
- 17 lipca, 2016
- przeczytasz w 4 minuty
Od dłuższego czasu niektórzy przedstawiciele elit politycznych straszą demonem multikulturalizmu, w skrócie multikulti. Stwierdzenie miłe dla ucha, śmieszne poniekąd i proste w zapamiętaniu, podobnie jak proste i prostackie tezy o multikulturowości. Każdy ma p...
Demon multikulti
Od dłuższego czasu niektórzy przedstawiciele elit politycznych straszą demonem multikulturalizmu, w skrócie multikulti. Stwierdzenie miłe dla ucha, śmieszne poniekąd i proste w zapamiętaniu, podobnie jak proste i prostackie tezy o multikulturowości. Każdy ma prawo do mówienia głupot — i minister przed kamerami i ksiądz na ambonie — ale szlag człowieka trafia, gdy straszenie ludzi ‘multikulti’ odbywa się w imię chrześcijaństwa, którego ‘multikulti’ jest nieodłącznym elementem.
W Polsce straszy wiele demonów. Demon gender, demon homopropagandy, demon neoliberalizmu i cała hierarchia pomniejszych demonów demaskowanych i nazywanych przez polityków tudzież innych funkcjonariuszy życia publicznego. Straszenie ludzi demonami przynosi owoce w postaci rosnącej ksenofobii, dalszej polaryzacji głęboko podzielonego społeczeństwa, szczutego od co najmniej paru lat przeciwko „Ciapatym” i „Arabusom”, a to wszystko w imię zachowania chrześcijańskiego dziedzictwa.
Ci, którzy w obliczu złożonych problemów współczesności, proponują nie tylko uproszczenia, ale lansują treści z gruntu antyewangeliczne, przyczyniają się de facto do demontażu chrześcijańskiej Europy, a więc tego, co rzekomo próbują bronić.
Dla uproszczenia obrazu świata skutecznie narzuca się obraz multikulturalizmu jako choroby toczącej zachodnie społeczeństwa, zmuszającej do wyrzeknięcia się własnej tożsamości na rzecz bliżej nieokreślonej poprawności politycznej. Problem polega jednak na tym, że tak rozumiana multikulturowość nie ma nic wspólnego z prawdziwą wielokulturowością, a jest tchórzliwym konstruktem tchórzliwych polityków, żyjących w okopach czarno-białego świata. To narzędzie potrzebne dla przykrycia nieudolności i braku odwagi do rzeczowego zmierzenia się z wielowymiarowym konglomeratem wyzwań, które bez wielokulturowości i szacunku wobec niej, są nierozwiązywalne — zwłaszcza kwestia integracji. Oczywiście, można prowadzić akademicką dyskusję, na ile wielokulturowość jest synonimem multikulturalizmu i na odwrót, niemniej w atmosferze medialno-społecznego shitstormu rozpryskiwanego w mediach i na polskich ulicach, wszystko sprowadza się do pochwały zawężonego i zuniformizowanego odczuwania tożsamości — najlepiej w kategoriach jednowyznaniowo-nacjonalistycznych.
Wielość kultur, mentalności, ich wzajemne przenikanie się, czasami nawet przemożny wpływ mniej liczebnej kultury na większą, jest nieodłączną częścią religii chrześcijańskiej. Zarówno Stary i Nowy Testament, jak i pisma Ojców Kościoła, a także późniejsze dzieła teologów są produktem wielokulturowej symbiozy. Inkulturacyjna zdolność chrześcijaństwa wynika z jednej strony z multikulturowości chrześcijaństwa, a z drugiej z jego ponadkulturowości (uniwersalizmu, katolickości). Chrześcijaństwo — także to polskie — nie stanie się słabsze, bardziej zagrożone — jeśli otworzy się na to, co inne. Stanie się słabsze, jeśli szczelnie zamknie się w murach wydumanej ortodoksji, wzniosłej i pięknie celebrowanej, ale kapitulującej w obliczu ewangelicznego pytania: „Któż jest moim bliźnim?”.
W 2000 roku kardynał Joseph Ratzinger słusznie diagnozował wewnętrznie pustą Europę „w pewnym sensie sparaliżowaną zanikiem systemu krążenia; jest to kryzys wystawiający na ryzyko jej życie; musi się ona ratować przeszczepami, które przekreślą jej autentyczną tożsamość.” I tak też się stało — w amoku podejmuje się walkę o Europę, awanturniczo oferując przeszczepy w postaci nacjonalizmów i rosnącej wrogości do innych. Chrześcijaństwo staje się w tej cynicznej grze konkurencyjną ideologią (jedną z wielu) wobec islamu, a nie unikalnym przesłaniem prawdy i miłości. Znów warto odwołać się do Ratzingera. Na rok przed wyborem na papieża niemiecki teolog, mówiąc o zagrożeniach, stwierdził:
W aktualnym zderzeniu między wielkimi demokracjami a terroryzmem o proweniencji islamskiej ujawniają się jeszcze głębsze kwestie. Wygląda na to, iż dochodzi tu do zderzenia dwóch wielkich systemów kulturowych, które reprezentują dość odmienne formy władzy i orientacji moralnej, czyli o Zachód i islam. Ale co to jest Zachód? I co to jest islam? Są to dwa skomplikowane światy, bardzo wewnętrznie zróżnicowane, ale też pod wieloma względami wzajemnie na siebie oddziaływujące. Z tych powodów ostre przeciwstawienie Zachodu islamowi nie jest trafne.
Rozum i religia, szacunek dla świeckości państwa przy jednoczesnym zachowaniu chrześcijańskiego ducha nie mogą być uzasadnieniem dla generowania wrogości i niechęci, kulturowego pesymizmu i polityki zamknięcia jako odpowiedzi na złożoność zjawisk, jakie nastąpiły i wciąż są przed nami.
Straszenie ludzi demonami i eskalowanie nastrojów to stwarzanie iluzji, że poczucie bezpieczeństwa możliwe jest poprzez budowanie kulturowego czy narodowego getta albo wspólnoty gett tak, jakby świat żył wciąż w epoce kolonializmu. Wielokulturowość nie jest ani szansą, ani zagrożeniem — jest faktem już obecnym, dobrem wpisanym w europejskie, w tym polskie DNA. Multikulti nie jest wrogiem polskości, ani tym bardziej chrześcijaństwa.
Zanik systemu krążenia w europejskim projekcie nie jest wynikiem multikulti, ale stanowi konsekwencję działań tchórzliwych i nieudolnych polityków, skoncentrowanych na sobie Kościołów i łatwowiernych obywateli. Silne społeczeństwo i państwo nie boją się wielokulturowości, podobnie jak nie boją się swojej przeszłości — nie tylko katedr gotyckich, ale i trudnych momentów. Tożsamość Europy — w wymiarze historyczno-kulturowym — wynika z chrześcijaństwa, a chrześcijanie nie powinni się lękać, a robić swoje jak przykazano.
» Ekumenizm.pl: #Hejt nasz codzienny
Cytaty pochodzą z Joseph Ratzinger: „Europa. Jej podwaliny dzisiaj i jutro”, Kielce 2005