Plaga wymuszanych przeprosin
- 6 kwietnia, 2010
- przeczytasz w 4 minuty
Ostatnie tygodnie i dni upływają w chrześcijańskim świecie pod znakiem przeprosin. To dobrze, że chrześcijanie przepraszają, bo mają za co przepraszać — za rzeczy małe i wielkie. Przeprosiny umożliwiają nowe otwarcie i uzdrowienie sytuacji, które doprowadziły do kryzysu i konieczności przeprosin. Niestety, coraz częściej przeprosiny wymuszane za pośrednictwem i czynnym udziale mediów stają się elementem kampanii nacisku, a nawet pretekstem do zadania kolejnego ciosu. Celem nie jest prawda, pojednanie i naprawa, a destabilizacja, destrukcja i dewaluacja Kościoła […]
Ostatnie tygodnie i dni upływają w chrześcijańskim świecie pod znakiem przeprosin. To dobrze, że chrześcijanie przepraszają, bo mają za co przepraszać — za rzeczy małe i wielkie. Przeprosiny umożliwiają nowe otwarcie i uzdrowienie sytuacji, które doprowadziły do kryzysu i konieczności przeprosin. Niestety, coraz częściej przeprosiny wymuszane za pośrednictwem i czynnym udziale mediów stają się elementem kampanii nacisku, a nawet pretekstem do zadania kolejnego ciosu. Celem nie jest prawda, pojednanie i naprawa, a destabilizacja, destrukcja i dewaluacja Kościoła — jakiegokolwiek.
Przeprosiny stały się narzędziem, za pomocą którego do dyskusji wprowadza się uprzedzenia i fobie, błyskawicznie urastające do rangi prawdy objawionej, wobec której pod naciskiem tzw. opinii publicznej i politycznej poprawności muszą ustosunkowywać się przedstawiciele Kościołów chrześcijańskich.
Oskarżony Benedykt
Benedykta XVI oskarżano już o nie jedno – dyżurni defetyści zarzucają mu nie tylko rewizjonistyczną wizję chrześcijaństwa, oderwanie od rzeczywistości, ale nawet świadome działanie na szkodę Kościoła, którym kieruje. Bezprecedensowy atak na papieża związany ze skandalem pedofilskim toczącym niektóre rzymskokatolickie Kościoły lokalne wykorzystano – jakież to szlachetne! – do bezpardonowego ataku na papieża, którego oskarża się obecnie o wspieranie polityki tuszowania przestępstw pedofilskich w Kościele. Pseudorewelacje amerykańskiego dziennika The New York Times z niesłychaną łatwością przebiły się do mainstreamowych mediów, a wyjaśnienia watykańskich oficjeli – równie oczekiwane co ignorowane – opatrzono tendencyjnymi komentarzami.
Praktycznie bez echa przeszło oświadczenie arcybiskupa Bostonu, kardynała Patricka O’Malley’a, który stał się jednym z niekwestionowanych liderów i autorytetów Kościoła Rzymskokatolickiego w USA podczas tragicznego w swoich skutkach skandalu pedofilskiego, jaki przetoczył się w 2001/2002 roku przez tamtejszy Kościół. O’Malley, który bezwzględnie realizował politykę ‘zero tolerancji’ wobec księży-pedofilów w wydanym oświadczeniu wyraźnie podkreśla, iż to, co udało się dokonać w USA, stawianych dziś za wzór w walce z pedofilią wśród kleru, było możliwe dzięki ówczesnemu prefektowi Kongregacji Nauki Wiary, kardynałowi Josephowi Ratzingerowi. Mówiąc o problemach związanych z długotrwałym procesem wyjaśniania dramatycznych i złożonych wydarzeń kardynał O’Malley stwierdził, że „na przestrzeni tej dekady naszym najsilniejszym sprzymierzeńcem w naszych staraniach był kardynał Ratzinger.” To właśnie Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary w zdecydowany sposób udzielił nieograniczonego poparcia amerykańskim biskupom w realizowaniu polityki zero-tolerancji, która wprowadzała m.in. obowiązek meldowania świeckim władzom przypadków molestowania seksualnego.
Tymczasem od papieża wymaga się nieustannego przepraszania, mimo iż w niezwykle ostrych słowach odniósł się do skandali seksualnych w liście do irlandzkiego Kościoła. Oczywiste było to, że cokolwiek by nie opublikował i tak będzie to zbyt łagodne i nie usatysfakcjonuje wszystkich, a już na pewno dziennikarzy tygodnika Der Spiegel czy innych, przychylnych inaczej, mediów. Nie twierdzę, że Watykan zrobił i robi w tej sprawie wszystko jak należy. Owszem, wielkim gestem ze strony Benedykta byłoby spotkanie z ofiarami księży-pedofilów, jednak nie o gesty tu chodzi, a przynajmniej nie powinny być one przedmiotem głównej dyskusji. Wielkim wyzwaniem będą konkretne działania podejmowane przez Kurię Rzymską, biskupów i samego papieża, który pokazał jasną determinację rozwiązania problemu, a nie zamiatania go pod dywan. Mimo tego wciąż istnieje niedosyt przeprosin, kanalizowany w kolejnych atakach na papieża. Histeria wywołuje histerię, radykalizm rodzi kolejny radykalizm, stąd też nie dziwią skrajne reakcję niektórych katolików tudzież poczucie oblężonej twierdzy udzielające się wielu.
Be sorry!
Przepraszać należy już nie tylko za poczucie niedosytu komentatorów różnej maści, ale także za cytaty. Kiedyś papieża zmuszano do przeprosin za cytowanie słów bizantyjskiego cesarza, dziś należy przepraszać środowiska żydowskie za cytowanie żydowskiego autora listu. Histeria przeprosin udzieliła się najwyraźniej niektórym dostojnikom watykańskim, którzy uznali, że lepiej jest na wyrost przeprosić, nawet jeśli nie ma co bez względu na sumienie dla lepszego poczucia opinii publicznej, co by nie narazić się na kolejny zarzut o antysemityzm. W tym kontekście widzę przeprosinowy teatr po kazaniu o. Raniero Cantalamessy, który już, oczywiście, zdążył przeprosić.
Przepraszać też musiał arcybiskup Canterbury Rowan Williams po rzekomym ataku na wspólnotę rzymskokatolicką w Irlandii. A przecież to nie zwierzchnik Kościoła Anglii wydał oświadczenie w sprawie sytuacji Irlandii, a odpowiadając na pytanie w wywiadzie udzielonym BBC nie powiedział niczego, co nie zostałoby już powiedziane, a w dodatku powiedział to bez jakichkolwiek oznak Schadenfreude, a wręcz z braterskim współczuciem. Abp Williams poczuł się winny (?) i zadzwonił do rzymskokatolickiego prymasa Irlandii, tłumacząc mu, że nie miał na myśli tego, co mu się przypisuje.
Można by przepraszać nieustannie i sam bym zachęcał do tego, jeśli to miałoby zmienić nieukrywaną już niechęć i cynizm niektórych mediów wobec chrześcijaństwa. Wydarzenia ostatnich dni i tygodni pokazują jednak, że nie o przeprosiny chodzi – jeśli już to o tanie przeprosiny – a o kolejną możliwość zaistnienia i przypomnienia, że przeprosiny to stanowczo za mało.