24. Niedziela po Trójcy Świetej
- 3 listopada, 2005
- przeczytasz w 3 minuty
“Wtedy podobne będzie królestwo niebieskie do dziesięciu panien, które wzięły swoje lampy i wyszły na spotkanie pana młodego. Pięć z nich było nierozsądnych, a pięć roztropnych. Nierozsądne wzięły lampy, ale nie wzięły z sobą oliwy. Roztropne zaś razem z lampami zabrały również oliwę w naczyniach. Gdy się pan młody opóźniał, zmorzone snem wszystkie zasnęły. Lecz o północy rozległo się wołanie: “Pan młody idzie, wyjdźcie mu na spotkanie!” Wtedy powstały wszystkie […]
Koniec świata zbliża się nieubłaganie. Nie koniec całego świata, nie eschatologiczne dni apokalipsy, ale bardzo konkretny koniec naszego świata: śmierć naszych bliskich. Gdy odchodzą rodzice, żona, a czasem — choć to tak nienaturalne — nasze dzieci kończy się kawałek świata. Kończy się nasz misternie budowany świat. I nic się już nie da naprawić, przebaczyć, ulepszyć, zbudować. Rzucone mimochodem przekleństwo, zaprzepaszczony czas, którego nie daliśmy dziecku, wciąż odkładana wizyta — zostaną uwiecznione w zatrzymanym obrazie świata. Nie do naprawienia, nie do cofnięcia, już na zawsze w Bożej pamięci. Przerażająca wizja, w której już mama, ojciec, żona i mąż nie wpuszczają nas do minionego czasu. Bóg nie przywróci zaprzepaszczonych szans. A z Jego, a raczej naszych ust padną przerażające słowa: “Zaprawdę, powiadam wam, nie znam was”.
Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny
Koniec świata to też nasz własny koniec. Nie znany, i zwykle nawet nie przewidywany: może w koszmarnym bólu powolnego odchodzenia na raka, może szybki w wypadku samochodowym, albo jeszcze jakiś inny. On zakończy już wszystko. Wraz z nim zniknie cały nasz świat, przekształci się w wieczność, niezmienną, twardą nieubłaganą jak wyrok. Jak pisał Różewicz, śmierć nieubłagana korektorka sprawi, że nie da się już zmienić żadnego przecinka. Nasze zdrady, krzywdy, błędy pozostaną na zawsze przed nami. Bez możliwości pokuty, odrodzenia, nawrócenia czy przebaczenia. Wiecznie trwać będę przed niespełnionymi obietnicami, oszustwami, drobnymi kłamstwami, czy flirtami, o których nie chce informować żony czy męża. Na zawsze pozostanę już z fałszywym obrazem samego siebie, który nic nie ma wspólnego z prawdą, tak że stając przed Panem — sam siebie nie rozpoznam, nie usłyszę swojego prawdziwego imienia… i pozostanę na wieki tam, gdzie nie ma już nadziei.
Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny
Ta Ewangelia nie jest jednak tylko przerażającym ostrzeżeniem przed zbliżającym się Dniem Sądu. Nie jest tylko przestrogą, groźbą, grożeniem palcem, ale przede wszystkim dobrą nowiną. Na nasze zaniedbania, grzechy, braki i zaprzepaszczone jest lekarstwo. Jest nim zawsze i nieodmiennie Światło — Jezus Chrystus.
Tylko bezgraniczne, konkretne osobiste zawierzenie Mu — oczyszcza nas z tego, co już niezmienne. Tylko On przebaczyć może grzechy, których inni wybaczyć już nie mogą. Tylko w Nim możliwe jest nawrócenie i przebaczenie. Nie ma ono jednak nic wspólnego z “tanią łaską”. Nie jest prostym zapomnieniem, naprawieniem naszych zaniedbań, załatwieniem naszych rachunków. Jest początkiem trudnej drogi docierania do światła, budowania nowych/starych relacji, naprawiania tego, czego naprawić się nie da. Bez złudnych nadziei na proste rozwiązania i łatwe lekarstwa. Zdrada i wyrzeczenie bolą tam samo jak przedtem. Samotność nie staje się ani odrobinę mniej dolegliwa. Ciemność Boskiego Milczenia i ludzkich osądów nie rozświetla się ferią różnobrawnych świateł. Na końcu tej drogi nawracania jest tylko do głębi ludzki krzyk “Boże mój, Boże czemuś mnie opuścił”. I śmierć! I dopiero po niej nadzieja… Nic więcej. Amen.