Kościoły wschodnie, katolickie, protestanckie

“Kościół (dla) zagubionych” — nowa książka Terlikowskiego


“Kościół (dla) zagu­bio­nych” — to tytuł naj­now­szej książ­ki Tomasz P. Ter­li­kow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem kra­kow­skie­go wydaw­nic­twa M. Książ­ka, któ­ra w tym tygo­dniu tra­fi­ła do księ­garń, jest pró­bą odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­re w minio­nych mie­sią­cach zaprzą­ta­ły uwa­gę wie­lu kato­li­ków w Pol­sce: na czym pole­ga świę­tość Kościo­ła, dla­cze­go jest on nie­zbęd­ny czy skąd czer­pie on swój auto­ry­tet. Patro­nat medial­ny nad publi­ka­cją obję­ła Eku­me­nicz­na Agen­cja Infor­ma­cyj­na Ekumenizm.pl. Poni­żej pre­zen­tu­je­my frag­ment […]


“Kościół (dla) zagu­bio­nych” — to tytuł naj­now­szej książ­ki Tomasz P. Ter­li­kow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem kra­kow­skie­go wydaw­nic­twa M. Książ­ka, któ­ra w tym tygo­dniu tra­fi­ła do księ­garń, jest pró­bą odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­re w minio­nych mie­sią­cach zaprzą­ta­ły uwa­gę wie­lu kato­li­ków w Pol­sce: na czym pole­ga świę­tość Kościo­ła, dla­cze­go jest on nie­zbęd­ny czy skąd czer­pie on swój auto­ry­tet. Patro­nat medial­ny nad publi­ka­cją obję­ła Eku­me­nicz­na Agen­cja Infor­ma­cyj­na Ekumenizm.pl.

Poni­żej pre­zen­tu­je­my frag­ment wstę­pu do książ­ki, pió­ra abp. Tade­usza Gocłow­skie­go:

“Lek­tu­ra tej książ­ki (naj­le­piej czy­tać ją bez prze­rwy) ma taki sku­tek, że po prze­czy­ta­niu ostat­niej stro­ny chcia­ło­by się zacząć od począt­ku. Nie tyl­ko dla­te­go, że jest tak fascy­nu­ją­ca, ale dla­te­go, że powo­du­je reak­cje po prze­czy­ta­niu każ­dej stro­ni­cy. Naj­pierw są to reak­cje gniew­ne, potem wyzwa­la­ją­ce dys­ku­sję z Auto­rem, a na koń­cu przy­zna­ją­ce mu racje, bo On – wyczu­wa się to – kocha swój Kościół. Kocha to, co sta­no­wi jego isto­tę. Rozu­mie sta­wia­ne Kościo­ło­wi wyma­ga­nia. Nie zamy­ka oczu na ludz­kie sła­bo­ści w Koście­le, choć – tak jak czy­tel­nik – wolał­by, żeby tych sła­bo­ści nie było.

Jestem prze­ko­na­ny, że Autor jest otwar­ty na dys­ku­sję i dla­te­go ta pozy­cja pew­nie roz­ro­śnie się, jeśli nie w dru­ku, to w pod­ję­tej wymia­nie myśli na temat eku­me­ni­zmu, roli świec­kich, mał­żeń­stwa, życia kon­se­kro­wa­ne­go, kapłań­stwa. Wró­cę do tej lek­tu­ry, gdy książ­ka uka­że się w dru­ku”.

A oto pią­ty roz­dział książ­ki Ter­li­kow­skie­go

Koń­czą­ce poprzed­ni roz­dział sło­wa kar­dy­na­ła Jose­pha Rat­zin­ge­ra odsy­ła­ją wprost naszą myśl do kate­go­rii Ludu Boże­go. Myśląc o Koście­le z tej per­spek­ty­wy trud­no nie wró­cić do obra­zów ze Sta­re­go Testa­men­tu. Opo­wieść o piel­grzy­mu­ją­cej ku Zie­mi Obie­ca­nej wspól­no­cie Izra­ela, two­rzą­cej się z dwu­na­stu róż­nych ple­mion, odpa­da­ją­cej od Boga i wciąż na nowo do Nie­go powra­ca­ją­cej, jest w jakimś naj­głęb­szym sen­sie opo­wie­ścią o Koście­le. Uciecz­ka od Fara­ona, przej­ście przez morze czer­wo­ne, odda­nie pokło­nu ciel­co­wi, odrzu­ce­nie przy­ka­zań – wszyst­ko to zda­rzy­ło się nie tyl­ko wie­le tysię­cy lat temu na dro­dze z Egip­tu, ale zacho­dzi nie­ustan­nie w Koście­le. Obra­zy z księ­gi Wyj­ścia okre­śla­ją jed­nak nie tyl­ko postrze­ga­nie dzie­jów kato­li­cy­zmu, ale poprzez uka­za­nie two­rze­nia ludu/narodu pozwa­la­ją lepiej zro­zu­mieć teo­lo­gię Kościo­ła, któ­ry jest – według cen­nej intu­icji Sobo­ru Waty­kań­skie­go II – „ludem Bożym”, a może lepiej powie­dzieć Bożym naro­dem wybra­nym. Ten ostat­ni ter­min wyda­je się naj­le­piej okre­ślać spe­cy­fi­kę Kościo­ła, szcze­gól­nie jeśli prze­my­śli się go posłu­gu­jąc się ter­mi­no­lo­gią poli­to­lo­gicz­ną czy filo­zo­ficz­ną, a dopie­ro póź­niej wnio­ski zasto­su­je do teo­lo­gicz­ne­go opi­su rze­czy­wi­sto­ści chrze­ści­jań­stwa.

1. Kościół jako lud/naród

Czym zatem jest naród? Jak wska­zu­je ame­ry­kań­ski filo­zof komu­ni­ta­ria­nin ist­nie­nie każ­de­go naro­du jest deter­mi­no­wa­ne przez sze­reg czyn­ni­ków. Pierw­szym z nich jest – i tu dostrzec moż­na pierw­szą cechę wspól­na z Kościo­łem – fakt, że naród „two­rzo­ny jest przez wia­rę” we wła­sne ist­nie­nie. Ozna­cza to mówiąc naj­pro­ściej, że pod­sta­wą ist­nie­nia naro­du jest prze­ko­na­nie jego człon­ków o ist­nie­niu pew­nej wspól­nej cechy, któ­ra okre­śla ich meta­fi­zycz­ną, mistycz­ną lub przy­naj­mniej histo­rycz­no-spo­łecz­ną toż­sa­mość. W naro­dzie ujmo­wa­nym świec­ko przed­mio­tem tej wia­ry jest wspól­no­ta jed­nej kul­tu­ry, czy­li wspól­ne­go kul­tu­ro­we­go prze­ży­wa­nia i wyra­ża­nia rze­czy­wi­sto­ści . A na pozio­mie jesz­cze głęb­szym pod­sta­wą ist­nie­nia naro­du jest wspól­na (zakła­da­na) wszyst­kim jego oby­wa­te­lom wia­ra w to, że tę samą wspól­no­tę roz­po­zna­ją oni jako swój dom. Ten ele­ment defi­ni­cji naro­du zasto­so­wa­ny do Kościo­ła ozna­cza mniej wię­cej tyle, że pod­sta­wą ist­nie­nia Kościo­ła (w jego wymia­rze empi­rycz­nym, a jesz­cze nie mistycz­nym) pozo­sta­je fakt, że pew­na gru­pa ludzi roz­po­zna­je go jako swój ducho­wy dom, w jego języ­ku, obra­zo­wa­niu czy sym­bo­lach wyra­ża sie­bie.

„Dru­gą istot­ną cechą toż­sa­mo­ści naro­do­wej jest to, że jej ele­men­tem jest poczu­cie histo­rycz­nej cią­gło­ści. Naro­do­wa (…) W toku dzie­jów naro­du docho­dzi do roz­ma­itych waż­nych wyda­rzeń i może­my iden­ty­fi­ko­wać z rze­czy­wi­sty­mi ludź­mi, któ­rzy wów­czas dzia­ła­li, przyj­mu­jąc ich czy­ny za swo­je wła­sne” – defi­niu­je Mil­ler dru­gą cechę okre­śla­ją­cą naród. I zno­wu ana­lo­gicz­ne cechy może­my dostrzec w Koście­le. On rów­nież jest wspól­no­tą, w któ­rej nie­zwy­kle istot­ne pozo­sta­je poczu­cie histo­rycz­nej cią­gło­ści. Pierw­si męczen­ni­cy, pierw­si mistrzo­wie teo­lo­gii, śre­dnio­wiecz­ne mistycz­ki czy kontr­re­for­ma­cyj­ni twór­cy zgro­ma­dzeń zakon­nych – pozo­sta­ją dla nas rze­czy­wi­sty­mi ludź­mi, z któ­ry­mi może­my i powin­ni­śmy się utoż­sa­miać. Świa­do­mość prze­szło­ści rodzi odpo­wie­dzial­ność za wspól­no­tę, a tak­że poczu­cie, że kon­kret­na empi­rycz­nie dostrze­gal­na wspól­no­ta, nie wyczer­pu­je peł­ni Kościo­ła, tak jak obec­nie ist­nie­ją­cy naród nie sta­no­wi jego peł­ni histo­rycz­nej.

Kon­kret­na, oso­bo­wo zako­rze­nio­na histo­rycz­ność w Koście­le prze­ja­wia się zresz­tą tak­że w for­mie nało­że­nia rąk w kon­se­kra­cji kolej­nych bisku­pów. Nie­zwy­kle obra­zo­wo ten wymiar uka­zał we „Wstań­cie, chodź­my!” Jan Paweł II. Suk­ce­sja apo­stol­ska jest dla nie­go nie tyle bez­oso­bo­wym nało­że­niem rąk, wier­no­ścią pew­nej insty­tu­cji, ile żywym spad­kiem, jaki jego poprzed­ni­cy pozo­sta­wia­ją jemu same­mu. Wspo­mi­na­jąc swo­ich kon­se­kra­to­rów Ojciec Świę­ty stwier­dza: „jak­że nie brać pod uwa­gę tej boha­ter­skiej spu­ści­zny ducho­wej” , a wcze­śniej o poprzed­ni­kach na sto­li­cy bisku­piej mówi „czu­łem się oso­bi­ście zwią­za­ny z każ­dym z nich” Tak, w Duchu wła­śnie naro­du, poj­mo­wa­ny Kościół prze­sta­je być tyl­ko biu­ro­kra­tycz­ną, sfor­ma­li­zo­wa­ną insty­tu­cją, w któ­rej bisku­pi są urzęd­ni­ka­mi, a sta­je się żywą rodzi­ną, w któ­rej nikt nie jest nigdy sam. Biskup spra­wu­je swój urząd wraz ze swo­imi poprzed­ni­ka­mi, ja – jako sze­re­go­wy chrze­ści­ja­nin – też włą­czo­ny jestem w ciąg moich poprzed­ni­ków, w moją rodzi­nę i jej chrze­ści­jań­stwo, w spe­cy­fi­kę mojej para­fii, wspól­no­ty itd. Suk­ce­sja apo­stol­ska, suk­ce­sja wia­ry sta­je się tu spo­tka­niem osób, prze­ka­zy­wa­niem sobie depo­zy­tu nie­ja­ko z rąk do rąk, w żywym łań­cu­chu poko­leń. Jestem chrze­ści­ja­ni­nem, bo powo­łał mnie Chry­stus, ale jestem nim w kon­kret­nych uwa­run­ko­wa­niach i kon­kret­nej wspól­no­cie. Tego nie da się odrzu­cić.

Tak moc­ne akcen­to­wa­nie owej swo­istej teo­lo­gii Kościo­ła jako rodzi­ny przy­po­mi­na meta­fi­zy­kę rodzi­ny zawar­tą w ostat­nich listach o. Paw­ła Flo­reń­skie­go. „Każ­dy ród ma swo­je wła­sne zasa­dy, od któ­rych nie moż­na uciec. Rodzina/ród jest cało­ścią, a nie tyl­ko sumą prze­mi­ja­ją­cych poko­leń” — stwier­dza rosyj­ski teo­log. I w pew­nym sen­sie, choć z myśli o. Paw­ła, prze­ma­wia pla­to­nizm, cze­go nie moż­na powie­dzieć o teo­lo­gii papie­skiej, gdzieś w naj­głęb­szych źró­dłach obaj mówią to samo. Czło­wiek w Koście­le nigdy nie jest sam. Jego rodzi­na, para­fia, die­ce­zje i Kościół kra­jo­wy są zawsze z nim i w nim. Świę­ci patro­ni to nie tyl­ko wzo­ry, ale żywi ludzie, któ­rzy kształ­tu­ją nasze posta­wy. Kościół, die­ce­zja para­fia – para­fra­zu­jąc o. Flo­reń­skie­go – nie są tyl­ko sumą poko­leń, ale cało­ścią. I jeśli ktoś o tym zapo­mi­na pozba­wia korze­ni wła­sną wspól­no­tę, ska­zu­je ją na obumar­cie.

Trze­cim ele­men­tem kon­sty­tu­ują­cym każ­dy naród jest „toż­sa­mość aktyw­na”. „Naro­dy są wspól­no­ta­mi jed­no­stek, któ­re róż­ne rze­czy robią razem – podej­mu­ją decy­zje, reali­zu­ją swo­je cele” – wska­zu­je cyto­wa­ny już Mil­ler. Tę samą praw­dę, choć w nie­co inny spo­sób, uchwy­cił rów­nież fran­cu­ski myśli­ciel Ala­in Fin­kiel­raut: „naród sta­no­wi zbio­ro­wość,
w któ­rej to, co przy­da­rza się innym przy­da­rza się tak­że mnie” . I zno­wu, jak poprzed­nio, ta praw­da dokład­nie odpo­wia­da samo­roz­u­mie­niu Kościo­ła przez chrze­ści­jan. „Gdy cier­pi jeden czło­nek, współ­cier­pią wszyst­kie inne człon­ki; podob­nie gdy jed­ne­mu człon­ko­wi oka­zy­wa­ne jest posza­no­wa­nie, współ­we­se­lą się wszyst­kie człon­ki” (1 Kor. 12, 26) – stwier­dza św. Paweł. W łonie Kościo­ła zatem wszyst­ko, co przy­da­rza się innym chrze­ści­ja­nom sta­je się tak­że moją wła­sno­ścią. Ich grze­chy, upad­ki doty­ka­ją mnie, a moje grze­chy i upad­ki doty­ka­ją ich. Nie ma czy­nu, któ­ry był­by obo­jęt­ny dla wspól­no­ty. Ale podob­nie jest i ze świę­to­ścią. Dobro, któ­re czy­ni świę­ty, przy­no­szo­ne przez nie­go łaski – nie są jedy­nie jego wła­sno­ścią, ale obda­ro­wa­ny nimi zosta­je cały Kościół. W pew­nym sen­sie na tym wła­śnie ele­men­cie samo­roz­u­mie­nia Kościo­ła opie­ra się praw­da o odpu­stach czy gro­ma­dze­niu zasług, któ­re świę­ci mogą ofia­ro­wać innym.

Wspól­no­ta dzia­ła­nia i odczu­wa­nia, o któ­rej mowa, nie ogra­ni­cza się zresz­tą tyl­ko do rze­czy­wi­sto­ści empi­rycz­nej, ale obej­mu­je ona tak­że wiecz­ność. Zba­wie­nie doko­nu­je się we wspól­no­cie i przez wspól­no­tę, nigdy – wbrew wstrzą­sa­ją­ce­mu wier­szo­wi Zbi­gnie­wa Her­ber­ta „U wrót doli­ny” – „poje­dyn­czo”. Dla­te­go zarów­no kana­rek ści­ska­ny przez sta­rusz­kę, jak i sie­kie­ra drwa­la – pozo­sta­ną z nimi po dru­giej stro­nie. Tym bar­dziej będą tam z nami ci, któ­rych przy­po­mi­nać nam mają „strzę­py listów wstąż­ki wło­sy ucięte/i foto­gra­fie”. To potę­pie­ni może­my być poje­dyn­czo, zba­wie­nie zaś zawsze i nie­odmien­nie reali­zu­je się we wspól­no­cie. „Chrze­ści­jań­skie prze­sła­nie o zba­wie­niu naj­le­piej moż­na stre­ścić w kon­tek­ście wspól­no­ty, soli­dar­no­ści i utoż­sa­mia­nia się” – pod­kre­śla pra­wo­sław­ny teo­log i biskup Kal­li­stos Ware. Ta soli­dar­ność jest tak moc­na, że – jak prze­ko­ny­wał na wykła­dach prof. Mie­czy­sław Gogacz – kto był kocha­ny przy­naj­mniej przez jed­ną oso­bę, na pew­no będzie zba­wio­ny. Bóg nie może bowiem nie zba­wić tego, kto kochał, a jeśli go zba­wi, to na pew­no nie pozba­wi go tego, kogo uko­chał…

Nie mniej istot­ne jest w byciu naro­dem posia­da­nie miej­sce na zie­mi. Tym miej­scem może być nie­kie­dy, tak jak przez wie­ki było u Żydów, księ­ga, reli­gia czy mit, ale coś rze­czy­wi­stość naro­du kon­sty­tu­ować musi. Bez zie­mi, bez zako­rze­nie­nia w kon­kret­nej rze­czy­wi­sto­ści empi­rycz­nej nie ma ludu. Ta praw­da odno­si się zresz­tą tak­że do ludu wybra­ne­go, jakim jest Kościół. On rów­nież piel­grzy­mu­je przez zie­mię uzna­jąc ją za swo­ją ojczy­znę, mając jed­no­cze­śnie świa­do­mość, że po dru­giej stro­nie cze­ka go jej dopeł­nie­nie. Chrze­ści­jań­ska kul­tu­ra, archi­tek­tu­ra, muzy­ka sta­ją się miej­scem, w któ­rym reali­zu­je się nasza wia­ra. Bez ich mate­rii, bez zako­rze­nia w nich trud­no wyobra­zić sobie rze­czy­wi­ste chrze­ści­jań­stwo. Odwie­dza­jąc świą­ty­nie, w któ­rej zosta­li­śmy ochrzcze­ni, wra­ca­jąc myśla­mi do kra­iny dzie­ciń­stwa, wbrew pozo­rom nie tyl­ko odda­je­my się nie­win­nej roz­ryw­ce, ale tak­że zbli­ża­my się do praw­dy o Koście­le, o jego kon­kret­no­ści i mate­rial­no­ści. Trud­no nie dostrzec pro­ro­ka takie­go rozu­mie­nia kościel­no­ści w Janie Paw­le II, któ­ry wspo­mi­na­jąc w Wado­wi­cach o kre­mów­kach, gra­niu w sztu­kach czy kole­gach – w isto­cie mówił o Koście­le, jako miej­scu na zie­mi, gdzie zro­dzi­ło się i zre­ali­zo­wa­ło jego powo­ła­nie, gdzie roz­po­czę­ła się jego wia­ra.

Ostat­nią wresz­cie cechą naro­du jest fakt, że „ludzie, któ­rzy dany naród two­rzą, są uwa­ża­ni za posia­da­czy okre­ślo­nych cech, któ­re odróż­nia­ją ich od resz­ty. Pogląd, że człon­ko­wie naro­du są gru­pą ludzi, któ­rym po pro­stu zda­rzy­ło się zna­leźć razem w danym miej­scu i dla­te­go muszą dzie­lić wspól­ny los niczym przy­pad­ko­wi pasa­że­ro­wie łodzi ratun­ko­wej, jest z ideą naro­du cał­ko­wi­cie nie do pogo­dze­nia” . I dokład­nie tak samo jest w przy­pad­ku Kościo­ła. Tym jed­nak, co odróż­nia chrze­ści­jan od resz­ty nie jest fakt posia­da­nia jakichś empi­rycz­nych cech, ale rze­czy­wi­stość wybra­nia przez Boga. To wła­śnie wybra­nie sta­no­wi o isto­cie bycia chrze­ści­ja­ni­nem.

2. Wybra­ni

Isto­tą Kościo­ła jest zatem bycie narodem/ludem wybra­nym. Fun­da­men­tem włą­cze­nia w ten lud nie jest jakaś ludz­ka decy­zja, nie jest nim nawet fakt uro­dze­nia w takich lub innych oko­licz­no­ściach histo­rycz­nych czy w takiej a nie innej rodzi­nie. Jest nią nato­miast fakt wol­ne­go wybo­ru Boga, któ­ry w Chry­stu­sie spo­śród miliar­dów ludzi wybrał wła­śnie te, a nie inne kon­kret­ne jed­nost­ki do swo­je­go naro­du. „W Nim bowiem wybrał nas przez zało­że­niem świa­ta, aby­śmy byli świę­ci i nie­ska­la­ni przed Jego obli­czem. Z miło­ści prze­zna­czył nas dla sie­bie jako przy­bra­nych synów przez Jezu­sa Chry­stu­sa, według posta­no­wie­nia swej woli, ku chwa­le maje­sta­tu swej łaski, któ­rą obda­rzył nas w Umi­ło­wa­nym” (Ef. 1, 4–6) – stwier­dza św. Paweł. Wybór ten nie ma nic wspól­ne­go z zasłu­ga­mi czy wywyż­sze­niem. Jest on abso­lut­nie wol­ny i pod­ję­ty wyłącz­nie z łaski Bożej. „Łaską bowiem jeste­ście zba­wie­ni przez wia­rę. A to pocho­dzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczyn­ków, aby się nikt nie chlu­bił” (Ef. 2, 8–9) – stwier­dza św. Paweł, a sło­wa jego odnieść moż­na nie tyl­ko do zba­wie­nia, ale tak­że do włą­cze­nia do Kościo­ła. Naj­moc­niej jed­nak tę praw­dę o wol­nym wybo­rze Boga, któ­ry włą­cza wybra­nych przez sie­bie ludzi do swo­je­go Kościo­ła wyra­ził chy­ba św. Paweł w Liście do Rzy­mian. „Nie syno­wie co do cia­ła są dzieć­mi Boży­mi, lecz syno­wie obiet­ni­cy są uzna­ni za potom­stwo (…) Bo gdy one jesz­cze się nie uro­dzi­ły ani nic dobre­go czy złe­go nie uczy­ni­ły — aby nie­wzru­szo­ne pozo­sta­ło posta­no­wie­nie Boże, powzię­te na zasa­dzie wol­ne­go wybo­ru, zależ­ne nie od uczyn­ków, ale od woli powo­łu­ją­ce­go — powie­dzia­no jej: star­szy będzie słu­żyć młod­sze­mu, jak jest napi­sa­ne: Jaku­ba umi­ło­wa­łem, a Eza­wa mia­łem w nie­na­wi­ści. Cóż na to powie­my? Czyż­by Bóg był nie­spra­wie­dli­wy? żad­ną mia­rą! Prze­cież On mówi do Moj­że­sza: Ja wyświad­czam łaskę, komu chcę, i miło­sier­dzie, nad kim się litu­ję. Wybra­nie więc nie zale­ży od tego, kto go chce lub o nie się ubie­ga, ale od Boga, któ­ry oka­zu­je miło­sier­dzie” (Rzym. 9, 8–16).

Sto­so­wa­ne zatem czę­sto wobec Kościo­ła ter­mi­ny socjo­lo­gicz­ne okre­śla­ją­ce go „wspól­no­tą wybo­ru” lub „wspól­no­tą tra­dy­cji”, choć traf­nie opi­su­ją spo­łecz­ny wymiar roz­ma­itych wspól­not kościel­nych, nie mogą być ade­kwat­nie sto­so­wa­ne wobec teo­lo­gicz­ne­go wymia­ru chrze­ści­jań­stwa. Każ­dy bowiem chrze­ści­ja­nin, nie­za­leż­nie od tego czy uro­dził się w danej wspól­no­cie wyzna­nio­wej czy wybrał ją w wie­ku doj­rza­łym, nie­za­leż­nie od tego, czy prze­żył nawró­ce­nie (zwa­ne przez twór­ce meto­dy­zmu „roz­grza­niem ser­ca”) czy też nie – jest wybra­ny. Nie on wybrał Kościół, a w nim Chry­stu­sa, ale Chry­stus wybrał jego. Dla­te­go to wybra­nie przez Boga nie jest zatem powo­dem do chlu­by, czy też do wywyż­sza­nia się nad innych. „Cóż masz, cze­go byś nie otrzy­mał? A jeśliś otrzy­mał, to cze­mu się cheł­pisz, tak jak­byś nie otrzy­mał” (1 Kor. 4, 7). Chrze­ści­jań­stwo nie zakła­da, że chrze­ści­ja­nie są lep­si, bar­dziej kocha­ni, dosko­nal­si czy choć­by bliż­si Bogu, niż ludzie innych reli­gii! Zakła­da ono jedy­nie, że ci, a nie inni ludzie zosta­li przez Boga wybra­ni do wypeł­nia­nia pole­co­nej im przez Nie­go szcze­gól­nej misji. „Wybra­nie w Piśmie świę­tym nie jest przy­wi­le­jem – zawsze łączy się z nim służ­ba i posłan­nic­two” – pod­kre­śla domi­ni­kań­ski teo­log Yves Con­gar. W tej kwe­stii juda­izm i chrze­ści­jań­stwo nie­ja­ko się spo­ty­ka­ją. Obie te reli­gie, uzna­jąc się za zgro­ma­dze­nie wybra­nych przez Boga, nie uzna­ją inno­wier­ców za gor­szych lub mniej kocha­nych. W obu wybra­nie ozna­cza raczej zada­nie niż chlu­bę, raczej wyzwa­nie niż powód do rado­ści, czy wresz­cie raczej zapo­wiedź ziem­skich cier­pień niż wywyż­sze­nia
.

Dla Żydów ich szcze­gól­ną misją jest bycie żywym dowo­dem na ist­nie­nie Boga, dla chrze­ści­jan bycie świa­dec­twem sza­lo­nej miło­ści Boga do czło­wie­ka. Juda­izm jest reli­gią Tory, czy­li swo­iste­go muru jaki Bóg sta­wia wokół czło­wie­ka, by chro­nić go przed świa­tem. Chrze­ści­jań­stwo pozo­sta­je nie­zmien­nie wyj­ściem poza te mury, poka­za­niem, że Bóg zawsze zna­czy wię­cej i moc­niej. Juda­izm chro­ni czło­wie­ka w naszej rze­czy­wi­sto­ści, chrze­ści­jań­stwo pró­bu­je zaświad­czyć, że w znisz­czo­nym grze­chem i złem świe­cie – rodzi się coś abso­lut­nie nowe­go, Kró­le­stwo Boże. „Świa­dek mówi wszyst­kim: Kró­le­stwo Boże jest wśród was, Bóg jest obec­ny we wszyst­kich zda­rze­niach świa­ta, ale wy tego nie widzi­cie. Wzy­wa ludzi i ogar­nia ich w gęstwi­nie ich sytu­acji histo­rycz­nej” – wska­zu­je pra­wo­sław­ny teo­log Paul Evdo­ki­mov. A jego roz­wa­ża­nia pod­su­mo­wać moż­na cytu­jąc sło­wa Jezu­sa Chry­stu­sa, któ­ry wezwał apo­sto­łów, a wraz z nimi wszyst­kich chrze­ści­jan: „idź­cie więc i nauczaj­cie wszyst­kie naro­dy” (Mt 28, 19).

Świa­dec­two o miło­ści Boga do czło­wie­ka jest jed­nak tyl­ko jed­nym z wymia­rów posłan­nic­twa Ludu/Narodu Boże­go. Chrze­ści­ja­nie zosta­li tak­że wybra­ni po to, by stać się zaczy­nem Kró­le­stwa Boże­go. To ostat­nie wyra­ża się w przy­po­wie­ściach ewan­ge­licz­nych, któ­re jasno poka­zu­ją, że spra­wie­dli­wość tego świa­ta jest nie do pogo­dze­nia z Ewan­ge­lią Miło­ści jaką gło­si Jezus Chry­stus, i któ­rą zacho­wy­wać mają jego ucznio­wie. Bez­względ­ne prze­ba­cze­nie, miło­sier­dzie Boże są czymś abso­lut­nie nowym w histo­rii. Chrze­ści­ja­nie mają zaś stać się straż­ni­ka­mi tego nowe­go doświad­cze­nia, w któ­rym zba­wie­nie ofia­ro­wa­ne jest abso­lut­nie za dar­mo. Straż­ni­ka­mi i wyko­naw­ca­mi, któ­rzy spra­wią, że opar­te na zim­nej spra­wie­dli­wo­ści życie spo­łecz­ne może prze­kształ­cić się według zasad sfor­mu­ło­wa­nych w przy­po­wie­ściach o synu mar­no­traw­nym czy o robot­ni­kach w win­ni­cy. „Wie­cie, że wład­cy naro­dów uci­ska­ją je, a wiel­cy dają im odczuć swą wła­dzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by mię­dzy wami chciał stać się wiel­kim, niech będzie waszym słu­gą. A kto by chciał być pierw­szym mię­dzy wami, niech będzie nie­wol­ni­kiem waszym, na wzór Syna Czło­wie­cze­go, któ­ry nie przy­szedł, aby Mu słu­żo­no, lecz aby słu­żyć i dać swo­je życie na okup za wie­lu” (Mt. 20, 24–28) – mówi Chry­stus do uczniów. To wezwa­nie moż­na trak­to­wać jako wezwa­nie do bycia „solą zie­mi”, czy­li zaczy­nem, któ­ry prze­mie­nia isto­tę sto­sun­ków mię­dzy­ludz­kiem. A to bycie solą jest tak istot­ne, że Jezus nie mówi do uczniów, jak traf­nie wska­zu­je ewan­ge­lic­ki teo­log Die­trich Bon­ho­ef­fer, że mają być oni solą, ale że „są solą”. „Nie wola uczniów ma tutaj roz­strzy­gać, czy chcą być solą czy nie. Nikt nie zwra­ca się do nich z ape­lem, żeby byli solą zie­mi. Są solą czy chcą, czy nie, są nią mogą powo­ła­nia, któ­re ich dosię­gło” – pod­kre­śla Bon­ho­ef­fer.

3. Ini­cja­cja w chrze­ści­jań­stwo

Ina­czej, niż w przy­pad­ku współ­cze­snych spo­łe­czeństw, włą­cze­nie do Kościo­ła nie nastę­pu­je auto­ma­tycz­nie. Koniecz­na jest do tego ini­cja­cja, wpro­wa­dze­nie, akt włą­cza­ją­cy czło­wie­ka we wspól­no­tę, któ­ra – choć ma wymiar natu­ral­ny i empi­rycz­ny, pozo­sta­je tak­że wspól­no­tą mistycz­ną i nad­na­tu­ral­ną. W tym aspek­cie swo­je­go ist­nie­nia Kościół kato­lic­ki pozo­sta­je bli­ski ludom pier­wot­nym, któ­re tak­że uzna­wa­ły, że czło­wiek sta­je się człon­kiem wspól­no­ty nie przez sam fakt naro­dze­nia się w niej, ale przez ini­cja­cję. „Kie­dy dziec­ko przy­cho­dzi na świat, ma tyl­ko egzy­sten­cję fizycz­ną – jesz­cze nie zosta­ło uzna­ne ani przez rodzi­nę, ani przez spo­łecz­ność. Dopie­ro ryty speł­nia­ne zaraz po roz­wią­za­niu prze­no­szą nowo­rod­ka w stan „tego, co żywe” we wła­ści­wym tego sło­wa zna­cze­niu; dopie­ro za spra­wą tych rytów zosta­je ono włą­czo­ne w spo­łecz­ność żywych” – pod­kre­śla Mir­cea Elia­de. I choć jego opi­nie odno­szą się do ludów pier­wot­nych, to w pew­nym sen­sie moż­na je zasto­so­wać tak­że do teo­lo­gii (szcze­gól­nie tej bar­dziej tra­dy­cyj­nej) kato­lic­kiej. Tak­że w niej sam fakt naro­dzin w kato­lic­kiej rodzi­nie nie czy­ni z czło­wie­ka kato­li­ka, koniecz­ny jest do tego jesz­cze chrzest, przy­po­mi­na­ją­cy (przy­naj­mniej w aspek­cie ekle­zjal­nym) ryt ini­cja­cyj­ny do wspól­no­ty reli­gij­nej.

To zresz­tą wła­śnie ten aspekt rozu­mie­nia chrztu spra­wia, że – wbrew opi­nii wspól­not bap­ty­stycz­nych czy ewan­ge­li­kal­nych – chrzest nie musi być udzie­la­ny tyl­ko oso­bom doro­słym. Jest on bowiem nie tyle wyzna­niem wia­ry dziec­ka, ile jego włą­cze­niem we wspól­no­tę wia­ry jego rodzi­ców, włą­cze­niem w dyna­micz­ne cia­ło Chry­stu­sa, w ciąg poko­leń, ale i w krwio­obieg wspól­no­ty Nowe­go Izra­ela. Istot­ne jest jed­nak, aby pamię­tać, że włą­cze­nie to doko­nu­je się w „wie­rze rodzi­ców”, czy może jesz­cze dokład­niej włą­cze­nie to doko­nu­je się w wia­rę rodzi­ców, a zatem jeśli jej nie ma, to nie może się ono doko­nać. Stąd tak ostre zapi­sy kano­nicz­ne (nie­ste­ty czę­sto nie prze­kła­da­ją­ce się na prak­ty­kę życia) sprze­ci­wia­ją­ce się chrztom dzie­ci osób, któ­re nie prak­ty­ku­ją swo­jej wia­ry, albo swo­im życiem świa­do­mie i dobro­wol­nie wyrze­ka­ją się rela­cji z Chry­stu­sem i Kościo­łem. Przy­kła­dem może być sytu­acja pary, któ­ra z wła­snej woli nie chce zawrzeć mał­żeń­stwa kościel­ne­go, a mimo to pra­gnie ochrzcić dziec­ka. W takiej sytu­acji ksiądz – w isto­cie – nie ma pra­wa do doko­na­nia takie­go aktu, bowiem rodzi­ce z wła­snej woli wyrze­ka­ją się wia­ry i w związ­ku z tym włą­cze­nie dziec­ka w ich wia­rę sta­je się nie­moż­li­we. Chrzest takie­go dziec­ka był­by wów­czas wyłącz­nie pustym gestem, włą­cze­niem w empi­rycz­ną nicość (bowiem dom, któ­ry powi­nien stać się jego pierw­szym Kościo­łem, w isto­cie nie jest chrze­ści­jań­ski).

Powią­za­nia chrztu z tra­dy­cyj­ny­mi ryta­mi włą­cza­nia do spo­łecz­no­ści czy wręcz ini­cja­cji dostrzec moż­na tak­że na głęb­szym pozio­mie teo­lo­gicz­ne­go rozu­mie­nia chrztu. Tak ryty ini­cja­cyj­ne do spo­łecz­no­ści, jak i on – odwo­łu­ją się do doświad­cze­nia przej­ścia z życia do śmier­ci i ponow­nie ku życiu. „Pro­ce­som ini­cja­cyj­nym pra­wie zawsze towa­rzy­szy sym­bo­lizm naro­dzin i śmier­ci. W tym kon­tek­ście śmierć ozna­cza prze­kro­cze­nie świec­kie­go, nie uświę­co­ne­go spo­so­bu bycia „czło­wie­ka natu­ral­ne­go”, któ­ry nie ma poję­cia o spra­wach ducho­wych i jest ślep­cem w duchu” – wska­zu­je Elia­de. I trud­no nie dostrzec, że defi­ni­cja chrztu Kate­chi­zmu Kościo­ła Kato­lic­kie­go zna­ko­mi­cie wpi­su­je się w takie rozu­mie­nie ini­cja­cji: „zanu­rze­nie w wodzie jest sym­bo­lem pogrze­ba­nia kate­chu­me­na w śmier­ci Chry­stu­sa, z któ­rej powsta­je przez zmar­twych­wsta­nie z Nim jako nowe stwo­rze­nie”. Jesz­cze moc­niej tę praw­dę o śmier­ci i ponow­nych naro­dzi­nach w Chry­stu­sie, jakie doko­nu­ją się w chrzcie wyra­ża­ją Ojco­wie Kościo­ła. Św. Cyryl Jero­zo­lim­ski w swo­ich Kate­che­zach Mista­go­gicz­nych pisze o momen­cie chrztu: „w tej samej chwi­li umar­li­ście i naro­dzi­li­ście się – owa zbaw­cza woda była dla was rów­no­cze­śnie gro­bem i mat­ką (…) wraz z waszą śmier­cią nastą­pi­ło wasze naro­dze­nie” .

To nowe naro­dze­nie każ­de­go ochrzczo­ne­go w Chry­stu­sie ozna­cza, że każ­dy chrze­ści­ja­nin sta­je się oby­wa­te­lem nowej spo­łecz­no­ści. Nie jest już tyl­ko Pola­kiem, Niem­cem, Żydem czy Ame­ry­ka­ni­nem, ale przede wszyst­kim (zacho­wu­jąc wszyst­kie obo­wiąz­ki oby­wa­te­la dane­go kra­ju) chrze­ści­ja­ni­nem. Przej­ście przez śmierć włą­cza go w spra­wy tego świa­ta na zupeł­nie nowych zasa­dach – wła­śnie z per­spek­ty­wy wiecz­no­ści i reali­zu­ją­ce­go się w docze­sno­ści Kró­le­stwa Boże­go. Nie ma przy tym jasnych zasad reali­za­cji tego zada­nia budo­wa­nia Kró­le­stwa Boże­go. Każ­dy chrze­ści­ja­nin na wła­sną odpo­wie­dzial­ność budo­wać ma świat, w któ­rym Chry­stus będzie lepiej i dosko­na­lej widocz­ny. Każ­dy – kie­ru­jąc się wła­snym sumie­niem – ma kształ­to­wać rela­cje mię­dzy­ludz­kie i świec­kie spo­łe­czeń­stwo. Sys­tem po
dat­ko­wy, poli­ty­ka pro­ro­dzin­na, ale tak­że geo­po­li­ty­ka – są miej­scem, w któ­rym głos chrze­ści­jan powi­nien być sły­szal­ny. Co nie ozna­cza, że powi­nien być zawsze takim sam. „… tam, gdzie są wasi bra­cia, wasze dąże­nia, wasza pra­ca, wasze miło­ści, tam jest miej­sce wasze­go codzien­ne­go spo­tka­nia z Chry­stu­sem. To wła­śnie wśród spraw naj­bar­dziej pro­za­icz­nych na tej zie­mi powin­ni­śmy uświę­cać się, słu­żąc Bogu i wszyst­kim ludziom” – pod­kre­ślał Jose­ma­ria Escri­va.

Umoc­nie­niem na dro­dze reali­zo­wa­nia tego zada­nia świad­cze­nia o Kró­le­stwie Bożym w kró­le­stwie ziem­skim pozo­sta­je sakra­ment bierz­mo­wa­nia. „Przez sakra­ment bierz­mo­wa­nia (ochrzcze­ni) jesz­cze ści­ślej wią­żą się z Kościo­łem, otrzy­mu­ją szcze­gól­ną moc Ducha Świę­te­go i w ten spo­sób jesz­cze moc­niej zobo­wią­za­ni są, jako praw­dzi­wi świad­ko­wie Chry­stu­sa, do sze­rze­nia wia­ry sło­wem i uczyn­kiem oraz do bro­nie­nia jej” – prze­ko­nu­je Kate­chizm Kościo­ła Kato­lic­kie­go. W innym zaś miej­scu Kate­chizm uzu­peł­nia, że sakra­ment bierz­mo­wa­nia „udzie­la nam, jako praw­dzi­wym świad­kom Chry­stu­sa, spe­cjal­nej mocy Ducha Świę­te­go do sze­rze­nia i obro­ny wia­ry sło­wem i czy­nem, do męż­ne­go wyzna­wa­nia imie­nia Chry­stu­sa oraz do tego, by nigdy nie wsty­dzić się Krzy­ża” . Bierz­mo­wa­nie wpro­wa­dza zatem chrze­ści­ja­ni­na głę­biej w reali­za­cję jego powo­ła­nia, jako człon­ka Ludu/Narodu Boże­go. Moż­na powie­dzieć, że czy­ni go ona doro­słym człon­kiem Kościo­ła, sta­jąc się swo­istą ini­cja­cją w doro­słość, taką jaka wystę­pu­je tak­że w innych tra­dy­cjach reli­gij­nych i kul­tu­ro­wych. Poprzez tą ini­cja­cję czło­nek Kościo­ła zosta­je zobo­wią­za­ny do pro­wa­dze­nia świę­te­go życia w zgo­dzie z wła­snym powo­ła­niem, do poko­ny­wa­nia w sobie kró­le­stwa grze­chu czy do służ­by Chry­stu­so­wi w bra­ciach .

Moż­na zatem powie­dzieć, że bierz­mo­wa­nie sta­je się jak­by sakra­men­tal­ną pod­sta­wą do reali­za­cji roz­ma­itych powo­łań obec­nych w łonie Kościo­ła. To na bazie jego budo­wa­ne jest zarów­no powo­ła­nie zakon­ne, jak i mał­żeń­skie. Z mocy pogłę­bio­ne­go włą­cze­nia w Kościół korzy­stać powin­ni w swo­jej pra­cy tak dzien­ni­ka­rze, poli­ty­cy, nauczy­cie­le jak i sio­stry zakon­ne, księ­ża czy bisku­pi. Poprzez bierz­mo­wa­nie każ­dy z nas sta­je się doro­słym człon­kiem naro­du wybra­ne­go Kościo­ła, bio­rąc na sie­bie jego obo­wiąz­ki i zada­nia. I jak w każ­dej wiel­kiej wspól­no­cie te obo­wiąz­ki i zada­nia są róż­ne, choć jed­na­ko­wo koniecz­ne.

4. Sym­fo­nia powo­łań, czy­li róż­ne ple­mio­na Nowe­go Izra­ela

Odwo­ła­nie się do pojem­nej kate­go­rii Ludu/Narodu Boże­go poma­ga głę­biej zro­zu­mieć tak­że sym­fo­nicz­ność (kom­ple­men­tar­ność i róż­no­rod­ność) powo­łań w Koście­le. Już w Izra­elu ta róż­no­rod­ność była dosko­na­le widocz­na. Inne powo­ła­nie mie­li lewi­ci, inne kapła­ni, a jesz­cze inne pozo­sta­łe ple­mio­na izra­el­skie. Wydzie­le­nie gru­py do szcze­gól­nej służ­by Bogu – nie jest zatem chrze­ści­jań­ską nowo­ścią, ale się­ga głę­bo­ko w histo­rię zba­wie­nia. „Weź lewi­tów na miej­sce wszyst­kich pier­wo­rod­nych u Izra­eli­tów oraz bydło nale­żą­ce do lewi­tów zamiast ich bydła. I będą lewi­ci nale­żeć do Mnie, bo Ja jestem Pan” (Lb. 3, 45) – mówił Bóg, prze­zna­cza­jąc jed­no z ple­mion do swo­jej szcze­gól­nej posłu­gi. Podob­nie do służ­by ołta­rza prze­zna­cze­ni zosta­li syno­wie Aaro­na. „Wte­dy rzekł Pan do Aaro­na: Ty, syno­wie twoi i ród twe­go ojca, będzie­cie odpo­wie­dzial­ni za wykro­cze­nia popeł­nio­ne w przy­byt­ku. Ty i syno­wie twoi będzie­cie odpo­wia­dać za winy wasze­go kapłań­stwa. (…) Wy obej­mie­cie sta­ra­nie o przy­by­tek i tro­skę o ołtarz, aby znów nie powstał gniew prze­ciw Izra­eli­tom.(…) Ty zaś wraz ze swo­imi syna­mi masz pil­nie prze­strze­gać obo­wiąz­ków kapłań­skich co do ołta­rza i miej­sca poza zasło­ną. Obda­rzy­łem was służ­bą kapłań­ską, a jeśli się kto nie­po­wo­ła­ny zbli­ży – zgi­nie” (Lb 18, 1–7) – mówił Bóg do Aaro­na.

I choć Kościół jest już Nowym Izra­elem, to moż­na powie­dzieć, że ten trój­po­dział na trzy roz­ma­ite powo­ła­nia, jaki dostrze­ga­my w Księ­dze Liczb odno­śnie Izra­ela, został w nim – jako ludzie wybra­nym – zacho­wa­ny. Jedy­ną istot­ną róż­ni­cą oddzie­la­ją­cą sta­ry i nowy Izra­el pozo­sta­je fakt, że przy­na­leż­ność do każ­de­go ze „szcze­pów” (nazy­wa­nych w teo­lo­gii kato­lic­kiej sta­na­mi) Kościo­ła pozo­sta­je kwe­stią wol­ne­go wybo­ru Boże­go, osob­ne­go powo­ła­nia. „Wła­ści­wo­ścią spe­cy­ficz­ną laików jest ich cha­rak­ter świec­ki. Choć bowiem człon­ko­wie sta­nu kapłań­skie­go mogą cza­sem zaj­mo­wać się spra­wa­mi świec­ki­mi, wyko­nu­jąc nawet świec­kie zawo­dy, to z tytu­łu swo­je­go powo­ła­nia w spo­sób szcze­gól­ny i nie­ja­ko zawo­do­wo prze­zna­cze­ni są do służ­by świę­tej; zakon­ni­cy znów przez swój spo­sób życia dają wspa­nia­łe i zaszczyt­ne świa­dec­two temu, iż świat nie może się prze­mie­nić i ofia­ro­wać się Bogu bez ducha ewan­ge­licz­nych bło­go­sła­wieństw” – wska­zu­je Sobór Waty­kań­ski II. Ta róż­no­rod­ność nie ozna­cza jed­nak hie­rar­chicz­no­ści teo­lo­gicz­nej. Każ­de z tych powo­łań (pomi­ja­jąc porzą­dek wła­dzy) pozo­sta­je tak samo waż­ne i istot­ne dla Kościo­ła. Nie ma chrze­ści­jań­stwa bez osób kon­se­kro­wa­nych, nie ma go bez księ­ży, ale nie ma go tak­że bez świec­kich. Każ­da z tych grup skie­ro­wa­na jest do innych zadań, nosi na sobie inne powo­ła­nie, ale nie ozna­cza to akcep­ta­cji jakiejś ontycz­nej róż­no­ści ich zna­czeń. „Cia­ło bowiem to nie jeden czło­nek, lecz licz­ne człon­ki. Jeśli­by noga powie­dzia­ła: Ponie­waż nie jestem ręką, nie nale­żę do cia­ła — czy wsku­tek tego rze­czy­wi­ście nie nale­ży do cia­ła? Lub jeśli­by ucho powie­dzia­ło: Ponie­waż nie jestem okiem, nie nale­żę do cia­ła — czyż nie nale­ża­ło­by do cia­ła? Gdy­by całe cia­ło było wzro­kiem, gdzież był­by słuch? Lub gdy­by całe było słu­chem, gdzież było­by powo­nie­nie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stwo­rzył róż­ne człon­ki umiesz­cza­jąc każ­dy z nich w cie­le” (1 Kor. 12, 14–18) – zazna­cza św. Paweł. Zada­niem świec­kich pozo­sta­je prze­bu­do­wa świa­ta, orga­ni­za­cja życia spo­łecz­ne­go i poli­tycz­ne­go w duchu Ewan­ge­lii (czy­li jak ujmu­je to Sobór Waty­kań­ski II budo­wa­nie Kró­le­stwa Boże­go w sfe­rze świec­kiej), zada­niem duchow­nych nie­odmien­nie jest spra­wo­wa­nie sakra­men­tów i gło­sze­nie Sło­wa Boże­go, a zada­niem osób kon­se­kro­wa­nych jest bycie zna­kiem ode­sła­nia do inne­go wymia­ru, swo­istym sym­bo­lem Trans­cen­den­cji. „Roz­la­nie dro­go­cen­ne­go olej­ku — znak czy­stej miło­ści, nie podyk­to­wa­ny żad­ny­mi wzglę­da­mi „uty­li­ta­ry­stycz­ny­mi” — jest dowo­dem bez­in­te­re­sow­no­ści bez gra­nic, któ­ra wyra­ża się przez życie odda­ne cał­ko­wi­cie miło­ści Chry­stu­sa i Jego służ­bie, poświę­co­ne Jego Oso­bie i Jego Mistycz­ne­mu Cia­łu. Ale wła­śnie to życie, tak szczo­drze „roz­la­ne”, napeł­nia wonią cały dom. Życie kon­se­kro­wa­ne jest dzi­siaj tak samo jak w prze­szło­ści cen­ną ozdo­bą Domu Boże­go, czy­li Kościo­ła” – wska­zu­je Jan Paweł II w adhor­ta­cji apo­stol­skiej „Vita con­se­cra­ta”. W innym miej­scu zaś uzu­peł­nia: „Cóż sta­ło­by się ze świa­tem, gdy­by nie było w nim zakon­ni­ków? Życie kon­se­kro­wa­ne — wbrew wszel­kim powierz­chow­nym opi­niom o jego przy­dat­no­ści — ma wiel­kie zna­cze­nie wła­śnie dla­te­go, że wyra­ża nie­ogra­ni­czo­ną bez­in­te­re­sow­ność i miłość, co jest szcze­gól­nie donio­słe zwłasz­cza w świe­cie zagro­żo­nym przez zalew spraw nie­waż­nych i prze­mi­ja­ją­cych. Gdy­by zabra­kło tego kon­kret­ne­go zna­ku, nale­ża­ło­by się oba­wiać, że miłość oży­wia­ją­ca cały Kościół osty­gnie, że zbaw­czy para­doks Ewan­ge­lii stra­ci swą ostrość, że «sól» wia­ry zwie­trze­je w świe­cie ule­ga­ją­cym seku­la­ry­za­cji. W życiu Kościo­ła i same­go spo­łe­czeń­stwa potrzeb­ni są ludzie zdol­ni do cał­ko­wi­te­go poświę­ce­nia się Bogu i bliź­nim dla miło­ści Boga” . Te trzy śro­do­wi­ska, trzy sta­ny, jak to ujmu­je sta­ra teo­lo­gia razem idą przez zie­mię i razem zmie­rza­ją do Kró­le­stwa Boże­go. Wra­ca­jąc po raz kolej­ny do obra­zu wędrów­ki Izra­ela przez
pusty­nię, trud­no nie dostrzec, że każ­da z tych grup ma nie­co inne zada­nie, ale też każ­da potrze­bu­je tej dru­giej. Pod­sta­wą powo­ła­nia każ­dej z nich jest zaś jed­no­czą­cy wszyst­ko i wszyst­kich, sakra­ment sakra­men­tów, jakim jest chrzest, włą­cza­ją­cy wybra­nych przez Boga w Jego Lud.

Książ­kę moż­na zamó­wić przez Inter­net m.in w Księ­gar­ni kato­lic­kiej

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.