“Kościół (dla) zagubionych” — nowa książka Terlikowskiego
- 21 marca, 2007
- przeczytasz w 22 minut
“Kościół (dla) zagubionych” — to tytuł najnowszej książki Tomasz P. Terlikowskiego, która ukazała się nakładem krakowskiego wydawnictwa M. Książka, która w tym tygodniu trafiła do księgarń, jest próbą odpowiedzi na pytania, które w minionych miesiącach zaprzątały uwagę wielu katolików w Polsce: na czym polega świętość Kościoła, dlaczego jest on niezbędny czy skąd czerpie on swój autorytet. Patronat medialny nad publikacją objęła Ekumeniczna Agencja Informacyjna Ekumenizm.pl. Poniżej prezentujemy fragment […]
“Kościół (dla) zagubionych” — to tytuł najnowszej książki Tomasz P. Terlikowskiego, która ukazała się nakładem krakowskiego wydawnictwa M. Książka, która w tym tygodniu trafiła do księgarń, jest próbą odpowiedzi na pytania, które w minionych miesiącach zaprzątały uwagę wielu katolików w Polsce: na czym polega świętość Kościoła, dlaczego jest on niezbędny czy skąd czerpie on swój autorytet. Patronat medialny nad publikacją objęła Ekumeniczna Agencja Informacyjna Ekumenizm.pl.
Poniżej prezentujemy fragment wstępu do książki, pióra abp. Tadeusza Gocłowskiego:
“Lektura tej książki (najlepiej czytać ją bez przerwy) ma taki skutek, że po przeczytaniu ostatniej strony chciałoby się zacząć od początku. Nie tylko dlatego, że jest tak fascynująca, ale dlatego, że powoduje reakcje po przeczytaniu każdej stronicy. Najpierw są to reakcje gniewne, potem wyzwalające dyskusję z Autorem, a na końcu przyznające mu racje, bo On – wyczuwa się to – kocha swój Kościół. Kocha to, co stanowi jego istotę. Rozumie stawiane Kościołowi wymagania. Nie zamyka oczu na ludzkie słabości w Kościele, choć – tak jak czytelnik – wolałby, żeby tych słabości nie było.
Jestem przekonany, że Autor jest otwarty na dyskusję i dlatego ta pozycja pewnie rozrośnie się, jeśli nie w druku, to w podjętej wymianie myśli na temat ekumenizmu, roli świeckich, małżeństwa, życia konsekrowanego, kapłaństwa. Wrócę do tej lektury, gdy książka ukaże się w druku”.
A oto piąty rozdział książki Terlikowskiego
Kończące poprzedni rozdział słowa kardynała Josepha Ratzingera odsyłają wprost naszą myśl do kategorii Ludu Bożego. Myśląc o Kościele z tej perspektywy trudno nie wrócić do obrazów ze Starego Testamentu. Opowieść o pielgrzymującej ku Ziemi Obiecanej wspólnocie Izraela, tworzącej się z dwunastu różnych plemion, odpadającej od Boga i wciąż na nowo do Niego powracającej, jest w jakimś najgłębszym sensie opowieścią o Kościele. Ucieczka od Faraona, przejście przez morze czerwone, oddanie pokłonu cielcowi, odrzucenie przykazań – wszystko to zdarzyło się nie tylko wiele tysięcy lat temu na drodze z Egiptu, ale zachodzi nieustannie w Kościele. Obrazy z księgi Wyjścia określają jednak nie tylko postrzeganie dziejów katolicyzmu, ale poprzez ukazanie tworzenia ludu/narodu pozwalają lepiej zrozumieć teologię Kościoła, który jest – według cennej intuicji Soboru Watykańskiego II – „ludem Bożym”, a może lepiej powiedzieć Bożym narodem wybranym. Ten ostatni termin wydaje się najlepiej określać specyfikę Kościoła, szczególnie jeśli przemyśli się go posługując się terminologią politologiczną czy filozoficzną, a dopiero później wnioski zastosuje do teologicznego opisu rzeczywistości chrześcijaństwa.
1. Kościół jako lud/naród
Czym zatem jest naród? Jak wskazuje amerykański filozof komunitarianin istnienie każdego narodu jest determinowane przez szereg czynników. Pierwszym z nich jest – i tu dostrzec można pierwszą cechę wspólna z Kościołem – fakt, że naród „tworzony jest przez wiarę” we własne istnienie. Oznacza to mówiąc najprościej, że podstawą istnienia narodu jest przekonanie jego członków o istnieniu pewnej wspólnej cechy, która określa ich metafizyczną, mistyczną lub przynajmniej historyczno-społeczną tożsamość. W narodzie ujmowanym świecko przedmiotem tej wiary jest wspólnota jednej kultury, czyli wspólnego kulturowego przeżywania i wyrażania rzeczywistości . A na poziomie jeszcze głębszym podstawą istnienia narodu jest wspólna (zakładana) wszystkim jego obywatelom wiara w to, że tę samą wspólnotę rozpoznają oni jako swój dom. Ten element definicji narodu zastosowany do Kościoła oznacza mniej więcej tyle, że podstawą istnienia Kościoła (w jego wymiarze empirycznym, a jeszcze nie mistycznym) pozostaje fakt, że pewna grupa ludzi rozpoznaje go jako swój duchowy dom, w jego języku, obrazowaniu czy symbolach wyraża siebie.
„Drugą istotną cechą tożsamości narodowej jest to, że jej elementem jest poczucie historycznej ciągłości. Narodowa (…) W toku dziejów narodu dochodzi do rozmaitych ważnych wydarzeń i możemy identyfikować z rzeczywistymi ludźmi, którzy wówczas działali, przyjmując ich czyny za swoje własne” – definiuje Miller drugą cechę określającą naród. I znowu analogiczne cechy możemy dostrzec w Kościele. On również jest wspólnotą, w której niezwykle istotne pozostaje poczucie historycznej ciągłości. Pierwsi męczennicy, pierwsi mistrzowie teologii, średniowieczne mistyczki czy kontrreformacyjni twórcy zgromadzeń zakonnych – pozostają dla nas rzeczywistymi ludźmi, z którymi możemy i powinniśmy się utożsamiać. Świadomość przeszłości rodzi odpowiedzialność za wspólnotę, a także poczucie, że konkretna empirycznie dostrzegalna wspólnota, nie wyczerpuje pełni Kościoła, tak jak obecnie istniejący naród nie stanowi jego pełni historycznej.
Konkretna, osobowo zakorzeniona historyczność w Kościele przejawia się zresztą także w formie nałożenia rąk w konsekracji kolejnych biskupów. Niezwykle obrazowo ten wymiar ukazał we „Wstańcie, chodźmy!” Jan Paweł II. Sukcesja apostolska jest dla niego nie tyle bezosobowym nałożeniem rąk, wiernością pewnej instytucji, ile żywym spadkiem, jaki jego poprzednicy pozostawiają jemu samemu. Wspominając swoich konsekratorów Ojciec Święty stwierdza: „jakże nie brać pod uwagę tej bohaterskiej spuścizny duchowej” , a wcześniej o poprzednikach na stolicy biskupiej mówi „czułem się osobiście związany z każdym z nich” Tak, w Duchu właśnie narodu, pojmowany Kościół przestaje być tylko biurokratyczną, sformalizowaną instytucją, w której biskupi są urzędnikami, a staje się żywą rodziną, w której nikt nie jest nigdy sam. Biskup sprawuje swój urząd wraz ze swoimi poprzednikami, ja – jako szeregowy chrześcijanin – też włączony jestem w ciąg moich poprzedników, w moją rodzinę i jej chrześcijaństwo, w specyfikę mojej parafii, wspólnoty itd. Sukcesja apostolska, sukcesja wiary staje się tu spotkaniem osób, przekazywaniem sobie depozytu niejako z rąk do rąk, w żywym łańcuchu pokoleń. Jestem chrześcijaninem, bo powołał mnie Chrystus, ale jestem nim w konkretnych uwarunkowaniach i konkretnej wspólnocie. Tego nie da się odrzucić.
Tak mocne akcentowanie owej swoistej teologii Kościoła jako rodziny przypomina metafizykę rodziny zawartą w ostatnich listach o. Pawła Floreńskiego. „Każdy ród ma swoje własne zasady, od których nie można uciec. Rodzina/ród jest całością, a nie tylko sumą przemijających pokoleń” — stwierdza rosyjski teolog. I w pewnym sensie, choć z myśli o. Pawła, przemawia platonizm, czego nie można powiedzieć o teologii papieskiej, gdzieś w najgłębszych źródłach obaj mówią to samo. Człowiek w Kościele nigdy nie jest sam. Jego rodzina, parafia, diecezje i Kościół krajowy są zawsze z nim i w nim. Święci patroni to nie tylko wzory, ale żywi ludzie, którzy kształtują nasze postawy. Kościół, diecezja parafia – parafrazując o. Floreńskiego – nie są tylko sumą pokoleń, ale całością. I jeśli ktoś o tym zapomina pozbawia korzeni własną wspólnotę, skazuje ją na obumarcie.
Trzecim elementem konstytuującym każdy naród jest „tożsamość aktywna”. „Narody są wspólnotami jednostek, które różne rzeczy robią razem – podejmują decyzje, realizują swoje cele” – wskazuje cytowany już Miller. Tę samą prawdę, choć w nieco inny sposób, uchwycił również francuski myśliciel Alain Finkielraut: „naród stanowi zbiorowość,
w której to, co przydarza się innym przydarza się także mnie” . I znowu, jak poprzednio, ta prawda dokładnie odpowiada samorozumieniu Kościoła przez chrześcijan. „Gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki; podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki” (1 Kor. 12, 26) – stwierdza św. Paweł. W łonie Kościoła zatem wszystko, co przydarza się innym chrześcijanom staje się także moją własnością. Ich grzechy, upadki dotykają mnie, a moje grzechy i upadki dotykają ich. Nie ma czynu, który byłby obojętny dla wspólnoty. Ale podobnie jest i ze świętością. Dobro, które czyni święty, przynoszone przez niego łaski – nie są jedynie jego własnością, ale obdarowany nimi zostaje cały Kościół. W pewnym sensie na tym właśnie elemencie samorozumienia Kościoła opiera się prawda o odpustach czy gromadzeniu zasług, które święci mogą ofiarować innym.
Wspólnota działania i odczuwania, o której mowa, nie ogranicza się zresztą tylko do rzeczywistości empirycznej, ale obejmuje ona także wieczność. Zbawienie dokonuje się we wspólnocie i przez wspólnotę, nigdy – wbrew wstrząsającemu wierszowi Zbigniewa Herberta „U wrót doliny” – „pojedynczo”. Dlatego zarówno kanarek ściskany przez staruszkę, jak i siekiera drwala – pozostaną z nimi po drugiej stronie. Tym bardziej będą tam z nami ci, których przypominać nam mają „strzępy listów wstążki włosy ucięte/i fotografie”. To potępieni możemy być pojedynczo, zbawienie zaś zawsze i nieodmiennie realizuje się we wspólnocie. „Chrześcijańskie przesłanie o zbawieniu najlepiej można streścić w kontekście wspólnoty, solidarności i utożsamiania się” – podkreśla prawosławny teolog i biskup Kallistos Ware. Ta solidarność jest tak mocna, że – jak przekonywał na wykładach prof. Mieczysław Gogacz – kto był kochany przynajmniej przez jedną osobę, na pewno będzie zbawiony. Bóg nie może bowiem nie zbawić tego, kto kochał, a jeśli go zbawi, to na pewno nie pozbawi go tego, kogo ukochał…
Nie mniej istotne jest w byciu narodem posiadanie miejsce na ziemi. Tym miejscem może być niekiedy, tak jak przez wieki było u Żydów, księga, religia czy mit, ale coś rzeczywistość narodu konstytuować musi. Bez ziemi, bez zakorzenienia w konkretnej rzeczywistości empirycznej nie ma ludu. Ta prawda odnosi się zresztą także do ludu wybranego, jakim jest Kościół. On również pielgrzymuje przez ziemię uznając ją za swoją ojczyznę, mając jednocześnie świadomość, że po drugiej stronie czeka go jej dopełnienie. Chrześcijańska kultura, architektura, muzyka stają się miejscem, w którym realizuje się nasza wiara. Bez ich materii, bez zakorzenia w nich trudno wyobrazić sobie rzeczywiste chrześcijaństwo. Odwiedzając świątynie, w której zostaliśmy ochrzczeni, wracając myślami do krainy dzieciństwa, wbrew pozorom nie tylko oddajemy się niewinnej rozrywce, ale także zbliżamy się do prawdy o Kościele, o jego konkretności i materialności. Trudno nie dostrzec proroka takiego rozumienia kościelności w Janie Pawle II, który wspominając w Wadowicach o kremówkach, graniu w sztukach czy kolegach – w istocie mówił o Kościele, jako miejscu na ziemi, gdzie zrodziło się i zrealizowało jego powołanie, gdzie rozpoczęła się jego wiara.
Ostatnią wreszcie cechą narodu jest fakt, że „ludzie, którzy dany naród tworzą, są uważani za posiadaczy określonych cech, które odróżniają ich od reszty. Pogląd, że członkowie narodu są grupą ludzi, którym po prostu zdarzyło się znaleźć razem w danym miejscu i dlatego muszą dzielić wspólny los niczym przypadkowi pasażerowie łodzi ratunkowej, jest z ideą narodu całkowicie nie do pogodzenia” . I dokładnie tak samo jest w przypadku Kościoła. Tym jednak, co odróżnia chrześcijan od reszty nie jest fakt posiadania jakichś empirycznych cech, ale rzeczywistość wybrania przez Boga. To właśnie wybranie stanowi o istocie bycia chrześcijaninem.
2. Wybrani
Istotą Kościoła jest zatem bycie narodem/ludem wybranym. Fundamentem włączenia w ten lud nie jest jakaś ludzka decyzja, nie jest nim nawet fakt urodzenia w takich lub innych okolicznościach historycznych czy w takiej a nie innej rodzinie. Jest nią natomiast fakt wolnego wyboru Boga, który w Chrystusie spośród miliardów ludzi wybrał właśnie te, a nie inne konkretne jednostki do swojego narodu. „W Nim bowiem wybrał nas przez założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym” (Ef. 1, 4–6) – stwierdza św. Paweł. Wybór ten nie ma nic wspólnego z zasługami czy wywyższeniem. Jest on absolutnie wolny i podjęty wyłącznie z łaski Bożej. „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” (Ef. 2, 8–9) – stwierdza św. Paweł, a słowa jego odnieść można nie tylko do zbawienia, ale także do włączenia do Kościoła. Najmocniej jednak tę prawdę o wolnym wyborze Boga, który włącza wybranych przez siebie ludzi do swojego Kościoła wyraził chyba św. Paweł w Liście do Rzymian. „Nie synowie co do ciała są dziećmi Bożymi, lecz synowie obietnicy są uznani za potomstwo (…) Bo gdy one jeszcze się nie urodziły ani nic dobrego czy złego nie uczyniły — aby niewzruszone pozostało postanowienie Boże, powzięte na zasadzie wolnego wyboru, zależne nie od uczynków, ale od woli powołującego — powiedziano jej: starszy będzie służyć młodszemu, jak jest napisane: Jakuba umiłowałem, a Ezawa miałem w nienawiści. Cóż na to powiemy? Czyżby Bóg był niesprawiedliwy? żadną miarą! Przecież On mówi do Mojżesza: Ja wyświadczam łaskę, komu chcę, i miłosierdzie, nad kim się lituję. Wybranie więc nie zależy od tego, kto go chce lub o nie się ubiega, ale od Boga, który okazuje miłosierdzie” (Rzym. 9, 8–16).
Stosowane zatem często wobec Kościoła terminy socjologiczne określające go „wspólnotą wyboru” lub „wspólnotą tradycji”, choć trafnie opisują społeczny wymiar rozmaitych wspólnot kościelnych, nie mogą być adekwatnie stosowane wobec teologicznego wymiaru chrześcijaństwa. Każdy bowiem chrześcijanin, niezależnie od tego czy urodził się w danej wspólnocie wyznaniowej czy wybrał ją w wieku dojrzałym, niezależnie od tego, czy przeżył nawrócenie (zwane przez twórce metodyzmu „rozgrzaniem serca”) czy też nie – jest wybrany. Nie on wybrał Kościół, a w nim Chrystusa, ale Chrystus wybrał jego. Dlatego to wybranie przez Boga nie jest zatem powodem do chluby, czy też do wywyższania się nad innych. „Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał” (1 Kor. 4, 7). Chrześcijaństwo nie zakłada, że chrześcijanie są lepsi, bardziej kochani, doskonalsi czy choćby bliżsi Bogu, niż ludzie innych religii! Zakłada ono jedynie, że ci, a nie inni ludzie zostali przez Boga wybrani do wypełniania poleconej im przez Niego szczególnej misji. „Wybranie w Piśmie świętym nie jest przywilejem – zawsze łączy się z nim służba i posłannictwo” – podkreśla dominikański teolog Yves Congar. W tej kwestii judaizm i chrześcijaństwo niejako się spotykają. Obie te religie, uznając się za zgromadzenie wybranych przez Boga, nie uznają innowierców za gorszych lub mniej kochanych. W obu wybranie oznacza raczej zadanie niż chlubę, raczej wyzwanie niż powód do radości, czy wreszcie raczej zapowiedź ziemskich cierpień niż wywyższenia
.
Dla Żydów ich szczególną misją jest bycie żywym dowodem na istnienie Boga, dla chrześcijan bycie świadectwem szalonej miłości Boga do człowieka. Judaizm jest religią Tory, czyli swoistego muru jaki Bóg stawia wokół człowieka, by chronić go przed światem. Chrześcijaństwo pozostaje niezmiennie wyjściem poza te mury, pokazaniem, że Bóg zawsze znaczy więcej i mocniej. Judaizm chroni człowieka w naszej rzeczywistości, chrześcijaństwo próbuje zaświadczyć, że w zniszczonym grzechem i złem świecie – rodzi się coś absolutnie nowego, Królestwo Boże. „Świadek mówi wszystkim: Królestwo Boże jest wśród was, Bóg jest obecny we wszystkich zdarzeniach świata, ale wy tego nie widzicie. Wzywa ludzi i ogarnia ich w gęstwinie ich sytuacji historycznej” – wskazuje prawosławny teolog Paul Evdokimov. A jego rozważania podsumować można cytując słowa Jezusa Chrystusa, który wezwał apostołów, a wraz z nimi wszystkich chrześcijan: „idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19).
Świadectwo o miłości Boga do człowieka jest jednak tylko jednym z wymiarów posłannictwa Ludu/Narodu Bożego. Chrześcijanie zostali także wybrani po to, by stać się zaczynem Królestwa Bożego. To ostatnie wyraża się w przypowieściach ewangelicznych, które jasno pokazują, że sprawiedliwość tego świata jest nie do pogodzenia z Ewangelią Miłości jaką głosi Jezus Chrystus, i którą zachowywać mają jego uczniowie. Bezwzględne przebaczenie, miłosierdzie Boże są czymś absolutnie nowym w historii. Chrześcijanie mają zaś stać się strażnikami tego nowego doświadczenia, w którym zbawienie ofiarowane jest absolutnie za darmo. Strażnikami i wykonawcami, którzy sprawią, że oparte na zimnej sprawiedliwości życie społeczne może przekształcić się według zasad sformułowanych w przypowieściach o synu marnotrawnym czy o robotnikach w winnicy. „Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mt. 20, 24–28) – mówi Chrystus do uczniów. To wezwanie można traktować jako wezwanie do bycia „solą ziemi”, czyli zaczynem, który przemienia istotę stosunków międzyludzkiem. A to bycie solą jest tak istotne, że Jezus nie mówi do uczniów, jak trafnie wskazuje ewangelicki teolog Dietrich Bonhoeffer, że mają być oni solą, ale że „są solą”. „Nie wola uczniów ma tutaj rozstrzygać, czy chcą być solą czy nie. Nikt nie zwraca się do nich z apelem, żeby byli solą ziemi. Są solą czy chcą, czy nie, są nią mogą powołania, które ich dosięgło” – podkreśla Bonhoeffer.
3. Inicjacja w chrześcijaństwo
Inaczej, niż w przypadku współczesnych społeczeństw, włączenie do Kościoła nie następuje automatycznie. Konieczna jest do tego inicjacja, wprowadzenie, akt włączający człowieka we wspólnotę, która – choć ma wymiar naturalny i empiryczny, pozostaje także wspólnotą mistyczną i nadnaturalną. W tym aspekcie swojego istnienia Kościół katolicki pozostaje bliski ludom pierwotnym, które także uznawały, że człowiek staje się członkiem wspólnoty nie przez sam fakt narodzenia się w niej, ale przez inicjację. „Kiedy dziecko przychodzi na świat, ma tylko egzystencję fizyczną – jeszcze nie zostało uznane ani przez rodzinę, ani przez społeczność. Dopiero ryty spełniane zaraz po rozwiązaniu przenoszą noworodka w stan „tego, co żywe” we właściwym tego słowa znaczeniu; dopiero za sprawą tych rytów zostaje ono włączone w społeczność żywych” – podkreśla Mircea Eliade. I choć jego opinie odnoszą się do ludów pierwotnych, to w pewnym sensie można je zastosować także do teologii (szczególnie tej bardziej tradycyjnej) katolickiej. Także w niej sam fakt narodzin w katolickiej rodzinie nie czyni z człowieka katolika, konieczny jest do tego jeszcze chrzest, przypominający (przynajmniej w aspekcie eklezjalnym) ryt inicjacyjny do wspólnoty religijnej.
To zresztą właśnie ten aspekt rozumienia chrztu sprawia, że – wbrew opinii wspólnot baptystycznych czy ewangelikalnych – chrzest nie musi być udzielany tylko osobom dorosłym. Jest on bowiem nie tyle wyznaniem wiary dziecka, ile jego włączeniem we wspólnotę wiary jego rodziców, włączeniem w dynamiczne ciało Chrystusa, w ciąg pokoleń, ale i w krwioobieg wspólnoty Nowego Izraela. Istotne jest jednak, aby pamiętać, że włączenie to dokonuje się w „wierze rodziców”, czy może jeszcze dokładniej włączenie to dokonuje się w wiarę rodziców, a zatem jeśli jej nie ma, to nie może się ono dokonać. Stąd tak ostre zapisy kanoniczne (niestety często nie przekładające się na praktykę życia) sprzeciwiające się chrztom dzieci osób, które nie praktykują swojej wiary, albo swoim życiem świadomie i dobrowolnie wyrzekają się relacji z Chrystusem i Kościołem. Przykładem może być sytuacja pary, która z własnej woli nie chce zawrzeć małżeństwa kościelnego, a mimo to pragnie ochrzcić dziecka. W takiej sytuacji ksiądz – w istocie – nie ma prawa do dokonania takiego aktu, bowiem rodzice z własnej woli wyrzekają się wiary i w związku z tym włączenie dziecka w ich wiarę staje się niemożliwe. Chrzest takiego dziecka byłby wówczas wyłącznie pustym gestem, włączeniem w empiryczną nicość (bowiem dom, który powinien stać się jego pierwszym Kościołem, w istocie nie jest chrześcijański).
Powiązania chrztu z tradycyjnymi rytami włączania do społeczności czy wręcz inicjacji dostrzec można także na głębszym poziomie teologicznego rozumienia chrztu. Tak ryty inicjacyjne do społeczności, jak i on – odwołują się do doświadczenia przejścia z życia do śmierci i ponownie ku życiu. „Procesom inicjacyjnym prawie zawsze towarzyszy symbolizm narodzin i śmierci. W tym kontekście śmierć oznacza przekroczenie świeckiego, nie uświęconego sposobu bycia „człowieka naturalnego”, który nie ma pojęcia o sprawach duchowych i jest ślepcem w duchu” – wskazuje Eliade. I trudno nie dostrzec, że definicja chrztu Katechizmu Kościoła Katolickiego znakomicie wpisuje się w takie rozumienie inicjacji: „zanurzenie w wodzie jest symbolem pogrzebania katechumena w śmierci Chrystusa, z której powstaje przez zmartwychwstanie z Nim jako nowe stworzenie”. Jeszcze mocniej tę prawdę o śmierci i ponownych narodzinach w Chrystusie, jakie dokonują się w chrzcie wyrażają Ojcowie Kościoła. Św. Cyryl Jerozolimski w swoich Katechezach Mistagogicznych pisze o momencie chrztu: „w tej samej chwili umarliście i narodziliście się – owa zbawcza woda była dla was równocześnie grobem i matką (…) wraz z waszą śmiercią nastąpiło wasze narodzenie” .
To nowe narodzenie każdego ochrzczonego w Chrystusie oznacza, że każdy chrześcijanin staje się obywatelem nowej społeczności. Nie jest już tylko Polakiem, Niemcem, Żydem czy Amerykaninem, ale przede wszystkim (zachowując wszystkie obowiązki obywatela danego kraju) chrześcijaninem. Przejście przez śmierć włącza go w sprawy tego świata na zupełnie nowych zasadach – właśnie z perspektywy wieczności i realizującego się w doczesności Królestwa Bożego. Nie ma przy tym jasnych zasad realizacji tego zadania budowania Królestwa Bożego. Każdy chrześcijanin na własną odpowiedzialność budować ma świat, w którym Chrystus będzie lepiej i doskonalej widoczny. Każdy – kierując się własnym sumieniem – ma kształtować relacje międzyludzkie i świeckie społeczeństwo. System po
datkowy, polityka prorodzinna, ale także geopolityka – są miejscem, w którym głos chrześcijan powinien być słyszalny. Co nie oznacza, że powinien być zawsze takim sam. „… tam, gdzie są wasi bracia, wasze dążenia, wasza praca, wasze miłości, tam jest miejsce waszego codziennego spotkania z Chrystusem. To właśnie wśród spraw najbardziej prozaicznych na tej ziemi powinniśmy uświęcać się, służąc Bogu i wszystkim ludziom” – podkreślał Josemaria Escriva.
Umocnieniem na drodze realizowania tego zadania świadczenia o Królestwie Bożym w królestwie ziemskim pozostaje sakrament bierzmowania. „Przez sakrament bierzmowania (ochrzczeni) jeszcze ściślej wiążą się z Kościołem, otrzymują szczególną moc Ducha Świętego i w ten sposób jeszcze mocniej zobowiązani są, jako prawdziwi świadkowie Chrystusa, do szerzenia wiary słowem i uczynkiem oraz do bronienia jej” – przekonuje Katechizm Kościoła Katolickiego. W innym zaś miejscu Katechizm uzupełnia, że sakrament bierzmowania „udziela nam, jako prawdziwym świadkom Chrystusa, specjalnej mocy Ducha Świętego do szerzenia i obrony wiary słowem i czynem, do mężnego wyznawania imienia Chrystusa oraz do tego, by nigdy nie wstydzić się Krzyża” . Bierzmowanie wprowadza zatem chrześcijanina głębiej w realizację jego powołania, jako członka Ludu/Narodu Bożego. Można powiedzieć, że czyni go ona dorosłym członkiem Kościoła, stając się swoistą inicjacją w dorosłość, taką jaka występuje także w innych tradycjach religijnych i kulturowych. Poprzez tą inicjację członek Kościoła zostaje zobowiązany do prowadzenia świętego życia w zgodzie z własnym powołaniem, do pokonywania w sobie królestwa grzechu czy do służby Chrystusowi w braciach .
Można zatem powiedzieć, że bierzmowanie staje się jakby sakramentalną podstawą do realizacji rozmaitych powołań obecnych w łonie Kościoła. To na bazie jego budowane jest zarówno powołanie zakonne, jak i małżeńskie. Z mocy pogłębionego włączenia w Kościół korzystać powinni w swojej pracy tak dziennikarze, politycy, nauczyciele jak i siostry zakonne, księża czy biskupi. Poprzez bierzmowanie każdy z nas staje się dorosłym członkiem narodu wybranego Kościoła, biorąc na siebie jego obowiązki i zadania. I jak w każdej wielkiej wspólnocie te obowiązki i zadania są różne, choć jednakowo konieczne.
4. Symfonia powołań, czyli różne plemiona Nowego Izraela
Odwołanie się do pojemnej kategorii Ludu/Narodu Bożego pomaga głębiej zrozumieć także symfoniczność (komplementarność i różnorodność) powołań w Kościele. Już w Izraelu ta różnorodność była doskonale widoczna. Inne powołanie mieli lewici, inne kapłani, a jeszcze inne pozostałe plemiona izraelskie. Wydzielenie grupy do szczególnej służby Bogu – nie jest zatem chrześcijańską nowością, ale sięga głęboko w historię zbawienia. „Weź lewitów na miejsce wszystkich pierworodnych u Izraelitów oraz bydło należące do lewitów zamiast ich bydła. I będą lewici należeć do Mnie, bo Ja jestem Pan” (Lb. 3, 45) – mówił Bóg, przeznaczając jedno z plemion do swojej szczególnej posługi. Podobnie do służby ołtarza przeznaczeni zostali synowie Aarona. „Wtedy rzekł Pan do Aarona: Ty, synowie twoi i ród twego ojca, będziecie odpowiedzialni za wykroczenia popełnione w przybytku. Ty i synowie twoi będziecie odpowiadać za winy waszego kapłaństwa. (…) Wy obejmiecie staranie o przybytek i troskę o ołtarz, aby znów nie powstał gniew przeciw Izraelitom.(…) Ty zaś wraz ze swoimi synami masz pilnie przestrzegać obowiązków kapłańskich co do ołtarza i miejsca poza zasłoną. Obdarzyłem was służbą kapłańską, a jeśli się kto niepowołany zbliży – zginie” (Lb 18, 1–7) – mówił Bóg do Aarona.
I choć Kościół jest już Nowym Izraelem, to można powiedzieć, że ten trójpodział na trzy rozmaite powołania, jaki dostrzegamy w Księdze Liczb odnośnie Izraela, został w nim – jako ludzie wybranym – zachowany. Jedyną istotną różnicą oddzielającą stary i nowy Izrael pozostaje fakt, że przynależność do każdego ze „szczepów” (nazywanych w teologii katolickiej stanami) Kościoła pozostaje kwestią wolnego wyboru Bożego, osobnego powołania. „Właściwością specyficzną laików jest ich charakter świecki. Choć bowiem członkowie stanu kapłańskiego mogą czasem zajmować się sprawami świeckimi, wykonując nawet świeckie zawody, to z tytułu swojego powołania w sposób szczególny i niejako zawodowo przeznaczeni są do służby świętej; zakonnicy znów przez swój sposób życia dają wspaniałe i zaszczytne świadectwo temu, iż świat nie może się przemienić i ofiarować się Bogu bez ducha ewangelicznych błogosławieństw” – wskazuje Sobór Watykański II. Ta różnorodność nie oznacza jednak hierarchiczności teologicznej. Każde z tych powołań (pomijając porządek władzy) pozostaje tak samo ważne i istotne dla Kościoła. Nie ma chrześcijaństwa bez osób konsekrowanych, nie ma go bez księży, ale nie ma go także bez świeckich. Każda z tych grup skierowana jest do innych zadań, nosi na sobie inne powołanie, ale nie oznacza to akceptacji jakiejś ontycznej różności ich znaczeń. „Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne członki. Jeśliby noga powiedziała: Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała — czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała — czyż nie należałoby do ciała? Gdyby całe ciało było wzrokiem, gdzież byłby słuch? Lub gdyby całe było słuchem, gdzież byłoby powonienie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stworzył różne członki umieszczając każdy z nich w ciele” (1 Kor. 12, 14–18) – zaznacza św. Paweł. Zadaniem świeckich pozostaje przebudowa świata, organizacja życia społecznego i politycznego w duchu Ewangelii (czyli jak ujmuje to Sobór Watykański II budowanie Królestwa Bożego w sferze świeckiej), zadaniem duchownych nieodmiennie jest sprawowanie sakramentów i głoszenie Słowa Bożego, a zadaniem osób konsekrowanych jest bycie znakiem odesłania do innego wymiaru, swoistym symbolem Transcendencji. „Rozlanie drogocennego olejku — znak czystej miłości, nie podyktowany żadnymi względami „utylitarystycznymi” — jest dowodem bezinteresowności bez granic, która wyraża się przez życie oddane całkowicie miłości Chrystusa i Jego służbie, poświęcone Jego Osobie i Jego Mistycznemu Ciału. Ale właśnie to życie, tak szczodrze „rozlane”, napełnia wonią cały dom. Życie konsekrowane jest dzisiaj tak samo jak w przeszłości cenną ozdobą Domu Bożego, czyli Kościoła” – wskazuje Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej „Vita consecrata”. W innym miejscu zaś uzupełnia: „Cóż stałoby się ze światem, gdyby nie było w nim zakonników? Życie konsekrowane — wbrew wszelkim powierzchownym opiniom o jego przydatności — ma wielkie znaczenie właśnie dlatego, że wyraża nieograniczoną bezinteresowność i miłość, co jest szczególnie doniosłe zwłaszcza w świecie zagrożonym przez zalew spraw nieważnych i przemijających. Gdyby zabrakło tego konkretnego znaku, należałoby się obawiać, że miłość ożywiająca cały Kościół ostygnie, że zbawczy paradoks Ewangelii straci swą ostrość, że «sól» wiary zwietrzeje w świecie ulegającym sekularyzacji. W życiu Kościoła i samego społeczeństwa potrzebni są ludzie zdolni do całkowitego poświęcenia się Bogu i bliźnim dla miłości Boga” . Te trzy środowiska, trzy stany, jak to ujmuje stara teologia razem idą przez ziemię i razem zmierzają do Królestwa Bożego. Wracając po raz kolejny do obrazu wędrówki Izraela przez
pustynię, trudno nie dostrzec, że każda z tych grup ma nieco inne zadanie, ale też każda potrzebuje tej drugiej. Podstawą powołania każdej z nich jest zaś jednoczący wszystko i wszystkich, sakrament sakramentów, jakim jest chrzest, włączający wybranych przez Boga w Jego Lud.
Książkę można zamówić przez Internet m.in w Księgarni katolickiej