Ekumeniczny sabotaż kardynała Kocha
- 29 października, 2012
- przeczytasz w 5 minut
Kardynał Kurt Koch, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, mówiąc o konieczności nowej ewangelizacji podczas synodu biskupów w Rzymie, stwierdził, że współczesna sekularyzacja wyrasta z podziału chrześcijaństwa zachodniego w XVI wieku i właśnie o tych negatywnych skutkach Reformacji należy pamiętać podczas zbliżających się obchodów 500-lecia Reformacji. Hierarcha, współodpowiedzialny między innymi za bilateralny dialog rzymskokatolicko-luterański, zauważył, że droga do pojednania z luteranami jest wciąż daleka, a powodem tego […]
Kardynał Kurt Koch, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, mówiąc o konieczności nowej ewangelizacji podczas synodu biskupów w Rzymie, stwierdził, że współczesna sekularyzacja wyrasta z podziału chrześcijaństwa zachodniego w XVI wieku i właśnie o tych negatywnych skutkach Reformacji należy pamiętać podczas zbliżających się obchodów 500-lecia Reformacji.
Hierarcha, współodpowiedzialny między innymi za bilateralny dialog rzymskokatolicko-luterański, zauważył, że droga do pojednania z luteranami jest wciąż daleka, a powodem tego są różne koncepcje Kościoła. Według kardynała Kocha jedynie solidny dialog teologiczny może przełamać podziały, jednak możliwa jest również droga na skróty, polegająca na powołaniu ordynariatu dla luteranów – podobnie jak to uczyniono dla anglikanów (Anglicanorum coetibus). Jak informuje Radio Watykańskie, kardynał zastrzegł, że inicjatywa musiałaby wyjść od samych luteranów, którzy chcieliby przejść do Kościoła rzymskiego, zachowując swoje tradycje i zwyczaje.
Komentarz
Im bliżej Święta Reformacji, im bliżej obchodów 500-lecia Reformacji, tym mocniej teolodzy, w tym także hierarchowie Kościoła rzymskokatolickiego, napominają i przekonują, że reformacyjna rocznica nie może przerodzić się w konfesyjną autoinscenizację konstruowaną na potrzeby zaściankowej apologetyki tudzież podgrzewania antykatolickich nastrojów w niektórych środowiskach luterańskich, czy ogólnie mówiąc, protestanckich. I słusznie. Nie brakuje wśród spadkobierców Reformacji takich postaw, dla których granice wyznaniowe przypominają linie wysokiego napięcia, których przekroczenie stanowi nie tylko zamach dla własnej tożsamości, mocno zlęknionej i zakonserwowanej XVI-wiecznymi zaklęciami, lecz także detonację Ewangelii jako takiej. Takie postawy nie są świadectwem siły czy konfesyjnej tożsamości, a raczej kapitulacją, ogłoszeniem bezsilności wobec zmieniającego się świata, a w końcowym efekcie uruchomieniem procesu autodestrukcji, stopniowego przekształcania własnej wspólnoty w sektę, a w najlepszym wypadku przaśny skansen.
Takie postawy nie rodzą się jednak tylko w głowach protestanckich papieży i papieżątek tudzież pomniejszych autokratów, którzy z obrzydzeniem patrząc na Rzym sami stają się miniaturą tego wszystkiego, co tak bardzo ich odpycha od „katolickich przesądów i neopogaństwa”.
Opisane postawy to również produkt głupich, pozbawionych wrażliwości wypowiedzi ekumenicznych „partnerów”. Trudno inaczej odnieść się bowiem do wypowiedzi kardynała Kocha, który dość, że dokonuje ahistorycznej interpretacji skutków sekularyzmu, to jeszcze zachęca do pójścia drogą na skróty, uskuteczniając tym samym kościelną obłudę, moralność Kalego: inaczej brzmią głosy rzymskokatolickich hierarchów, w tym Kocha nie wyłączając, gdy w niektórych Kościołach lokalnych rodzą się pomysły, wymuszające drogę na skróty. Argumentując z perspektywy rzymskokatolickiej hierarchowie podkreślają siłę cierpliwości i konieczność szacunku wobec Kościoła uniwersalnego (Weltkirche). Tego wszystkiego zabrakło w wypowiedzi kardynała Kocha pod adresem luteran. Szwajcar przemówił głosem wojennego stratega, prowincjusza-prozelity, a nie głosem duszpasterza, teologa-ekumenisty odpowiedzialnego za dialog z inaczej wierzącymi w tego samego Chrystusa.
Oczywiście każde dziecko wie, że zanim rozpoczęła się Reformacja (mniejsza o to, że w ogóle trudno określić jakąkolwiek datę), Kościół Zachodni był modelowym przykładem antysekularyzmu, rozdziału władzy świeckiej i duchownej i nie istniało w nim nic, co mogłoby doprowadzić do reformacyjnego przesilenia, które to z kolei zaprogramowało 31 października 1517 roku bombę z opóźnionym zapłonem – sekularyzm właśnie. Cóż, nikt rozsądny nie będzie negował faktu, że reformacja jako ruch religijny, ale również społeczny, kulturowy, a zatem zanurzony w rzeczywistości XVI-wiecznej Europy, była kolejnym etapem w dziejach kontynentu, etapem, który przyspieszył procesy określane mianem sekularyzacji. Jednak Reformacja to również pogłębienie życia religijnego, renesans patrystyki, kultur narodowych i kultury w ogóle, to wielkie duchowe odrodzenie w wielu wymiarach, choć także wiele problemów i wyzwań. Niektóre z nich pozostają wciąż aktualne. Jeśli Reformacja przyczyniła się do sekularyzacji to w podobnym stopniu niż rzymskie sny o duchowej hegemonii. Sojusze tronu i ołtarza, które najszybciej prowadzą do sekularyzacji, nie są wyłącznie luterańską domeną. Bynajmniej nie chodzi o licytację: kto bardziej, kto mniej, jednak wskazywanie palcem na luteran jako głównych winowajców sekularyzacji, a tak właśnie można zinterpretować kardynalską diagnozę, jest po prostu niepoważne i przejawem ewangelicznej prawdy o belce i źdźble.
Jednak o ile historyczne wywody kardynała Kocha mogą być przedmiotem debaty historyków, specjalistów od filozofii historii i innych uczonych, o tyle wypowiedź watykańskiego ekumenisty o ordynariatach dla luteranów jest nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy albo zamierzoną strategią sabotowania ekumenicznej koegzystencji. Kardynał Koch, znając luteranizm, powinien wiedzieć, że reformatorom i współczesnym ewangelikom tradycji luterańskiej nie chodziło o zwyczaje, które będą mogli zachować, ale przede wszystkim o to, aby Ewangelia była wiernie i czysto zwiastowana. Gdyby chodziło jedynie o zwyczaje, to naprawdę nie byłoby o czym mówić. Niech biorą, co chcą ich zyski liche są — chciałoby się dopowiedzieć, jednak nie o triumfalistyczny hymn chodzi, a po prostu o stwierdzenie: Pal licho zwyczaje — nie na nich zbudowany jest Kościół. Wierzymy przecież, że Kościół święty jest żywym głosem Ewangelii, a zatem nie bez znaczenia jest również fakt, jak ów Kościół „się dzieje” i dokąd zmierza.
Rację ma kardynał: luterański punkt widzenia jest sprzeczny z rzymskim, a zniwelowanie różnic oznacza, że na końcu tej sygnalizowanej drogi na skróty nie będzie prawdziwych ewangelików albo też prawdziwych rzymskich katolików. Jeśli zatem kardynał chce, aby ewangelicy przestali być tymi, kim są, porzucili tradycję, z której wyrośli, a która nie zaczyna się 31 października 1517 roku, to szkoda marnować czas na dalsze rozmowy, a zaoferować coś, na co połaszczą się mniejsze lub większe grupki „luteranów”. Skoro numer udał się z anglikanami, to może uda się i z luteranami – czy to jest ta strategia? To myślenie? Od triumfu do triumfu w imię lepszego, skutecznego ekumenizmu? Jeśli tak, to naprawdę szkoda wszystkich tych, którzy na różne sposoby uczestniczą w procesie wzajemnego poznawania i niszczenia murów uprzedzeń. Słowa kardynała to prezent dla wszystkich wrogów ekumenizmu, to wymarzone wręcz paliwo dla tych, którzy w Rzymie chcą widzieć agresora, który mimo wewnętrznych problemów (któż jest od nich wolny?), nie rezygnuje z prozelickiej ekspansji, nie traktując poważnie ani siebie, ani swoich „partnerów”. Szkoda, po prostu szkoda. Warto też pamiętać, że droga na skróty nie jest jednokierunkowa.
Dariusz Bruncz