Latający Holender — Kościół sprzeciwu inaczej
- 8 lutego, 2009
- przeczytasz w 4 minuty
Znudzeni przekonywaniem przekonanych smutni publicyści wyruszyli na karnawałową walkę o prawdziwą tradycję, diagnozują nagonkę na Kościół i dziwią się dziwiącym się. Dzięki decyzji Benedykta XVI o zdjęciu ekskomuniki z biskupów-lefebrystów opuścili szczelne schrony niszowych klubików, ogłaszając koniec kremówkowej epoki (pontyfikat JP2?), i przywołują niczym starotestamentowi prorocy nowy czas, nową erę, a jest ona przedziwnej urody: pomieszaniem uśmiechniętego ultramontanizmu, światowego eskapizmu oraz groźnych min współczesnych krzyżowców. […]
Znudzeni przekonywaniem przekonanych smutni publicyści wyruszyli na karnawałową walkę o prawdziwą tradycję, diagnozują nagonkę na Kościół i dziwią się dziwiącym się.
Dzięki decyzji Benedykta XVI o zdjęciu ekskomuniki z biskupów-lefebrystów opuścili szczelne schrony niszowych klubików, ogłaszając koniec kremówkowej epoki (pontyfikat JP2?), i przywołują niczym starotestamentowi prorocy nowy czas, nową erę, a jest ona przedziwnej urody: pomieszaniem uśmiechniętego ultramontanizmu, światowego eskapizmu oraz groźnych min współczesnych krzyżowców.
Lektura tekstów – chociażby dyżurnych obrońców tradycji z „Rzeczpospolitej” i red. Tomasza Terlikowskiego – bezbłędnie wpisuje się w ton rozpaczy, którą sami piętnują. Terlikowski pisze: „Benedykt XVI nie tylko nie odchodzi od soboru, ale jest jego wiernym uczniem, dokładnie tak samo (choć w nieco innym stylu) jak Jan Paweł II. Buntu części teologów, a nawet hierarchów i histerii mediów nie da się usprawiedliwić wiernością soborowi. Ich przyczyn trzeba więc szukać gdzie indziej. A tkwią one nie tyle w soborze, ile w nadziejach, jakie wzbudził on w części opiniotwórczych środowisk. Ich zdaniem miał on być odrzuceniem starego nauczania, zwyczajów i tradycji i całkowitym przyjęciem nowoczesności. Ze zmiany języka i formy wypowiedzi wyciągnięto (nieco na siłę) wniosek, że zmieniła się też treść i już niebawem (gdy tylko odrzuci martwą literę, a przyjmie żywego ducha soboru, albo gdy zwoła sobór watykański III) Kościół zaakceptuje nie tylko kapłaństwo kobiet i antykoncepcję, ale też aborcję i eutanazję, a klerykalną mszę świętą czy paternalistyczną spowiedź zastąpi zbiorową psychoanalizą.” To nic innego jak metodologia strachu i generowania poczucia zagrożenia. Fenomeny marginalne urastają do rangi problemów globalnych, z której przebudowuje się całą optykę dialogu ostatnich lat. Pytam: zmarnowanych ostatnich lat?
Dzieci Soboru powstają, by oto ten Sobór napisać na nowo, sporządzając skrupulatny rejestr win mniejszych i większych, tropiąc zbrodnie relatywizmu tam, gdzie ich nie ma. Terlikowski widzi rodzący się Kościół sprzeciwu (?), którego jedność zrealizować się może w powrocie chrześcijan nierzymskokatolickich do Rzymu, gdyż bez tego wszelka jedność nie ma sensu, nawet ta duchowa, która, jak po wielokroć powtarzali ostatni biskupi Rzymu, jest tym najcenniejszym darem, który otrzymujemy poprzez modlitwę. Dominik Zdort na łamach „Rzeczpospolitej” obwieszcza koniec uśmiechów między światem liberalnym a Kościołem rzymskokatolickim. Zaiste: apokalipsa!
Chrześcijaństwo, które – i tutaj pełna zgoda – zawsze było kamieniem zgorszenia, zawsze musiało sprawować swoje posłannictwo w napięciu między wiarą w ulotność tego świata, a palącym poświęceniem się dla niego, choćby do samej śmierci, zawsze było przestrzenią duchowej wspólnoty wiary, której jedynym celem i początkiem jest przyjęcie misterium zbawienia w Jezusie Chrystusie. Właśnie ta refleksja stanęła u podstaw wielkiego ekumenicznego zrywu – wielkiego nie dlatego, że miliony rzuciły się sobie w ramiona i postanowiły skonstruować światowe chrześcijaństwo pokoju i miłości bez jakichkolwiek różnic, ale wielkiego, gdyż właśnie w spotkaniu z innymi, w świadomości, że w modlącej się siostrze i bracie spoza własnego spektrum eklezjalnego modli się – jak powiedział niedawno abp Rowan Williams – sam Chrystus.
Najczęstsze pytania, jakie pojawiają się w kontekście tych komentarzy to te o sens i cel ekumenicznego dialogu. Wielka i łatwa jest pokusa rezygnacji i oblewania wszystkiego sosem papistycznej obłudy. Błogosławiona dla wielu jest pokusa powrotu do konfrontacji i misyjnego wyżynania się w zlaicyzowanej Europie. Nadzwyczaj piękna dla wielu jest pokusa odkrycia w działaniach Rzymu Kontrreformacji XXI wieku — ukutego w watykańskich zakamarkach wielkiego planu wielkiego papieża celem wielkiego odzyskania wielce zagubionych w wielkiej trosce o wielką jedność.
Nerwowość udziela się wszystkim także antypodom konserwatywnej rewolucji, publicystom, którzy z niesmakiem wyrażając się o ekumenicznym sentymentalizmie czy wiośnie posoborowej sami popadają w sentymentalizm, z tą różnicą, że w tych tradi-sentymentalnych opisach Kościoła walczącego, Kościół nie jest już łódeczką, którą zgrabnie scharakteryzował kardynał Joseph Ratzinger przed rozpoczęciem konklawe, a przed nim Ojcowie Kościoła, ale o wiele bardziej Latającym Holendrem, który sieje strach i zachwyt, ale którego nigdy nikt nie widział. Latającym Holendrem, który żyć będzie dopóki dopóty w cenie będą kremówki.
Surowy i siermiężny katolicyzm, który ma być według Terlikowskiego wizją Benedykta XVI, katolicyzm lęku i obaw, partyzancki wręcz, jest rzeczywiście straszny, gdyż uzasadnia ponure pytania o sensowność dotychczasowych dyskusji, także tych prowadzonych w ramach projektu ekumenizm.pl. Co więcej, wizja tego katolicyzmu jest najlepszym prezentem dla fundamentalistów w i poza chrześcijaństwem, czyni z chrześcijaństwa, a przede wszystkim z żywej Ewangelii kolejny IZM, kolejną literę, kolejny kontyngent samocelebrujących się pewności, które mają doprowadzić do Rzymu, dopełnić niepełne chrześcijaństwo nieuświadomionych…
Cóż zatem czynić? Pogniewać się? Rzucić wszystko? Przestraszyć się? To chyba najgorsze, co można uczynić. Lepiej się zdziwić, zatroskać, zapłakać, a później się znów szeroko uśmiechnąć. Holender odpłynie. Keep smiling!