przeszłych wieków. Obawiam się,
że obecnie skorzystanie z tej lekcji nie będzie popularniejszą drogą: papież
Franciszek przychodzi z kraju, w którym liturgia pełniejsza, bogatsza kojarzy
się z racji historyczno-społecznych ze “światem dla wybranych”, a nie
z dobrem mas ludowych. Paradoks polega jednak na tym, że patron obecnego
Papieża, święty Franciszek założył zakon, któremu wszczepił ogromną miłość do
staranności służby Bożej, w której widział dosłownie tkliwą opiekę nad
Chrystusem wydanym rękom kapłańskim. Dobrze byłoby dostrzec właśnie tę
perspektywę: w pięknej, godnej, tradycyjnej liturgii chodzi nie o znaki
doczesnego splendoru i nie o bicie po oczach bogactwem — lecz o to Franciszkowe
“Bóg mój — moje wszystko”. Nie ma konfliktu między tym wyczuciem
prymatu służby Bożej, a prostotą diakonii, między wziętym po przodkach ornatem
i pastorałem — a prostą sutanną i niechęcią do “pomponów” w
codziennym obyciu. Taka synteza jest możliwa.
A czy nie dziwią pana stwierdzenia byłego
ceremoniarza papieskiego, abpa Pierro Mariniego, który mówił ostatnio, że
Kościół wyszedł niejako z bagna, a z kolei przewodniczący niemieckiego
episkopatu, abp Robert Zollitsch, stwierdził, że bycie katolikiem znów stało
się interesujące, czym wywołał lawinę niepochlebnych komentarzy?
Niestety nie dziwią mnie — ponieważ pewien typ arogancji wobec kiedyś kard. Ratzingera, a potem papieża Benedykta XVI był zawsze “dopuszczalny” nawet w
kręgach hierarchów. Natomiast te stwierdzenia wydają mi się zwyczajnie
niesprawiedliwe. Zwłaszcza wypowiedź abp. Mariniego jest ogromnie niesmaczna -
w kontekście trudnej i niezbędnej walki Benedykta o oczyszczenie życia
kościelnego z nadużyć. Autor takiej wypowiedzi ustawia się w szeregu tych,
którym bardzo niewygodne były te działania. I to ostatnie rzeczywiście mnie
dziwi.
Dziwi, a może nie powinno dziwić, biorąc
pod uwagę dość krótki żywot abp. Mariniego na stanowisku papieskiego
ceremoniarza…
Mówi Pan o jego służbie przy Benedykcie XVI. Jednak i tak trwało to dość długo — zważywszy na to jak bardzo rozbieżne wizje liturgii mieli zawsze ci dwaj
ludzie. Dla mnie to podtrzymanie na stanowisku przez Benedykta wieloletniego
ceremoniarza Poprzednika było jednym z przykładów jego klasy, lojalności,
pokory: próbował współpracować z Marinim. Po kilku bolesnych wpadkach uznał, że
trzeba to zakończyć i przeniósł arcybi
skupa na inne stanowisko, które ma on do
dzisiaj. Były wówczas po stronie Mariniego objawy złości, zwłaszcza po
uwolnieniu liturgii tradycyjnej w 2007. Potem długo milczał. Obecnie powiedział
to, z czym się zapewne “dusił” przez te lata.
Wielokrotnie zabierał Pan głos na temat ekumenizmu, krytykując “radosną twórczość” posoborową,
prezentując — nazwijmy to umownie — dość konserwatywną wersję ekumenizmu pośród
rzymskokatolickich publicystów w Polsce. Czy Pańskie spojrzenie na ekumenizm
wynika jedynie z refleksji teologicznej, czy wypływa ono również z
bezpośredniego doświadczenia?
Mam wrażenie — także po dokładnym studium soborowego Dekretu o ekumenizmie i encykliki Jana Pawła II “Ut unum
sint” — że katolickie podejście do ekumenizmu zakłada wiele teologicznych
subtelności, unikających irenizmu, relatywizmu – oraz obojętności. A równocześnie
mam doświadczenie, że ci katolicy, którzy angażują się w działalność
ekumeniczną albo podchodzą do tych subtelności bardzo “kreatywnie”,
albo w ogóle ignorują związane z nimi trudności, nawet chyba nie zauważając
różnicy podejścia katolickiego i innych. Przyznaję, że to mnie odstręcza od
tych aktywności, ponieważ taka “mgła niejasności” (jak mawiał o
praktyce ekumenizmu kard. Journet) nie pozwala się ani spotkać z innymi, ani
zachować świadomości daru, który posiada się dla siebie i dla innych. Z mojej
wczesnej młodości zachowałem wspomnienie uczestnictwa w spotkaniach
ekumenicznych (i to pojętych szeroko, gdyż z udziałem żydów): zapamiętałem dużo
entuzjazmu, dużo życzliwości, dużo zachwytu z możliwości “bycia
razem” — niestety już nie więcej. Doceniam zarówno dobre relacje
międzyludzkie, jak i spokojne rozeznanie “tego, co łączy”, przy
założeniu dobrej woli i bez rozszerzającego szafowania kategoriami grzechów i
kar. Natomiast jestem bardzo przeciwny sztucznemu wytwarzaniu form niby-jedności, w których jakieś zewnętrzne akty nie mogą być utwierdzone w wewnętrznych przeświadczeniach wiary. Przyznam, że od lat sprawę ekumenizmu obserwuję prawie wyłącznie z perspektywy tego, co ona wnosi do wnętrza Kościoła katolickiego — natomiast moje doświadczenia i wiedza dotycząca tego co wnosi — nie ekumenizm w ogóle, lecz katolickie akty ekumeniczne — do życia innych chrześcijan, ich Kościołów i Wspólnot, jest niewielka.
Ale czy taka reakcja nie jest wynikiem lęku i w jakiś, również mistyczny sposób, uniemożliwienia jeszcze większego zgłębienia katolickości oraz ukazania tego, co wszystkim nam wspólne?
W praktyce ekumenizmu — mówię cały czas o podejściu katolickim — musi
zachodzić harmonia między mocnym podtrzymaniem wypływającej z wiary
wdzięczności za już otrzymany dar katolickości w Kościele rządzonym przez
Piotra — a ufnym w moc darów Bożych potwierdzeniem ich działania poza jego
granicami jurydycznymi. Mówię o harmonii a nie o równowadze między tymi dwiema
rzeczami, ponieważ chociaż wypływają one z tego samego źródła zaufania do Boga
i Jego zamysłu życzliwości, to nie są równej “wagi”: drugie jest
jakoś podporządkowanego względem pierwszego. Taka zresztą jest również logika
“katolickich zasad w dziedzinie ekumenizmu”. Dziękczynienie Bogu za
to, że mimo rozłamów wiele różnych podstawowych darów bywa bazą naszej
wspólnoty, nie może wygasić niepokoju o trwałość i kompletność owych darów, w
dziedzinie wiary, sakramentów i życia kościelnego. Ta niezbędna troska ze
strony Kościoła — troska, której ekumenizm nie powinien usypiać — oczywiście
nie może być utożsamiana z samozadowoleniem katolików: jednym z owoców
poprawnie odczytywanego ekumenizmu jest mocniejsza wrażliwość na to, co w
różnych okresach i miejscach w życiu Kościoła katolickiego było nie dość kochane, nie dość przeżywane — mimo że należy do obecnego w Kościele depozytu. Nie pomniejszając winy tych czy innych ludzi, którzy tworzyli rozłam, zawsze miał
on w tle jakieś długotrwałe i przynajmniej z pozoru akceptowane zaniedbanie,
nadużycie, deficyt w czymś ważnym dla żywotności i rzeczywistej wiarygodności
życia wiary. Ostatnio uwidoczniło się to w związku ze sprawą abp. Lefebvre’a i
Bractwa św. Piusa X — która chociaż nie ma wymiaru głębokiego zerwania, jednak
powtarza ten sam schemat: zanim doszło do nieposłuszeństwa i
“odejścia” jednych, inni doprowadzili do tego, że w życiu kościelnym
pewne prawdy nie były dość proklamowane, a pewne dobra — dość kochane.
Uczestniczył Pan kiedyś w luterańskim nabożeństwie, anglikańskiej czy mariawickiej mszy właśnie dla lepszego poznania i rozeznania tego, czym są żywe wspólnoty nie będące w pełnej jedności z Biskupem Rzymu?
Nie, o ile mnie pamięć nie myli, nigdy nie uczestniczyłem w nabożeństwie tych
wspólnot chrześcijańskich, z którymi my, katolicy nie podzielamy tej samej
wiary w Eucharystię i sakrament święceń (w zborze luterańskim byłem bodaj tylko
raz, na spotkaniu ekumenicznym w trakcie pielgrzymki Benedykta XVI, asystując
ówczesnemu Marszałkowi Sejmu). Chyba też nie byłem nigdy na Liturgii prawosławnej
— chociaż widywałem jej odprawianie niejako “w przejściu”, zaglądając
do cerkwi. Z pewnym zaskoczeniem dowiadywałem się natomiast przy różnych
okazjach, że to, co wśród katolików uchodzi np. za “protestanckie” w
liturgii, bywa w rzeczywistości obce wielu protestantom, mocno odróżniając np.
nabożeństwo luterańskie od kalwińskiego. To niewątpliwe, że reforma Lutra
wniosła ze sobą także modyfikacje i zerwania w dziedzinie kultu — mimo to jest
w tej tradycji cały szereg elementów tej ciągłości liturgicznej, którą w
Kościele katolickim odsunięto na boczny tor w ramach posoborowej reformy
liturgicznej — i to niekiedy z rzekomo “ekumenicznych” względów.
Rozmawiamy w Niedzielę, która w tradycyjnym Mszale Rzymskim nosi z powodu swego
introitu nazwę “Cantate” — o ile wiem, ten sam introit śpiewa się w
zborze luterańskim! Takie mniejsze i większe znaki wspólnego dziedzictwa mocno
przeczą obecnemu wśród katolików przekonaniu, iż odnajdywanie “wspólnego
języka” katolików z luteranami to po prostu pozbywanie się
średniowiecznych nabytków tradycji łacińskiej. Czasami to pozbywanie jest
właśnie odsuwaniem wspólnego dziedzictwa.
Napisał Pan niedawno: „Bardzo lubię
moich braci tradsów — to jest środowisko niesamowicie rozmaite i zintegrowane
właściwie tylko staraniem o możliwość korzystania z wielowiekowego dziedzictwa
Kościoła rzymskiego.” Jak bardzo to środowisko jest zróżnicowane i czy
dostrzega Pan potrzebę zjednoczenia tradycjonalistów wokół wspólnej sprawy.
W najściślejszym sensie tzw. tradycjonaliści katoliccy to po prostu
katolicy, którzy czują się osobiście przywiązani do dziedzictwa kościelnej
tradycji łacińskiej — w jej wymiarze najpierw liturgicznym, a następnie w
pochodnych od niego wymiarach doktrynalnym, duchowym czy dyscyplinarnym. To
jest coś co można by nazwać “wielkością i nędzą” tego środowiska:
wielkością — ponieważ chodzi o pewne dobro nie związane z jakąś jedną
osobowością czy wrażliwością, chodzi o dobro katolickie, powszechne; nędzą -
ponieważ to oznacza, że “tradsi” nie mają atrakcyjności jakiejś
zwartej grupy formacyjnej. Jest natomiast prawdą, że to niemal wyłącznie tradsi
stawiają na polu kościelnym sprawę praktycznego prymatu służby Bożej,
rzeczywistego traktowania liturgii jako “szczytu i źródła życia
chrześcijańskiego”, rezerwowania dla niej prymatu właśnie dlatego, że w
liturgii objawiany jest sposób obecności człowieka przed Bogiem i sposób bycia
Boga wobec człowieka. Poza tym konkret “starej Mszy” i w ogóle
starszej formy rytu rzymskiego to coś bardzo ważnego — nie chodzi przecież o jedną z historycznych form liturgii katolickiego Zachodu, lecz o jedyny żywy do dziś przejaw historycznego, wielowiekowego, niewykoncypowanego s
posobu modlitwy
Kościoła w naszym obrządku. Tradsi nie zawsze to wiedzą, ale są przez to
również rzecznikami zupełnie pierwotnej tradycji duchowości — w której ramami
osobistej pobożności jest obiektywna droga modlitwy Kościoła, a nie takie czy
inne wynalazki “ćwiczeń duchowych” nastawionych na prywatność
jednostki. Oczywiście do tego dochodzi jeszcze kontekst: tradsi są kościelnymi
kontr-kulturowcami i nonkonformistami. Kontr-kulturowcami — ponieważ
przywiązanie do liturgii “dawnej szkoły” daje im podparcie do
sprzeciwu wobec miałkich i czasami błędnych szlaków kościelnej nowoczesności, z
jej banalizacją spraw duchowych i desakralizacją; nonkonformistami — ponieważ
upominając się o dziedzictwo katolickie, które w pewnym momencie posoborowym
zostało zarzucone i praktycznie “zakazane”, tradsi przechodzą chcąc
nie chcąc szkołę niezgody na chowanie do szafy rzeczy niewygodnych, na
“adaptowanie” chrześcijaństwa do liberalnego czy post-liberalnego
świata. Myślę, że środowisko tradsowskie jest jednym z najlepiej przygotowanych
do upominania się o społeczny wymiar wiary, o cywilizację chrześcijańską, w jej
wymiarze nadprzyrodzonym i humanistycznym. Znam przy tym nasze tradsowskie
przywary, pewną nadwrażliwość w niektórych tematach — ale znam też historię
tych “odcisków”, uwarunkowaną mocno tym, że nasi kościelni
“ojcowie” rzadko chcą być dla nas ojcami.
Upraszczając nieco: czy pozbawieni
“charyzmatycznego ojcostwa” tradycjonaliści w Polsce pozostaną zatem
małą grupą bez planów podbicia serc większości polskich katolików, dla których
środowiska tradycjonalistyczne to albo pochodna lefebrystów lub dość wąskie
kółko z dość specyficznymi zainteresowaniami liturgicznymi?
To wie Bóg. Myślę, że dzisiaj nawet wewnątrz Kościoła na tradsów patrzy się
z podobną mieszaniną zainteresowania, zdziwienia i irytacji lub lekceważenia -
z jaką w świecie antycznym popatrywano na kłócących się Żydów. Jestem
przekonany, że to właśnie tradsi niosą przez obecny etap historii pewien
“kod”, który po właściwym użyciu jest niezbędny całemu Kościołowi -
ale po pierwsze sam ten “kod” dla wielu wygląda tak prozaicznie i
“twardo” jak deski Arki Przymierza, a po drugie obecni powiernicy
tego “kodu” to często “naczynia gliniane”: mało wśród nich
wielkich tego świata, mało wymownych i możnych… Są dwa wyjścia: albo tradsi
“się zorganizują” (co szybko doprowadzi ich jednak do dziwnej
konfrontacji z tym konkretnym Kościołem, któremu chcą służyć), albo znowu Pan
Bóg się upomni o tę „zgraję”, ze względu na ten “kod”. Już raz i
drugi Pan Bóg się upomniał: tradsów w ogóle miało nie być — a są; o starej
liturgii miał już nikt nigdy nie usłyszeć — a tymczasem papieżem został właśnie
ten ktoś kto o konieczności uwolnienia starej liturgii mówił od dawna, i
wreszcie zrobił to. Nikt nie mówi, że będzie łatwo, a tradsi będą szli
czwórkami do zwycięstwa. Wierzę, że to Boża sprawa — dlatego tak bardzo
widoczna jest w niej słabość ludzka; słabość rzeczników Sprawy i małość jej
najzłośliwszych oponentów.
Na ile tradsi mogą przyczynić się do
odrodzenia europejskiego katolicyzmu w kontekście postępującej sekularyzacji?
Można pytać o miejsce tradsów w horyzoncie “nowej
ewangelizacji”. Wtedy dużo zależy od tego jak w ogóle rozumiemy sens i
powód “nowej ewangelizacji”. Jeśli jest to — ma być — po prostu
“nowa lepsza” ewangelizacja, to oczywiście z definicji kwestionuje
ona formy wcześniejsze, jako zdezaktualizowane etc. Sądzę jednak, że nie o to
chodzi — a nową ewangelizacją nazywa się próbę rewitalizowania wiary w tych
obszarach, gdzie doszło do “milczącej apostazji” — a więc przede
wszystkim na obszarach starej cywilizacji chrześcijańskiej Zachodu. Jeśli tak,
można nadal pytać na czym polega ten kryzys. Mam wrażenie, że w obszarze
diagnoz mamy tu praktyczny monopol opowieści o tym, że problemem jest nadmiar
“sakramentalizacji”, a deficyt “budzenia wiary” — czyli że
nie chodzi teraz o sprowadzanie ludzi do kościołów i włączenie ich do obrzędów,
lecz o formowanie ich do “dojrzałego przeżywania wiary”. A jednak taka
ostra dychotomia “obrzęd czy przepowiadanie” nie ma sensu: od
najdawniejszych czasów przepowiadanie i formacja ma właśnie swój wymiar
obrzędowy, jak katechumenat.
Ponadto niekoniecznie należy szybko zgodzić się, że to słowo katechisty ma moc większą niż obrzędy Kościoła — przede wszystkim nie przeciwstawiajmy ich sobie. Problem potrzeby nowej ewangelizacji może wynikać — przynajmniej w niektórych, ale wcale nie nielicznych środowiskach — z
tego, że w pewnym momencie życiu katolickiemu zaczęło brakować właśnie
liturgicznej przestrzeni osobistego, poważnego, dorosłego, kontemplacyjnego
kontaktu z Bogiem. Wraz z tym, że liturgie zaczęły przejmować coraz większy
ciężar innych zadań — nauczania wiary, popularyzacji Biblii, moralizowania,
mobilizowania do dzieł społecznych — zawężało się w nich lub niemal gasło
“światło” spotkania przede wszystkim z Bogiem. Wielu ludzi, którzy
masowo opuszczali kościoły i Kościół na przełomie lat 60/70 wieku XX, zachowało
właśnie takie wspomnienie, iż opuszczali miejsce, w którym nie traktowano ich
poważnie, nie proponowano im religii na serio — lecz jakieś formy moralizmu i
psychoterapii lub wrażliwości społecznej. Dla tych ludzi, dla ich potomstwa
spotkanie z liturgią “inną”, bardziej sakralną, mniej fleksybilną względem
zamówień grupowych, za to proponującą właśnie “eksterytorialność”
przestrzeni cichej rozmowy z Bogiem — może być wybawieniem, może być
odpowiedzią na ich głód – o ile takie spotkanie zostanie ochronione przez
rozsądne duszpasterstwo liturgiczne, zapewniające pewne kwantum zrozumienia i
wspólnych gestów. Na razie trudno to potwierdzić w skali masowej — ponieważ
zarówno w świecie, jak i w Kościele propozycja “tradsowska” jest
otoczona wysokim murem podejrzeń: to przecież “integryści”,
antysemici, faszyści, “nostalgicy”, “schizmatycy” itd. Może
jednak przyjść taki moment, w którym zarówno Kościół, jak i “szukający
sensu” postchrześcijanie przestaną się zatrzymywać na tych etykietkach i
wywoływanych przez nie strachach.
Dziękuję za rozmowę