Rozmowy

Tradsi, kontrkulturowcy, papież i liturgia — rozmowa z dr. Pawłem Milcarkiem, redaktorem naczelnym “Christianitas”


- W pięk­nej, god­nej, tra­dy­cyj­nej litur­gii cho­dzi nie o zna­ki docze­sne­go splen­do­ru i nie o bicie po oczach bogac­twem — lecz o to Fran­cisz­ko­we “Bóg mój — moje wszyst­ko”. Nie ma kon­flik­tu mię­dzy tym wyczu­ciem pry­ma­tu służ­by Bożej, a pro­sto­tą dia­ko­nii, mię­dzy wzię­tym po przod­kach orna­tem i pasto­ra­łem — a pro­stą sutan­ną i nie­chę­cią do “pom­po­nów” w codzien­nym oby­ciu — mówi dr Paweł Mil­ca­rek, redak­tor naczel­ny kwar­tal­ni­ka “Chri­stia­ni­tas” w roz­mo­wie z ekumenizm.pl. Przy­glą­da­jąc się w ostat­nim cza­sie Pań­skim wypo­wie­dziom na temat papie­ża Fran­cisz­ka, […]


- W pięk­nej, god­nej, tra­dy­cyj­nej litur­gii cho­dzi nie o zna­ki
docze­sne­go splen­do­ru i nie o bicie po oczach bogac­twem — lecz o to Fran­cisz­ko­we
“Bóg mój — moje wszyst­ko”. Nie ma kon­flik­tu mię­dzy tym wyczu­ciem
pry­ma­tu służ­by Bożej, a pro­sto­tą dia­ko­nii, mię­dzy wzię­tym po przod­kach orna­tem
i pasto­ra­łem — a pro­stą sutan­ną i nie­chę­cią do “pom­po­nów” w
codzien­nym oby­ciu — mówi dr Paweł Mil­ca­rek, redak­tor naczel­ny kwar­tal­ni­ka “Chri­stia­ni­tas” w roz­mo­wie z ekumenizm.pl.

Przy­glą­da­jąc się w ostat­nim cza­sie
Pań­skim wypo­wie­dziom na temat papie­ża Fran­cisz­ka, odnio­słem – może myl­ne –
wra­że­nie jak­by zma­gał się pan sam z sobą: z jed­nej stro­ny życz­li­wy scep­ty­cyzm,
a z dru­giej pod­kre­śla­ne posłu­szeń­stwo wobec nowe­go Bisku­pa Rzy­mu. Jed­nak pośród
pol­skich tra­dy­cjo­na­li­stów wyda­je się pan w jakiejś mie­rze nie tyle entu­zja­stą,
co przy­chyl­nym obser­wa­to­rem i komen­ta­to­rem „fran­cisz­kań­skiej rewo­lu­cji”,
wyzna­ją­cym: „Papież codzien­nie mówi coś słusz­ne­go”.

Nie jestem scep­ty­kiem. Papież to papież, jest się mu posłusz­nym nie tyl­ko
przez kato­lic­ką wia­rę w jego rolę Wika­riu­sza Chry­stu­sa, ale i zwią­za­ne z tym
poczu­cie lojal­no­ści, a na pew­no tak­że przez więź nad­przy­ro­dzo­nej soli­dar­no­ści.
To oczy­wi­ście nie zna­czy, że wśród już dłu­gie­go sze­re­gu następ­ców Pio­tra
każ­de­go mamy tak samo wiel­bić, opie­wać, doko­nu­jąc apo­te­ozy każ­de­go jego ruchu.
Jed­nak Papież Fran­ci­szek rzą­dzi Kościo­łem led­wie od mie­sią­ca — to szcze­gól­nie
wzru­sza­ją­cy czas, kie­dy Papież uczy się papie­stwa, a Kościół uczy się tego
kon­kret­ne­go papie­ża. Mogę powie­dzieć, że widzę ten okres wła­śnie jak czas
poro­do­wych bólów i nadziei, rado­ści. Czu­ję jak prze­cho­dzą prze­ze mnie fale tych
uczuć — na tle spo­ko­ju, że “wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem”. Już
wie­my, że nowy papież wybrał styl jak­by pro­bosz­czow­ski, bar­dzo dusz­pa­ster­ski -
w któ­rym zwię­złe mistrzow­skie homi­lie odgry­wa­ją bar­dzo waż­ną rolę. Już wie­my,
że zamie­rza kon­ty­nu­ować pew­ne trud­ne fron­ty wal­ki Bene­dyk­ta XVI (zapo­wiedź
poli­ty­ki wobec nad­użyć wśród duchow­nych). Cze­ka­my na wyraź­niej­sze ruchy w
dzie­dzi­nie rzą­dze­nia i refor­mo­wa­nia Kurii itp. To są obsza­ry rado­ści i nadziei.
Na tle Poprzed­ni­ka papież Fran­ci­szek ma na pew­no mniej zmy­słu litur­gicz­ne­go -
co z kolei mnie mar­twi, ponie­waż nie­za­leż­nie od inten­cji Papie­ża może to
ozna­czać doda­nie skrzy­deł kościel­ne­mu prą­do­wi litur­gicz­ne­go
“dzia­do­stwa”, a przede wszyst­kim oży­wić prąd spro­wa­dza­nia litur­gii do
mini­mal­nych rytu­ałów będą­cych oka­zją dla homi­lii. W sumie pozo­sta­ję
umiar­ko­wa­nym opty­mi­stą. Nie­wąt­pli­wie Papież sta­je przed potęż­ną pra­cą, każ­dy
powi­nien mu pomóc tam gdzie jest.

Ale jeśli litur­gia jest wyra­zem wia­ry
Kościo­ła wg sta­ro­żyt­nej zasa­dy lex oran­di lex cre­den­di, to czy oba­wy czę­ści śro­do­wisk tra­dy­cjo­na­li­stycz­nych nie są uza­sad­nio­ne, że papież Fran­ci­szek
bar­dziej kła­dzie nacisk na zde­li­tur­gi­zo­wa­ną orto­prak­sję niż na orto­dok­sję? Czy
rze­czy­wi­ście ducho­wy wymiar pon­ty­fi­ka­tu Fran­cisz­ka i papie­ża Bene­dyk­ta XVI jest
tak bli­ski, że moż­na mówić o kon­ty­nu­acji?


Uwa­żam, że w tej chwi­li moż­na mówić o kon­ty­nu­acji — nie tyl­ko w tym
pod­sta­wo­wym sen­sie, w któ­rym nigdy nie ma dys­kon­ty­nu­acji mię­dzy papie­ża­mi, ale
rów­nież w sen­sie dalej idą­cym. Do ran­gi pew­ne­go sym­bo­lu moż­na pod­no­sić to, że
gdy Fran­ci­szek mówi o cen­tral­nym zna­cze­niu Krzy­ża, to czy­ni to od ołta­rza, na
któ­rym zgod­nie z decy­zją Bene­dyk­ta XVI stoi na środ­ku kru­cy­fiks — wte­dy sło­wo i
znak wza­jem­nie się potwier­dza­ją. Czy jed­nak będzie to kon­ty­nu­acja pew­ne­go
zamy­słu, któ­ry widzie­li­śmy w linii Bene­dyk­ta? Zapew­ne obaj żyją­cy papie­że są
sobie tro­chę dal­si niż np. byli sobie Jan Paweł II i jego następ­ca, bli­ski
współ­pra­cow­nik. Jest duża róż­ni­ca doświad­czeń, śro­do­wi­ska, tem­pe­ra­men­tu,
for­ma­cji — a z tego wyni­ka też róż­ni­ca “w fizjo­no­mii i ruchach”. Mimo
nim­bu Bie­da­czy­ny papież Fran­ci­szek pozo­sta­je przede wszyst­kim jezu­itą — z
cha­rak­te­ry­stycz­nym dla tego śro­do­wi­ska prak­ty­cy­zmem, wolun­ta­ry­zmem,
nasta­wie­niem przede wszyst­kim na komu­ni­ka­cję i kie­row­nic­two dusza­mi. To
fak­tycz­nie inne sło­wa-klu­cze niż te koja­rzą­ce się z Bene­dyk­tem: orto­dok­sja
(jako “rozum­na służ­ba Boża”, logi­ke latre­ia), logos wia­ry… Treść
krót­kich homi­lii Fran­cisz­ka wska­zu­je na to, iż widzi on swo­je dusz­pa­ster­stwo
jako ope­ro­wa­nie przede wszyst­kim w war­stwie moral­nej: pobu­dza­nie ludzi do tego,
by pró­bo­wa­li być lep­szy­mi chrze­ści­ja­na­mi i ludź­mi. Bene­dykt pró­bo­wał przede
wszyst­kim zapra­szać ludzi do spo­łecz­ne­go sam na sam z Bogiem w cele­bra­cji
litur­gicz­nej oraz do otwie­ra­nia umy­słu, na praw­dę i pięk­no. Oba kie­run­ki nie są
kon­tra­dyk­to­ryj­ne.

Nie oba­wia się pan jed­nak, że opi­sa­na
zmia­na para­dyg­ma­tu spo­wo­du­je poczu­cie wyob­co­wa­nia śro­do­wisk litur­gicz­nych,
któ­re wraz z wybo­rem papie­ża Bene­dyk­ta i jego histo­rycz­ny­mi decy­zja­mi (Sum­mo­rum pon­ti­fi­cum), nabra­ły
przy­sło­wio­we­go wia­tru w żagle?

Bene­dykt XVI wyko­nał pra­cę przy­wró­ce­nia spra­wie­dli­wo­ści, zabu­rzo­nej na
eta­pie poso­bo­ro­wej refor­my litur­gicz­nej z lat 70. XX wie­ku. Nie­ste­ty ta pra­ca
zosta­ła na wyż­szym i śred­nim szcze­blu decy­zyj­nym w Koście­le ode­bra­na w jakimś
pomniej­sza­ją­cym kon­tek­ście “kon­ce­sji dla nostal­gi­ków” lub czy­sto
for­mal­ne­go potwier­dze­nia “cią­gło­ści” Kościo­ła. Nie potra­fio­no jak na
razie dosta­tecz­nie sko­rzy­stać z bogac­twa tej otwar­tej moż­li­wo­ści wzbo­ga­ca­nia
prak­ty­ki litur­gicz­nej dzie­dzic­twem ducho­wym z prze­szłych wie­ków. Oba­wiam się,
że obec­nie sko­rzy­sta­nie z tej lek­cji nie będzie popu­lar­niej­szą dro­gą: papież
Fran­ci­szek przy­cho­dzi z kra­ju, w któ­rym litur­gia peł­niej­sza, bogat­sza koja­rzy
się z racji histo­rycz­no-spo­łecz­nych ze “świa­tem dla wybra­nych”, a nie
z dobrem mas ludo­wych. Para­doks pole­ga jed­nak na tym, że patron obec­ne­go
Papie­ża, świę­ty Fran­ci­szek zało­żył zakon, któ­re­mu wsz­cze­pił ogrom­ną miłość do
sta­ran­no­ści służ­by Bożej, w któ­rej widział dosłow­nie tkli­wą opie­kę nad
Chry­stu­sem wyda­nym rękom kapłań­skim. Dobrze było­by dostrzec wła­śnie tę
per­spek­ty­wę: w pięk­nej, god­nej, tra­dy­cyj­nej litur­gii cho­dzi nie o zna­ki
docze­sne­go splen­do­ru i nie o bicie po oczach bogac­twem — lecz o to Fran­cisz­ko­we
“Bóg mój — moje wszyst­ko”. Nie ma kon­flik­tu mię­dzy tym wyczu­ciem
pry­ma­tu służ­by Bożej, a pro­sto­tą dia­ko­nii, mię­dzy wzię­tym po przod­kach orna­tem
i pasto­ra­łem — a pro­stą sutan­ną i nie­chę­cią do “pom­po­nów” w
codzien­nym oby­ciu. Taka syn­te­za jest moż­li­wa.

A czy nie dzi­wią pana stwier­dze­nia byłe­go
cere­mo­nia­rza papie­skie­go, abpa Pier­ro Mari­nie­go, któ­ry mówił ostat­nio, że
Kościół wyszedł nie­ja­ko z bagna, a z kolei prze­wod­ni­czą­cy nie­miec­kie­go
epi­sko­pa­tu, abp Robert Zol­litsch, stwier­dził, że bycie kato­li­kiem znów sta­ło
się inte­re­su­ją­ce, czym wywo­łał lawi­nę nie­po­chleb­nych komen­ta­rzy?

Nie­ste­ty nie dzi­wią mnie — ponie­waż pewien typ aro­gan­cji wobec kie­dyś kard. Rat­zin­ge­ra, a potem papie­ża Bene­dyk­ta XVI był zawsze “dopusz­czal­ny” nawet w
krę­gach hie­rar­chów. Nato­miast te stwier­dze­nia wyda­ją mi się zwy­czaj­nie
nie­spra­wie­dli­we. Zwłasz­cza wypo­wiedź abp. Mari­nie­go jest ogrom­nie nie­smacz­na -
w kon­tek­ście trud­nej i nie­zbęd­nej wal­ki Bene­dyk­ta o oczysz­cze­nie życia
kościel­ne­go z nad­użyć. Autor takiej wypo­wie­dzi usta­wia się w sze­re­gu tych,
któ­rym bar­dzo nie­wy­god­ne były te dzia­ła­nia. I to ostat­nie rze­czy­wi­ście mnie
dzi­wi.

Dzi­wi, a może nie powin­no dzi­wić, bio­rąc
pod uwa­gę dość krót­ki żywot abp. Mari­nie­go na sta­no­wi­sku papie­skie­go
cere­mo­nia­rza…

Mówi Pan o jego służ­bie przy Bene­dyk­cie XVI. Jed­nak i tak trwa­ło to dość dłu­go — zwa­żyw­szy na to jak bar­dzo roz­bież­ne wizje litur­gii mie­li zawsze ci dwaj
ludzie. Dla mnie to pod­trzy­ma­nie na sta­no­wi­sku przez Bene­dyk­ta wie­lo­let­nie­go
cere­mo­nia­rza Poprzed­ni­ka było jed­nym z przy­kła­dów jego kla­sy, lojal­no­ści,
poko­ry: pró­bo­wał współ­pra­co­wać z Mari­nim. Po kil­ku bole­snych wpad­kach uznał, że
trze­ba to zakoń­czyć i prze­niósł arcy­bi
sku­pa na inne sta­no­wi­sko, któ­re ma on do
dzi­siaj. Były wów­czas po stro­nie Mari­nie­go obja­wy zło­ści, zwłasz­cza po
uwol­nie­niu litur­gii tra­dy­cyj­nej w 2007. Potem dłu­go mil­czał. Obec­nie powie­dział
to, z czym się zapew­ne “dusił” przez te lata.

Wie­lo­krot­nie zabie­rał Pan głos na temat eku­me­ni­zmu, kry­ty­ku­jąc “rado­sną twór­czość” poso­bo­ro­wą,
pre­zen­tu­jąc — nazwij­my to umow­nie — dość kon­ser­wa­tyw­ną wer­sję eku­me­ni­zmu pośród
rzym­sko­ka­to­lic­kich publi­cy­stów w Pol­sce. Czy Pań­skie spoj­rze­nie na eku­me­nizm
wyni­ka jedy­nie z reflek­sji teo­lo­gicz­nej, czy wypły­wa ono rów­nież z
bez­po­śred­nie­go doświad­cze­nia?

Mam wra­że­nie — tak­że po dokład­nym stu­dium sobo­ro­we­go Dekre­tu o eku­me­ni­zmie i ency­kli­ki Jana Paw­ła II “Ut unum
sint” — że kato­lic­kie podej­ście do eku­me­ni­zmu zakła­da wie­le teo­lo­gicz­nych
sub­tel­no­ści, uni­ka­ją­cych ire­ni­zmu, rela­ty­wi­zmu – oraz obo­jęt­no­ści. A rów­no­cze­śnie
mam doświad­cze­nie, że ci kato­li­cy, któ­rzy anga­żu­ją się w dzia­łal­ność
eku­me­nicz­ną albo pod­cho­dzą do tych sub­tel­no­ści bar­dzo “kre­atyw­nie”,
albo w ogó­le igno­ru­ją zwią­za­ne z nimi trud­no­ści, nawet chy­ba nie zauwa­ża­jąc
róż­ni­cy podej­ścia kato­lic­kie­go i innych. Przy­zna­ję, że to mnie odstrę­cza od
tych aktyw­no­ści, ponie­waż taka “mgła nie­ja­sno­ści” (jak mawiał o
prak­ty­ce eku­me­ni­zmu kard. Jour­net) nie pozwa­la się ani spo­tkać z inny­mi, ani
zacho­wać świa­do­mo­ści daru, któ­ry posia­da się dla sie­bie i dla innych. Z mojej
wcze­snej mło­do­ści zacho­wa­łem wspo­mnie­nie uczest­nic­twa w spo­tka­niach
eku­me­nicz­nych (i to poję­tych sze­ro­ko, gdyż z udzia­łem żydów): zapa­mię­ta­łem dużo
entu­zja­zmu, dużo życz­li­wo­ści, dużo zachwy­tu z moż­li­wo­ści “bycia
razem” — nie­ste­ty już nie wię­cej. Doce­niam zarów­no dobre rela­cje
mię­dzy­ludz­kie, jak i spo­koj­ne roze­zna­nie “tego, co łączy”, przy
zało­że­niu dobrej woli i bez roz­sze­rza­ją­ce­go sza­fo­wa­nia kate­go­ria­mi grze­chów i
kar. Nato­miast jestem bar­dzo prze­ciw­ny sztucz­ne­mu wytwa­rza­niu form niby-jed­no­ści, w któ­rych jakieś zewnętrz­ne akty nie mogą być utwier­dzo­ne w wewnętrz­nych prze­świad­cze­niach wia­ry. Przy­znam, że od lat spra­wę eku­me­ni­zmu obser­wu­ję pra­wie wyłącz­nie z per­spek­ty­wy tego, co ona wno­si do wnę­trza Kościo­ła kato­lic­kie­go — nato­miast moje doświad­cze­nia i wie­dza doty­czą­ca tego co wno­si — nie eku­me­nizm w ogó­le, lecz kato­lic­kie akty eku­me­nicz­ne — do życia innych chrze­ści­jan, ich Kościo­łów i Wspól­not, jest nie­wiel­ka.

Ale czy taka reak­cja nie jest wyni­kiem lęku i w jakiś, rów­nież mistycz­ny spo­sób, unie­moż­li­wie­nia jesz­cze więk­sze­go zgłę­bie­nia kato­lic­ko­ści oraz uka­za­nia tego, co wszyst­kim nam wspól­ne?

W prak­ty­ce eku­me­ni­zmu — mówię cały czas o podej­ściu kato­lic­kim — musi
zacho­dzić har­mo­nia mię­dzy moc­nym pod­trzy­ma­niem wypły­wa­ją­cej z wia­ry
wdzięcz­no­ści za już otrzy­ma­ny dar kato­lic­ko­ści w Koście­le rzą­dzo­nym przez
Pio­tra — a ufnym w moc darów Bożych potwier­dze­niem ich dzia­ła­nia poza jego
gra­ni­ca­mi jury­dycz­ny­mi. Mówię o har­mo­nii a nie o rów­no­wa­dze mię­dzy tymi dwie­ma
rze­cza­mi, ponie­waż cho­ciaż wypły­wa­ją one z tego same­go źró­dła zaufa­nia do Boga
i Jego zamy­słu życz­li­wo­ści, to nie są rów­nej “wagi”: dru­gie jest
jakoś pod­po­rząd­ko­wa­ne­go wzglę­dem pierw­sze­go. Taka zresz­tą jest rów­nież logi­ka
“kato­lic­kich zasad w dzie­dzi­nie eku­me­ni­zmu”. Dzięk­czy­nie­nie Bogu za
to, że mimo roz­ła­mów wie­le róż­nych pod­sta­wo­wych darów bywa bazą naszej
wspól­no­ty, nie może wyga­sić nie­po­ko­ju o trwa­łość i kom­plet­ność owych darów, w
dzie­dzi­nie wia­ry, sakra­men­tów i życia kościel­ne­go. Ta nie­zbęd­na tro­ska ze
stro­ny Kościo­ła — tro­ska, któ­rej eku­me­nizm nie powi­nien usy­piać — oczy­wi­ście
nie może być utoż­sa­mia­na z samo­za­do­wo­le­niem kato­li­ków: jed­nym z owo­ców
popraw­nie odczy­ty­wa­ne­go eku­me­ni­zmu jest moc­niej­sza wraż­li­wość na to, co w
róż­nych okre­sach i miej­scach w życiu Kościo­ła kato­lic­kie­go było nie dość kocha­ne, nie dość prze­ży­wa­ne — mimo że nale­ży do obec­ne­go w Koście­le depo­zy­tu. Nie pomniej­sza­jąc winy tych czy innych ludzi, któ­rzy two­rzy­li roz­łam, zawsze miał
on w tle jakieś dłu­go­trwa­łe i przy­naj­mniej z pozo­ru akcep­to­wa­ne zanie­dba­nie,
nad­uży­cie, defi­cyt w czymś waż­nym dla żywot­no­ści i rze­czy­wi­stej wia­ry­god­no­ści
życia wia­ry. Ostat­nio uwi­docz­ni­ło się to w związ­ku ze spra­wą abp. Lefe­bvre­’a i
Brac­twa św. Piu­sa X — któ­ra cho­ciaż nie ma wymia­ru głę­bo­kie­go zerwa­nia, jed­nak
powta­rza ten sam sche­mat: zanim doszło do nie­po­słu­szeń­stwa i
“odej­ścia” jed­nych, inni dopro­wa­dzi­li do tego, że w życiu kościel­nym
pew­ne praw­dy nie były dość pro­kla­mo­wa­ne, a pew­ne dobra — dość kocha­ne.

Uczest­ni­czył Pan kie­dyś w lute­rań­skim nabo­żeń­stwie, angli­kań­skiej czy maria­wic­kiej mszy wła­śnie dla lep­sze­go pozna­nia i roze­zna­nia tego, czym są żywe wspól­no­ty nie będą­ce w peł­nej jed­no­ści z Bisku­pem Rzy­mu?

Nie, o ile mnie pamięć nie myli, nigdy nie uczest­ni­czy­łem w nabo­żeń­stwie tych
wspól­not chrze­ści­jań­skich, z któ­ry­mi my, kato­li­cy nie podzie­la­my tej samej
wia­ry w Eucha­ry­stię i sakra­ment świę­ceń (w zbo­rze lute­rań­skim byłem bodaj tyl­ko
raz, na spo­tka­niu eku­me­nicz­nym w trak­cie piel­grzym­ki Bene­dyk­ta XVI, asy­stu­jąc
ówcze­sne­mu Mar­szał­ko­wi Sej­mu). Chy­ba też nie byłem nigdy na Litur­gii pra­wo­sław­nej
— cho­ciaż widy­wa­łem jej odpra­wia­nie nie­ja­ko “w przej­ściu”, zaglą­da­jąc
do cer­kwi. Z pew­nym zasko­cze­niem dowia­dy­wa­łem się nato­miast przy róż­nych
oka­zjach, że to, co wśród kato­li­ków ucho­dzi np. za “pro­te­stanc­kie” w
litur­gii, bywa w rze­czy­wi­sto­ści obce wie­lu pro­te­stan­tom, moc­no odróż­nia­jąc np.
nabo­żeń­stwo lute­rań­skie od kal­wiń­skie­go. To nie­wąt­pli­we, że refor­ma Lutra
wnio­sła ze sobą tak­że mody­fi­ka­cje i zerwa­nia w dzie­dzi­nie kul­tu — mimo to jest
w tej tra­dy­cji cały sze­reg ele­men­tów tej cią­gło­ści litur­gicz­nej, któ­rą w
Koście­le kato­lic­kim odsu­nię­to na bocz­ny tor w ramach poso­bo­ro­wej refor­my
litur­gicz­nej — i to nie­kie­dy z rze­ko­mo “eku­me­nicz­nych” wzglę­dów.
Roz­ma­wia­my w Nie­dzie­lę, któ­ra w tra­dy­cyj­nym Msza­le Rzym­skim nosi z powo­du swe­go
intro­itu nazwę “Can­ta­te” — o ile wiem, ten sam intro­it śpie­wa się w
zbo­rze lute­rań­skim! Takie mniej­sze i więk­sze zna­ki wspól­ne­go dzie­dzic­twa moc­no
prze­czą obec­ne­mu wśród kato­li­ków prze­ko­na­niu, iż odnaj­dy­wa­nie “wspól­ne­go
języ­ka” kato­li­ków z lute­ra­na­mi to po pro­stu pozby­wa­nie się
śre­dnio­wiecz­nych nabyt­ków tra­dy­cji łaciń­skiej. Cza­sa­mi to pozby­wa­nie jest
wła­śnie odsu­wa­niem wspól­ne­go dzie­dzic­twa.

Napi­sał Pan nie­daw­no: „Bar­dzo lubię
moich bra­ci trad­sów — to jest śro­do­wi­sko nie­sa­mo­wi­cie roz­ma­ite i zin­te­gro­wa­ne
wła­ści­wie tyl­ko sta­ra­niem o moż­li­wość korzy­sta­nia z wie­lo­wie­ko­we­go dzie­dzic­twa
Kościo­ła rzym­skie­go.” Jak bar­dzo to śro­do­wi­sko jest zróż­ni­co­wa­ne i czy
dostrze­ga Pan potrze­bę zjed­no­cze­nia tra­dy­cjo­na­li­stów wokół wspól­nej spra­wy.

W naj­ści­ślej­szym sen­sie tzw. tra­dy­cjo­na­li­ści kato­lic­cy to po pro­stu
kato­li­cy, któ­rzy czu­ją się oso­bi­ście przy­wią­za­ni do dzie­dzic­twa kościel­nej
tra­dy­cji łaciń­skiej — w jej wymia­rze naj­pierw litur­gicz­nym, a następ­nie w
pochod­nych od nie­go wymia­rach dok­try­nal­nym, ducho­wym czy dys­cy­pli­nar­nym. To
jest coś co moż­na by nazwać “wiel­ko­ścią i nędzą” tego śro­do­wi­ska:
wiel­ko­ścią — ponie­waż cho­dzi o pew­ne dobro nie zwią­za­ne z jakąś jed­ną
oso­bo­wo­ścią czy wraż­li­wo­ścią, cho­dzi o dobro kato­lic­kie, powszech­ne; nędzą -
ponie­waż to ozna­cza, że “trad­si” nie mają atrak­cyj­no­ści jakiejś
zwar­tej gru­py for­ma­cyj­nej. Jest nato­miast praw­dą, że to nie­mal wyłącz­nie trad­si
sta­wia­ją na polu kościel­nym spra­wę prak­tycz­ne­go pry­ma­tu służ­by Bożej,
rze­czy­wi­ste­go trak­to­wa­nia litur­gii jako “szczy­tu i źró­dła życia
chrze­ści­jań­skie­go”, rezer­wo­wa­nia dla niej pry­ma­tu wła­śnie dla­te­go, że w
litur­gii obja­wia­ny jest spo­sób obec­no­ści czło­wie­ka przed Bogiem i spo­sób bycia
Boga wobec czło­wie­ka. Poza tym kon­kret “sta­rej Mszy” i w ogó­le
star­szej for­my rytu rzym­skie­go to coś bar­dzo waż­ne­go — nie cho­dzi prze­cież o jed­ną z histo­rycz­nych form litur­gii kato­lic­kie­go Zacho­du, lecz o jedy­ny żywy do dziś prze­jaw histo­rycz­ne­go, wie­lo­wie­ko­we­go, nie­wy­kon­cy­po­wa­ne­go s
poso­bu modli­twy
Kościo­ła w naszym obrząd­ku. Trad­si nie zawsze to wie­dzą, ale są przez to
rów­nież rzecz­ni­ka­mi zupeł­nie pier­wot­nej tra­dy­cji ducho­wo­ści — w któ­rej rama­mi
oso­bi­stej poboż­no­ści jest obiek­tyw­na dro­ga modli­twy Kościo­ła, a nie takie czy
inne wyna­laz­ki “ćwi­czeń ducho­wych” nasta­wio­nych na pry­wat­ność
jed­nost­ki. Oczy­wi­ście do tego docho­dzi jesz­cze kon­tekst: trad­si są kościel­ny­mi
kontr-kul­tu­row­ca­mi i non­kon­for­mi­sta­mi. Kontr-kul­tu­row­ca­mi — ponie­waż
przy­wią­za­nie do litur­gii “daw­nej szko­ły” daje im pod­par­cie do
sprze­ci­wu wobec miał­kich i cza­sa­mi błęd­nych szla­ków kościel­nej nowo­cze­sno­ści, z
jej bana­li­za­cją spraw ducho­wych i desa­kra­li­za­cją; non­kon­for­mi­sta­mi — ponie­waż
upo­mi­na­jąc się o dzie­dzic­two kato­lic­kie, któ­re w pew­nym momen­cie poso­bo­ro­wym
zosta­ło zarzu­co­ne i prak­tycz­nie “zaka­za­ne”, trad­si prze­cho­dzą chcąc
nie chcąc szko­łę nie­zgo­dy na cho­wa­nie do sza­fy rze­czy nie­wy­god­nych, na
“adap­to­wa­nie” chrze­ści­jań­stwa do libe­ral­ne­go czy post-libe­ral­ne­go
świa­ta. Myślę, że śro­do­wi­sko trad­sow­skie jest jed­nym z naj­le­piej przy­go­to­wa­nych
do upo­mi­na­nia się o spo­łecz­ny wymiar wia­ry, o cywi­li­za­cję chrze­ści­jań­ską, w jej
wymia­rze nad­przy­ro­dzo­nym i huma­ni­stycz­nym. Znam przy tym nasze trad­sow­skie
przy­wa­ry, pew­ną nad­wraż­li­wość w nie­któ­rych tema­tach — ale znam też histo­rię
tych “odci­sków”, uwa­run­ko­wa­ną moc­no tym, że nasi kościel­ni
“ojco­wie” rzad­ko chcą być dla nas ojca­mi.

Uprasz­cza­jąc nie­co: czy pozba­wie­ni
“cha­ry­zma­tycz­ne­go ojco­stwa” tra­dy­cjo­na­li­ści w Pol­sce pozo­sta­ną zatem
małą gru­pą bez pla­nów pod­bi­cia serc więk­szo­ści pol­skich kato­li­ków, dla któ­rych
śro­do­wi­ska tra­dy­cjo­na­li­stycz­ne to albo pochod­na lefe­bry­stów lub dość wąskie
kół­ko z dość spe­cy­ficz­ny­mi zain­te­re­so­wa­nia­mi litur­gicz­ny­mi?

To wie Bóg. Myślę, że dzi­siaj nawet wewnątrz Kościo­ła na trad­sów patrzy się
z podob­ną mie­sza­ni­ną zain­te­re­so­wa­nia, zdzi­wie­nia i iry­ta­cji lub lek­ce­wa­że­nia -
z jaką w świe­cie antycz­nym popa­try­wa­no na kłó­cą­cych się Żydów. Jestem
prze­ko­na­ny, że to wła­śnie trad­si nio­są przez obec­ny etap histo­rii pewien
“kod”, któ­ry po wła­ści­wym uży­ciu jest nie­zbęd­ny całe­mu Kościo­ło­wi -
ale po pierw­sze sam ten “kod” dla wie­lu wyglą­da tak pro­za­icz­nie i
“twar­do” jak deski Arki Przy­mie­rza, a po dru­gie obec­ni powier­ni­cy
tego “kodu” to czę­sto “naczy­nia gli­nia­ne”: mało wśród nich
wiel­kich tego świa­ta, mało wymow­nych i moż­nych… Są dwa wyj­ścia: albo trad­si
“się zor­ga­ni­zu­ją” (co szyb­ko dopro­wa­dzi ich jed­nak do dziw­nej
kon­fron­ta­cji z tym kon­kret­nym Kościo­łem, któ­re­mu chcą słu­żyć), albo zno­wu Pan
Bóg się upo­mni o tę „zgra­ję”, ze wzglę­du na ten “kod”. Już raz i
dru­gi Pan Bóg się upo­mniał: trad­sów w ogó­le mia­ło nie być — a są; o sta­rej
litur­gii miał już nikt nigdy nie usły­szeć — a tym­cza­sem papie­żem został wła­śnie
ten ktoś kto o koniecz­no­ści uwol­nie­nia sta­rej litur­gii mówił od daw­na, i
wresz­cie zro­bił to. Nikt nie mówi, że będzie łatwo, a trad­si będą szli
czwór­ka­mi do zwy­cię­stwa. Wie­rzę, że to Boża spra­wa — dla­te­go tak bar­dzo
widocz­na jest w niej sła­bość ludz­ka; sła­bość rzecz­ni­ków Spra­wy i małość jej
naj­zło­śliw­szych opo­nen­tów.

Na ile trad­si mogą przy­czy­nić się do
odro­dze­nia euro­pej­skie­go kato­li­cy­zmu w kon­tek­ście postę­pu­ją­cej seku­la­ry­za­cji?

Moż­na pytać o miej­sce trad­sów w hory­zon­cie “nowej
ewan­ge­li­za­cji”. Wte­dy dużo zale­ży od tego jak w ogó­le rozu­mie­my sens i
powód “nowej ewan­ge­li­za­cji”. Jeśli jest to — ma być — po pro­stu
“nowa lep­sza” ewan­ge­li­za­cja, to oczy­wi­ście z defi­ni­cji kwe­stio­nu­je
ona for­my wcze­śniej­sze, jako zdez­ak­tu­ali­zo­wa­ne etc. Sądzę jed­nak, że nie o to
cho­dzi — a nową ewan­ge­li­za­cją nazy­wa się pró­bę rewi­ta­li­zo­wa­nia wia­ry w tych
obsza­rach, gdzie doszło do “mil­czą­cej apo­sta­zji” — a więc przede
wszyst­kim na obsza­rach sta­rej cywi­li­za­cji chrze­ści­jań­skiej Zacho­du. Jeśli tak,
moż­na nadal pytać na czym pole­ga ten kry­zys. Mam wra­że­nie, że w obsza­rze
dia­gnoz mamy tu prak­tycz­ny mono­pol opo­wie­ści o tym, że pro­ble­mem jest nad­miar
“sakra­men­ta­li­za­cji”, a defi­cyt “budze­nia wia­ry” — czy­li że
nie cho­dzi teraz o spro­wa­dza­nie ludzi do kościo­łów i włą­cze­nie ich do obrzę­dów,
lecz o for­mo­wa­nie ich do “doj­rza­łe­go prze­ży­wa­nia wia­ry”. A jed­nak taka
ostra dycho­to­mia “obrzęd czy prze­po­wia­da­nie” nie ma sen­su: od
naj­daw­niej­szych cza­sów prze­po­wia­da­nie i for­ma­cja ma wła­śnie swój wymiar
obrzę­do­wy, jak kate­chu­me­nat.

Ponad­to nie­ko­niecz­nie nale­ży szyb­ko zgo­dzić się, że to sło­wo kate­chi­sty ma moc więk­szą niż obrzę­dy Kościo­ła — przede wszyst­kim nie prze­ciw­sta­wiaj­my ich sobie. Pro­blem potrze­by nowej ewan­ge­li­za­cji może wyni­kać — przy­naj­mniej w nie­któ­rych, ale wca­le nie nie­licz­nych śro­do­wi­skach — z
tego, że w pew­nym momen­cie życiu kato­lic­kie­mu zaczę­ło bra­ko­wać wła­śnie
litur­gicz­nej prze­strze­ni oso­bi­ste­go, poważ­ne­go, doro­słe­go, kon­tem­pla­cyj­ne­go
kon­tak­tu z Bogiem. Wraz z tym, że litur­gie zaczę­ły przej­mo­wać coraz więk­szy
cię­żar innych zadań — naucza­nia wia­ry, popu­la­ry­za­cji Biblii, mora­li­zo­wa­nia,
mobi­li­zo­wa­nia do dzieł spo­łecz­nych — zawę­ża­ło się w nich lub nie­mal gasło
“świa­tło” spo­tka­nia przede wszyst­kim z Bogiem. Wie­lu ludzi, któ­rzy
maso­wo opusz­cza­li kościo­ły i Kościół na prze­ło­mie lat 60/70 wie­ku XX, zacho­wa­ło
wła­śnie takie wspo­mnie­nie, iż opusz­cza­li miej­sce, w któ­rym nie trak­to­wa­no ich
poważ­nie, nie pro­po­no­wa­no im reli­gii na serio — lecz jakieś for­my mora­li­zmu i
psy­cho­te­ra­pii lub wraż­li­wo­ści spo­łecz­nej. Dla tych ludzi, dla ich potom­stwa
spo­tka­nie z litur­gią “inną”, bar­dziej sakral­ną, mniej flek­sy­bil­ną wzglę­dem
zamó­wień gru­po­wych, za to pro­po­nu­ją­cą wła­śnie “eks­te­ry­to­rial­ność”
prze­strze­ni cichej roz­mo­wy z Bogiem — może być wyba­wie­niem, może być
odpo­wie­dzią na ich głód – o ile takie spo­tka­nie zosta­nie ochro­nio­ne przez
roz­sąd­ne dusz­pa­ster­stwo litur­gicz­ne, zapew­nia­ją­ce pew­ne kwan­tum zro­zu­mie­nia i
wspól­nych gestów. Na razie trud­no to potwier­dzić w ska­li maso­wej — ponie­waż
zarów­no w świe­cie, jak i w Koście­le pro­po­zy­cja “trad­sow­ska” jest
oto­czo­na wyso­kim murem podej­rzeń: to prze­cież “inte­gry­ści”,
anty­se­mi­ci, faszy­ści, “nostal­gi­cy”, “schi­zma­ty­cy” itd. Może
jed­nak przyjść taki moment, w któ­rym zarów­no Kościół, jak i “szu­ka­ją­cy
sen­su” post­chrze­ści­ja­nie prze­sta­ną się zatrzy­my­wać na tych ety­kiet­kach i
wywo­ły­wa­nych przez nie stra­chach.

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.