O utraconym lub ukrytym uroku świąt
- 27 grudnia, 2003
- przeczytasz w 8 minut
I po świętach! Nastrój świąteczny po raz kolejny „gdzieś” się ulotnił. Pozostają wspomnienia, telewizyjne reportaże, raporty straży pożarnej, pogotowia ratunkowego o przejedzeniu wigilijnych biesiadników oraz policyjne statystyki o pijanych kierowcach, wjeżdżających w ludzi, wracających właśnie z pasterki. Nastrój ma to do siebie, że jest kapryśny, szuka nowych bodźców, wydarzeń – czasami można odnieść wrażenie, że rytm życia przypomina fabułę popularnego brukowca, który żyje od jednej sensacji do drugiej. Cool jest […]
I po świętach! Nastrój świąteczny po raz kolejny „gdzieś” się ulotnił. Pozostają wspomnienia, telewizyjne reportaże, raporty straży pożarnej, pogotowia ratunkowego o przejedzeniu wigilijnych biesiadników oraz policyjne statystyki o pijanych kierowcach, wjeżdżających w ludzi, wracających właśnie z pasterki. Nastrój ma to do siebie, że jest kapryśny, szuka nowych bodźców, wydarzeń – czasami można odnieść wrażenie, że rytm życia przypomina fabułę popularnego brukowca, który żyje od jednej sensacji do drugiej. Cool jest to, co wzbudza sensację – np. papież, który mówi już wyraźniej niż jeszcze kilka tygodni temu (jakaś nowa terapia farmakologiczna?) albo renesans świąt, a raczej świątecznej komercji w krajach, w których najbardziej kolorowym świętem były do tej pory urodziny „ukochanego wodza”. Święta, święta i po świętach…
Ostatnio dokonałem przerażającego odkrycia: nie lubię Świąt Bożego Narodzenia! Wszechobecny pośpiech, moje ukochane kolędy w centrach handlowych między ogłoszeniami o seksownych dessous, czy wymuszona uprzejmość w ten „jakże magiczny czas” wzbudzają we mnie ogólne zniechęcenie – może to przedwczesna zgorzkniałość kogoś, pozbawionego dystansu do świata, a może rozpaczliwa próba ratowania teologicznych muzealiów. Być może. Jednakowoż nie zmienia to mojego przekonania, że jeśli miałbym do wyboru święta w obecnej formie lub ich pominięcie, to prawdopodobnie nie wahałbym się długo przed wyborem drugiej opcji. Może szczególne skomercjalizowanie Bożego Narodzenia świadczy o tym, że są to święta łatwe?
Łatwe święta
W wigilię Narodzenia Pańskiego poczytny dziennik niemiecki Frankfurter Rundschau opublikował felieton, będący rozmową sześciu osób z grona redakcji. Myśl przewodnia: po co Boże Narodzenie (Wozu Weihnachten?)? Jedna z osób powiedziała: „Myślę, że Święta Bożego Narodzenia nie mają nic wspólnego z wiarą. Nie są przekazywane żadne treści wiary. To, co jest przekazywane, to narodziny Chrystusa i jego bezbronność.” W odpowiedzi na to inna osoba mówi: „W tradycji chrześcijańskiej wiara jest życzeniem, aby wiedzieć skąd się pochodzi. W Ewangelii wg św. Łukasza historia narodzenia Pańskiego powiązana jest z obietnicą. W momencie, w którym się wierzy, w polu widzenia pojawia się obietnica odkupienia. Idea odkupienia ucieleśniona jest przez Dzieciątko. Bóg jest Ojcem i ta mała istota jest Bogiem w postaci ludzkiej. To się oczywiście wiąże z wiarą.”
Kolejne odpowiedzi ilustrują sedno problemu: „To, co chciałem/-am powiedzieć to coś zupełnie innego. Trzeba wierzyć w element religijny w tej historii, aby znaleźć w niej wiarę. W opowieści wielkanocnej sprawa wygląda inaczej, bowiem jest ona immanentną historią wiary (…) Boże Narodzenie jest świętem, w którym istnieje tautologiczna relacja między historią, rodziną i pierwotnym doświadczeniem, o którym mówimy. Boże Narodzenie jest rodzajem budowania rodziny, na który jesteśmy skazani. W idealnej sytuacji rodzina siedzi podczas świąt i opowiada sobie historie rodzinne. O Wielkanocy trzeba myśleć, a tym, co jest cudowne w Bożym Narodzeniu to to, że nie trzeba myśleć. Boże Narodzenie jest o wiele bardziej bogate niż Wielkanoc. Golgota jest ponurym miejscem. Betlejem i stajenka, trzech mędrców ze Wschodu, gwiazda betlejemska – tutaj otwiera się przed nami cały kosmos.”
W dalszej części rozmowy pojawiają się rozważania na temat dzieciństwa, rodziny i poczucia winy, jakie wzbudzają święta. Dyskutanci lądują przy kwestii grzechu pierworodnego i żalu z braku religijnej obyczajowości. To, co jednak jest istotne, to ilustracja rozpowszechnionego podejścia do świąt. Piękny nastrój, światełka, proste przesłanie, sympatyczne zwierzątka, święty Mikołaj, urocze dzieciątko w żłobie, trochę magii, współczującej liryki – to wszystko napełnia sens świąt w wielu rodzinach i to nie tylko niemieckich. Subtelne szczegóły chrześcijańskiej symboliki zostają spłycone lub przemilczane. Kiedy spojrzymy wstecz, jak kiedyś obchodzono święta i rozumiano symbole, to otwiera się przed nami zupełnie inny, namacalny (!) świat głębi. Oczywiście nie chodzi o to, by ze łzami w oczach idealizować przeszłość, ale może warto pokusić się o konstruktywne spojrzenie na tradycję, w której możemy odnaleźć nie tylko autentyczne przesłanie świąt, ale także symbole, nieraz komiczne, które pozwalają na niebanalne wzruszenie atmosferą żłóbka betlejemskiego…
Czteronogie packi na muchy
Współcześni egzegeci biblijni nie ukrywają tego, co od dawna już wiadomo: idylla człowieka i zwierząt w stajence betlejemskiej jest najprawdopodobniej zwykłą legendą. Żaden z ewangelistów nie wspomina nic o zwierzętach w Betlejem. Jedynie barwna relacja św. Łukasza wspomina o żłobie. Ale co z wołem i osłem? Zwierzęta te pojawiają się w pobożności ludowej mniej więcej w III wieku. W V wieku św. Augustyn z Hippony wspomina w jednym ze swoich kazań: „Uważaj na żłóbek, nie wstydź się, być zwierzem jucznym swojego Pana!”
Także inni Ojcowie Kościoła chętnie posługiwali się symboliką zwierząt w swoich rozważaniach świątecznych. I tak na przykład u św. Grzegorza z Nyssy oraz Ambrożego z Mediolanu wół i osioł w stajence posiadali ważne, teologiczne znaczenie: wół symbolizował Lud Izraela, który obecny jest przy narodzinach Chrystusa, ale nie rozumie tego wielkiego wydarzenia, a osioł przedstawiał poganochrześcijan, którzy niczego nie pojmują. Ojcowie z lubością powoływali się na fragment z Księgi Izajasza: „Wół zna swego właściciela, a osioł żłób swego pana, lecz Izrael nie ma rozeznania, mój lud niczego nie rozumie.” (Izajasz 1,3). U Izajasza zwierzęta występują dość często i pomagają między innymi ukazać harmonię eschatologicznego odkupienia (por. Izajasz 11).
Ale wróćmy do pytania dlaczego osioł i wół? Czy Bóg nie mógł sobie wybrać bardziej reprezentatywnych zwierząt? Odpowiedzi na to pytanie spróbował udzielić pewien rzymskokatolicki duchowny ks. Aloys von Euw, który opowiadał następującą anegdotę: Pewnego dnia anioł zebrał wszystkie zwierzęta z całego świata przed narodzinami Syna Bożego, aby sprawdzić które z nich mogą być pomocne w stajence. Król zwierząt? Nie – powiedział anioł – on jest za bardzo wyniosły. Sprytny lis? Nie, jest zbyt podstępny. Piękny paw? Nie, on jest zbyt próżny. Wyliczanka trwała dalej, coraz to nowi kandydaci do stajenki odpadali przy surowych kryteriach posłańca Boga. W końcu pozostał tylko wół i osioł, którzy mogli zaoferować tylko pokorę i cierpliwość. Wnet osioł odezwał się nieśmiało w imieniu swoim i kolegi: Może moglibyśmy w stajence odganiać naszymi ogonami muchy? Anioł odpowiedział: Tak, jesteście odpowiedni, biorę was!
Jezus plastikowy czy porcelanowy?
Święta to czas symboli, nawet jeśli pierwotna głębia symbolu zostaje zredukowana do wulgarnego znaku, pozbawionego uczestnictwa w wielkiej tajemnicy radości. Żłóbek, podkreślający ubóstwo Chrystusa i odrzucenie przez tych do, których Syn Boży przyszedł, kolędy, w których poetyckim językiem ukryta jest teologiczna głębia wcielenia, czy nawet tradycyjne pasterki, przypominające o zwiastowaniu narodzin pasterzom na Polach Betlejemskich już dawno przestały być „własnością” chrześcijan i w znacznym stopniu zostały przejęte przez tzw. niereligijny świat. Wszechobecny lament komercjalizacji świąt, jakkolwiek słuszny w swych założeniach, posiada jednak inne niebezpieczeństwo, o którym często się zapomina.
Gorącz
ka zakupów i nieustannych promocji to tylko manifestacja czegoś znacznie gorszego: okazuje się bowiem, że święta mogą być pielęgnowane w swojej jak najbardziej tradycyjnej postaci, przy jednoczesnym „odreligijneniu” zasadniczego sensu ich obchodzenia.
Jezus pozostaje Jezusem, ale refleksja nad Jego osobą zatrzymuje się na infantylnym rozczulaniu się nad ślicznym dziecięciem, które musi znosić niewygody betlejemskiej stajni. Wyobrażenia kanalizują się w tysiącach, jeśli nie milionach szopek produkowanych na całym świecie, także w komunistycznych Chinach: kilka zbitych desek, słoma, plastikowy lub porcelanowy Jezus oraz Jingle Bells w tle.
Przyłapałem się na tym, że kiedy w witrynach sklepowych widzę kolejne szopki i chrześcijańską symbolikę, przypominają mi się słowa jednej z najwspanialszych kolęd, jakie znam: „Zapamiętajcie dobrze znak: żłób i pieluszki wygód brak. Znajdziecie tam Dzieciątko w nich, co trzyma wszechświat w rękach swych (…) Choć stokroć większy byłby świat i lśnił przepychem złotych szat, za mały on wielkością swą, by służyć za kolebkę Twą! (…) Ach, miły Panie, Jezu mój, stwórz i w mym sercu żłóbek swój i spocząć w nim na stałe chciej, bym Ciebie miał w pamięci swej.” (kolęda Jam z niebios zszedł, ks. dr Marcin Luter)
Czy jest to próba ratowania starych symboli przed ziejącą pustką „komerchy”? Jeden z moich przyjaciół życzył mi na Boże Narodzenie naiwności, dzięki której będę mógł inaczej dostrzegać świat i ludzi. Czy nie pozostało zatem nic innego jak pochwała naiwności, ucieczka w świat religijnej utopii? Wydaje mi się, że przy odpowiednim ułożeniu „naiwności” może ona zacząć przemawiać głosem niesfałszowanego zaufania, a więc serdecznej naiwności, jaką mają niemowlęta wobec swoich rodziców (por. 1 Piotra 2,2 n.).
Cały dramat narodzin, niewysłowiona melodia tego najważniejszego wydarzenia w historii ludzkości usuwa się w cień lub zostaje przemalowana na wzruszającą opowiastkę rodzinną sprzed dwóch tysięcy lat. Niestety nic nie wskazuje na to, że to podejście ulegnie jakimś cudownym przeobrażeniom. Obawiam się, że Boże Narodzenie, podobnie jak i inne święta chrześcijańskie, staną się w nieodległej przyszłości czymś, co w gruncie rzeczy zaprzeczy ich sensowi – mianowicie staną się świętami wtajemniczonych z wyboru, uroczystościami teologów, czyli wszystkich tych, którzy podejmują wyzwanie i ryzyko skoku w krąg pytań nad sensem życia i historii.
Nie wystarczy jednak namaszczone oburzenie oraz zademonstrowanie teatralnej obrazy chrześcijańskich świętości. Należy się zapytać, czy za obecny stan rzeczy nie są odpowiedzialne Kościoły. Czy uporczywe tkwienie przy niezmiennym, a przez to stopniowo nieczytelnym języku religii nie wspiera powszechnego wyobcowania i desakralizacji świąt? Czy natrętny pęd dopasowania się Kościołów do mody nowoczesnego świata nie stwarza wrażenia, że Ewangelia może być produktem marketingowym jak pasta do zębów czy proszek do prania nowej generacji? Gdzie jest złoty środek? Gdzie należy szukać rozsądnego, a przy tym niebanalnego rozwiązania zaistniałej sytuacji?
Dariusz P. Bruncz