Czy każdy były ksiądz musi być całkiem “były”?
- 30 listopada, 2004
- przeczytasz w 7 minut
Jacek KonarskiJa również uważam, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to, by taki ksiądz znalazł wśród nas swoje miejsce. (…) Wydaje mi się, że w Polsce na problemy tych ludzi patrzy się w jakiejś zwichniętej perspektywie. (…) Ex-księża w Belgii mają prawo uczyć religii w szkołach i w ten sposób mogą wykorzystywać swoją wiedzę teologiczną i nadal służyć wspólnocie Kościoła. Pewien biskup przyjechał do parafii księdza sprowadzonego do stanu świeckiego i gorąco prosił […]
Jacek KonarskiJa również uważam, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to, by taki ksiądz znalazł wśród nas swoje miejsce. (…) Wydaje mi się, że w Polsce na problemy tych ludzi patrzy się w jakiejś zwichniętej perspektywie. (…) Ex-księża w Belgii mają prawo uczyć religii w szkołach i w ten sposób mogą wykorzystywać swoją wiedzę teologiczną i nadal służyć wspólnocie Kościoła. Pewien biskup przyjechał do parafii księdza sprowadzonego do stanu świeckiego i gorąco prosił jego byłych parafian, by otoczyli życzliwością i przyjęli do wspólnoty tego brata, który dla nich wcześniej pracował.
Nieprzypadkowo przytoczyłem słowa, których Stanisława Grabska użyła przed kilku laty w podobnej debacie, jako motto dla mojego listu. Wyrażają one wszystko, czego wielu z takich, jak ja życzyłoby sobie tak ze strony kościelnej hierarchii, jak również katolików świeckich. Do grona byłych księży należę od kilku lat. Dlaczego się w tym gronie znalazłem? Kapłaństwo od dawna było moim największym marzeniem. To marzenie dość łatwo się spełniło. Nic w tym dziwnego, jeżeli przyjąć, że było to wolą Bożą, a ja spełniałem określone warunki. Będąc księdzem popełniłem błąd w sztuce (tak to nazywam, bo nie było to rozmyślne działanie, a tylko brak roztropności), który w sposób trwały zmienił bieg mojego życia. Nie od razu chciałem zaakceptować zaistniałe fakty, Pan Bóg prowadził mnie trudną drogą. Ktoś powiedział, że „w przyrodzie nie ma nagród, ani kar – są tylko konsekwencje”. Tak więc nie traktuję mojego obecnego stylu życia jako karę (lub nagrodę), lecz tylko jako konsekwencję. I nie mogę też powiedzieć, że jestem nieszczęśliwy, wprost przeciwnie – mam wszystko, co do szczęścia jest potrzebne: miłość Boga i wybranych (przeze mnie i przez Niego dla mnie) ludzi. Poza tym uważam, że szczęście jest kwestią wyboru, a nie okoliczności.
Jednak oprócz tego, że jestem szczęśliwy, mam głębokie odczucie, że marnuję swój czas, swoje życie. W czasie kryzysu przemyślałem gruntownie kwestię mojego powołania. I doszedłem do wniosku, że – w sensie szerokim – moim powołaniem było nie tyle kapłaństwo, co apostolstwo. Owszem, kapłaństwo było w moim przypadku najlepszym do tego środkiem, wybranym dla mnie przez Boga i dlatego także powołaniem. Po co wprowadzam takie rozróżnienia? Wyrastają one z moich najgłębszych odczuć. Utraciłem kapłaństwo, ale w moim najgłębszym przekonaniu nie utraciłem powołania. Z trzech wymiarów kapłaństwa – ołtarz, konfesjonał i ambona – bez dwóch pierwszych z pomocą Bożą doskonale sobie radzę, ale brakuje mi, i to bardzo, trzeciego – „ambony”, czyli możliwości głoszenia w Kościele, oczywiście w inny już sposób, Ewangelii.
Czy mam obecnie prawo do takich pragnień? Kiedyś natknąłem się na książkę pod tytułem Poznaj siebie i rób to, do czego zostałeś stworzony. Życie zmusiło mnie do gruntownego przemyślenia tego zagadnienia. Tak więc myślałem nad tym dwa razy – przedtem i potem. Przedtem doszedłem do wniosku, że powinienem zostać księdzem i była to słuszna odpowiedź. Śmiem tak myśleć, bo moje przekonanie zostało potwierdzone przez Kościół. Potem, gdy księdzem być przestałem, musiałem to pytanie zadać sobie jeszcze raz. I znalazłem odpowiedź, bardziej ogólną, lecz wydaje mi się, że nie mniej słuszną. Odpowiedź ta narastała we mnie miesiącami, utrwalała się i nie opuszcza mnie (niewiele zresztą w tym celu, by mnie opuściła, robię). „Poznaj siebie i rób to, do czego zostałeś stworzony!” Do czego zostałem stworzony? Nie znajduję innej odpowiedzi, tylko tą: do ewangelizacji, do głoszenia Chrystusa. Ta niejako powtórna odpowiedź na to pytanie nie wyklucza pierwszej. Kapłaństwo jest chyba najdoskonalszym „narzędziem” w dziele ewangelizacji i niezwykłym darem w życiu konkretnego człowieka. W moich rozważaniach w najmniejszym stopniu nie doszedłem do zaprzeczenia czegokolwiek z tych przekonań. A jeśli już chodzi o „narzędzia”, to czy ja, niekoniecznie jako ksiądz, lecz jako tylko ja, nie mógłbym być narzędziem w dziele ewangelizacji? Niczego bardziej nie pragnę. Problem w tym, że nie widzę, aby te pragnienia w jakiś sposób mogły się spełnić.
Tymczasem wydaje mi się, że żniwo nadal jest wielkie, a robotników wciąż mało (Łk 10, 2). Trudno z tym stwierdzeniem polemizować, skoro wypowiedział je sam Mistrz. Myślę również, że przekonanie św. Pawła, iż dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne (Rz 11, 29) też ma swoją wagę. No i zachęta Jezusa: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą (Mt 7, 7–8). Nie ukrywam, że swą obecną nadzieję (której jestem zawsze gotów bronić) opieram na tych trzech przesłankach. Co z tego wyniknie? Może powiem, co bym chciał, żeby wyniknęło.
Otóż chciałbym i marzę o tym, żeby robić to, do czego zostałem stworzony. Skoro do ewangelizacji, skoro wezwanie Boże jest nieodwołalne, to czy nie mógłbym nadal współdziałać z Kościołem dla dobra ludzi? Wiem, że mam „przeciwko sobie” bardzo rygorystyczne podejście Kościoła (przynajmniej w Polsce) do byłych księży. Tu jednak pozwolę sobie na przedstawienie analogii między mną, a… św. Piotrem. Był przez Jezusa wybrany; przeszedł pewien okres formacji, gdy „chodził za Jezusem”, swego rodzaju „seminarium”; otrzymał łaskę poznania istoty chrześcijaństwa, co wyraził w okolicach Cezarei Filipowej; został przez Jezusa obarczony szczególną odpowiedzialnością; w Wielki Czwartek przyjął święcenia; jego zaparcie się miało miejsce po przyjęciu tego sakramentu; potem żałował swego czynu; następnie – po Zmartwychwstaniu Jezusa – trzykrotnie wyznał Mu swą miłość. I co dalej? Jezus polecił mu czynić ni mniej, ni więcej, tylko to, do czego Piotr został stworzony: „Paś baranki moje”. O co mi chodzi? – nietrudno zgadnąć.
Bardzo dotkliwie przeżywam fakt, że nie mogę robić tego, co bym dość dobrze robić mógł. I myślę, że nie chodzi tu tylko o jakąś psychologiczną potrzebę samorealizacji. Myślę, że to są kwestie poważniejsze. Nie o to chodzi, że mam jakiś żal do Kościoła. Chodzi o coś innego: czy gdziekolwiek i w jakiejkolwiek formie istniałaby jakaś możliwość działania w tym zakresie, do którego zostałem stworzony? Czy naprawdę nie jestem Kościołowi potrzebny? Czy choć trochę bym się mu nie przydał? Bo jeśli powinienem o tym wszystkim zapomnieć, to skąd w moim sercu biorą się takie pragnienia? Myślę, że Bóg, który mnie przecież kocha, usunąłby je. Trudno mi też uwierzyć, że to ja sam tak się nakręcam, albo że wynika to wyłącznie z lęku przed zderzeniem z rzeczywistością świeckiego i często trudnego świata. Skąd więc pochodzą te pragnienia? Kto ostatecznie za nimi stoi? Czy ktoś odważy się przekonać mnie, że wyłącznie ja sam? A jeśli nie ja sam, lecz Bóg, to czy mam prawo mieć nadzieję, że znajdę to, czego szukam?
Myślę, że to, co piszę, jest poza kwestią bycia lub nie szczęśliwym. Mógłbym filozoficznie odpowiedzieć, że jestem szczęśliwy, ale… niespełniony! Co to dla mnie znaczy? Jestem szczęśliwy, ponieważ mam dobrą żonę i dwoje wspaniałych dzieci. Staramy się budować nasze życie na fundamencie, którym jest Jezus Chrystus. Jego obietnice spełniają się w naszym życiu. Źródłem szczęścia jest bowiem wypełnianie dwóch (a raczej jednego podwójnego) przykazań miłości – przykazania miłości Boga i bliźniego. Można je wypełniać w każdych warunkach: w stanie duchownym i świeckim, w życiu zakonnym i w ro
dzinie. Dlatego za łaską Bożą jestem szczęśliwy również teraz.
Lecz co to znaczy, że jestem niespełniony? Nic innego, jak tylko to, że nie robię tego, czego najbardziej pragnę i do czego – jak mi się wydaje – zostałem stworzony. Czy wykluczone jest już w moim życiu bycie katechetą? Czy nie mógłbym pracować na przykład jako doradca chrześcijański, rodzinny? Nie zmieniłem przecież religii, nie odszedłem od Kościoła, nadal jestem katolikiem i staram się o wzrost mojej wiary. Moja miłość do Boga i Kościoła nie uległa zmianie, a jeżeli już, to na plus. Nie uległy zmianie również moje pragnienia. Nadal pragnę głosić ewangelię i tylko o tym marzę. Wiele lat temu też o tym marzyłem i wtedy moje marzenia się spełniły. Teraz powracam do początku. Czy jednak moje marzenia mają szansę spełnić się znowu? Wszystko w rękach Boga.
Moja obecna sytuacja i związane z nią doświadczenie pewnego cierpienia – mówiąc w wielkim skrócie – mają dwa źródła: niewierność, a zarazem wierność. W pewnym momencie mojego życia pogubiłem się, nie respektując do końca zasady, zgodnie z którą powinienem żyć (celibat) i dlatego nie jestem księdzem. Z tego powodu nie mogę teraz głosić ewangelii tak, jak dawniej. Ale jestem wierny Kościołowi, który traktuje takich jak ja – mówiąc bardzo delikatnie – z daleko idącą powściągliwością. Gdybym zmienił przynależność wyznaniową, mógłbym na przykład być pastorem i dalej głosić ewangelię. Musiałbym jednak zaprzeczyć temu, w co do tej pory wierzyłem i co było dla mnie najważniejsze. Tak więc jest mi trudno również dlatego, że jestem wierny Kościołowi.
Jacek Konarski
Dziękujemy Autorowi oraz Stowarzyszeniu Żonatych Księży i ich Rodzin za możliwość publikacji tekstu. Zachęcamy również do zapoznania się z dyskusją po publikacji tego tekstu na stronach Stowarzyszenia.