Jedna prosta reguła
- 22 stycznia, 2007
- przeczytasz w 9 minut
Popadanie z jednej skrajności w drugą – tak możnaby w skrócie scharakteryzować atmosferę wytworzoną przez „sprawę Wielgusa”. I nie chodzi przy tym jedynie o to, że różnie ocenia się głównego „aktora” (bo to w końcu normalne), ale również dlatego, że tak niedawni zwolennicy wolności słowa niejednokrotnie zerkają coraz częściej w kierunku jakiegoś rodzaju cenzury. Jedni dlatego, bo ostatnia afera dotknęła boleśnie ich instytucji (jakoś wcześniej im to było nie w smak), inni dlatego, bo są wrogami lustracji i dlatego […]
Popadanie z jednej skrajności w drugą – tak możnaby w skrócie scharakteryzować atmosferę wytworzoną przez „sprawę Wielgusa”. I nie chodzi przy tym jedynie o to, że różnie ocenia się głównego „aktora” (bo to w końcu normalne), ale również dlatego, że tak niedawni zwolennicy wolności słowa niejednokrotnie zerkają coraz częściej w kierunku jakiegoś rodzaju cenzury. Jedni dlatego, bo ostatnia afera dotknęła boleśnie ich instytucji (jakoś wcześniej im to było nie w smak), inni dlatego, bo są wrogami lustracji i dlatego uważaliby oni ograniczenia za przydatne narzędzie jej zastopowania. Jeszcze inni naprawdę zdają sią wierzyć, że odgórne ograniczenia nie doprowadzą do gwałcenia wolności słowa. A inni jeszcze za dobrą monetę przyjmują same jedynie deklaracje dobrej woli konkretnych instytucji, nie troszcząc się o poddanie ich praktycznemu testowi.
„Episkopat stanął ponad niedojrzałymi zagrywkami „redaktorów”” – sugeruje Rolland Tetler, Autor ostatnio zamieszczonego w tym Serwisie artykułu. Oj, czyżby? Gdyby istotnie tak było, to lustracja w kościele byłaby przeprowadzona już wiele lat temu, bez czekania na publikację w „Gazecie Polskiej”, ba – bez czekania nawet na powstanie samej „Gazety Polskiej” kilkanaście lat temu. Nie trzeba było czekać nawet na powstanie IPN. Bo po co? Jeśli ktoś chce rozliczyć własną przeszłość, to nie musi czekać na inicjatywy z zewnątrz. Samemu „zakasać rękawy” przecież wolno. Niejeden z byłych internowanych (a byli wśród nich nawet nieraz t.zw. prości ludzie, bez wielkiej „siły przebicia” i bez koneksji we władzach) uzyskiwał wgląd do swojej teczki po 1989 roku, jeśli tylko tego chciał (przyznaję, że ja tego osobiście nie zrobiłem… narazie. No, ale nie jestem „osobą publiczną”…No i niczego specjalnie interesującego nie spodziewam się tam znaleźć). Kto tego bronił episkopatowi? Czy znakomicie wewnętrznie zorganizowana hierarchia kościelna nie była w stanie przeprowadzić czegoś podobnego? Przecież teraz twierdzi ona, że jak najbardziej jest w stanie to zrobić, więc dlaczego było to „niemożliwe” wcześniej? Struktura wewnętrzna kościoła nie uległa przecież przebudowie pomiędzy 20 grudnia 2006 a połową stycznia 2007… A jednak zwlekano do ostatka, dosłownie aż do ostatniej minuty… Nawet utworzenie IPN niewielu tam otrzeźwiło, choć od początku było jasne, że IPN utworzono m.in. z myślą o zajmowaniu się „takimi” kwestiami. Coraz poważniejsze persony w życiu publicznym Polski zaczęły (wreszcie!) być rozliczane również i z tego, co jak najbardziej pragnęły ukryć. Wicepremierka w rządzie Jarosława Kaczyńskiego musiała przejść cały swój „ordeal”, łącznie z publicznym procesem lustracyjnym (a mniej jej zarzucano niż później arcybiskupowi…). Wtedy też się nie „ruszono”. Dopiero publikacja w „Gazecie Polskiej” (chwała temu pismu!) zaczęła wreszcie coś zmieniać na lepsze. Powiedzmy sobie otwarcie: bez tej publikacji posądzony o wieloletnią współpracę z bezpieką zostałby metropolitą i nikt nie zamierzałby go odwoływać ani nawet lustrować… Ostatnia wypowiedź nuncjusza ten scenariusz jedynie w pełni potwierdza. Abp Wielgus sam też ani nikogo by nie przepraszał, nie wyrażałby żadnej skruchy ani by ze swej funkcji nie zamierzał rezygnować. Aż do ostatka nie zamierzał rezygnować, nie próbujmy o tym zapominać. „Gazeta Polska” ma szansę zapisać się w annałach jako siła zdolna do przeprowadzenia zmiany, której żaden poprzedni rząd nie dokonał (bo obecny to osobna sprawa), choć nie jest ona ani władzą polityczną ani duchową, a jedynie tygodnikiem o średnim zasięgu. Kto wie, może okaże się, że wywarła ona pozytywny wpływ również na postawę episkopatu. Jej przykład pokazuje jak ważną rolę odgrywają media i że nałożenie im kagańca będzie oznaczało jedynie kontynuację trwającego o wiele dziesięcioleci za długo utrzymywania „gry pozorów”, w której przywódcami byli ci, którzy na to nie zasługiwali, bo tak ładnie dało się manipulować ich życiorysami.Spektakl, który rozgrywał się do niedawna w Polsce w kwestii lustracji, przypominał raczej cyrk pełen zwodzenia i ciągnięcia publiki za nos: gadano i gadano o lustracji przez całych kilkanaście lat i guzik przy tym robiono. Albo politycy i działacze byli kompletnymi fajtłapami (o co osobiście ich nie podejrzewam…), albo też chodziło im tylko o pokierowanie tym procesem tak, aby go w końcu skutecznie nie przeprowadzić (i tego to z kolei jestem po tych latach niemal pewien…). Jest teoretycznie jeszcze inna możliwość (i moja podejrzliwość „wytrenowana” w ciągu lat przez powyżej wspomnianą „ciuciubabkę” tej możliwości również nie wyklucza…), że liczono może na jakiś mało sympatyczny „wybuch” lustracyjny – na przykład w mediach właśnie (ot, ktoś niewinnie zostałby pomówiony o Bóg wie co…). Ten „wybuch”, kombinowany z potokiem innych, mało znaczących i coraz nudniejszych pomówień ze strony ludzi nie posiadających (ukrywanej gdzie indziej) informacji, wykorzystany byłby do akcji przeciw lustracji, aby ją jak najskuteczniej publicznie skompromitować (by uwierzono, tak jak pewna Autorka w sąsiedniej stronie ekumenicznej, że „jest pomysł jeden- zemsta, zemsta, zemsta”) i – w rezultacie – zastopować lub przynajmniej ograniczyć planowanymi zakazami po hasłem „zmiany prawa prasowego” czy „ochrony ludzkiej godności”. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć kim są jej przywódcy i co sobą reprezentują w rozmaitych (w tym również w trudnych) okolicznościach i bez swobody mediów się tutaj, tak nawiasem, absolutnie nie obędzie. To uwaga ogólna. Natomiast prywatnie mogę dorzucić jeszcze jedną: mnie też próbowano skłonić do tego, abym został konfidentem SB. Było to podczas przesłuchania krótko po wprowadzeniu stanu wojennego. Z mety odmówiłem i nie uważam się z tego powodu za szczególnie odważnego. Nie podpisałem też „deklaracji lojalności”, więc wylądowałem w „internacie” na kilka miesięcy. Byłem wówczas młodszy niż był Wielgus, gdy jego skaptowano. Nie stała też za mną potężna hierarchia kościelna, mogąca natychmiast interweniować w mojej osobistej sprawie.
I dlatego nie potrafię uważać ze swej strony za wymaganie zbyt wygórowane, by wiedzieć jednak, jak w tym samym czasie zachowywali się nasi przywódcy (i to nie tylko polityczni, bo duchowi jak najbardziej również), czyli ludzie, którzy uczynili swoją zawodową powinnością pouczanie innych jak mają żyć, jak postępować i według jakich zasad.Z wieloma już ludźmi się stykałem. Ale nigdy nie natrafiłem na takich, którzy tak naprawdę byliby skłonni do postępowania za liderami o „kręgosłupach” bardziej miękkich niż ich własne. Jeśli ktoś jest za miękki, to się nie nadaje na przywódcę i koniec. Wielgus się nie nadaje i bardzo dobrze się stało, że nim jednak nie jest. Może jeszcze się podbuduje tak, że ten „miecz Damoklesa” mu jeszcze na dobre wyjdzie. Oby tak się stało, bo uważam, że od przywódców można – a nawet należy- wymagać czegoś więcej niż słabości, dziesiątków lat zakłamania (40 lat! To przecież dłużej niż większość z piszących tutaj w ogóle żyje!) oraz na koniec załzawienia. Klęska niejednokrotnie potrafi stać się zaczynem poprawy i wybitności. Dlatego też nie należy uważać Wielgusa za straconego. Z drugiej jednak strony dobrze by było też traktować go jak mężczyznę, a nie jak rozbeczanego pięciolatka w piaskownicy. Niektórzy nasi publicyści nieraz przesadzają i na taką modłę. Osobiście nie zamierzam go „otulić” (to dosłowny cytat) jakimkolwiek eufemistycznym „płaszczem” (a może go wręcz jeszcze „utulić” i „ululać”?). Inni dodają, że dla nich nie jest najgorsze to, co ten człowiek robił, ale to, że się nie chciał przyznać. To ciekawe stwierdzenie, bo żaden z nas (a więc również żaden z wyrazicieli takiej opinii) jeszcze nie wie co tak naprawdę on robił. Dla nich „sprawa Wielgusa” jest zamknięta, bo nie jest jednak metropolitą.
Osobiście przyznam, że dla mnie dopiero się ona zaczęła. Krzykliwa reakcja mediów dała dopiero początek całej sprawie, a nie koniec. Teraz dopiero jest czas, aby wyjaśnić bardziej szczegółowo na czym polegała współpraca, która według pewnych dokumentów trwać miała ponad 20 lat. Może w gruncie rzeczy niewiele złego z całej tej afery wynika. Ale właśnie dlatego potrzeba kontynuacji całej sprawy – i informowania opinii publicznej na bieżąco. Odnosi się wrażenie, że tak „oskarżyciele” Wielgusa jak i jego „obrońcy” polegają tylko i wyłącznie na zawartości znanej obecnie „teczki” tego człowieka z SB. Biskupi polscy zadeklarowali ostatnio, że nie boją się lustracji i że zostanie ona przeprowadzona. Przyjmując tę deklarację z zadowoleniem, nie wpadajmy jednak w euforię. Widoczne jest bowiem jak na dłoni, że jest to stanowisko dosłownie wymuszone dopiero teraz. No i lepiej poczekać na rezultaty, by znaczenie i wartość tej deklaracji móc ocenić właściwie. Ostatnie tygodnie (a nawet miesiące) pokazały bowiem dowodnie, że biskupom – tak jak i innym ludziom – należy uważnie patrzeć na ręce.Zmiana prawa?Przyznam szczerze, że mnie nie dziwi już niecierpliwość niejednego zwolennika lustracji (choć daleki jestem od pochwalania każdej jej metody…). Ten ich radykalizm mamy do zawdzięczenia tym wszystkim, którzy proces ten hamowali przez zdecydowanie zbyt długo. To oni są najlepszymi sojusznikami dzikiej lustracji.Aby mieć pewność, że nie będzie żadnej „dzikości”, to najlepiej cały proces przeprowadzić szybko, otwarcie (!) i bez ociągania. I nie jest w tym celu konieczna jakakolwiek zamiana obecnego prawa prasowego. Wystarczy wprowadzić w nim jedną poprawkę:Jeżeli jakakolwiek osoba zostaje zaatakowana na łamach jakiejkolwiek gazety, jakiegokolwiek periodyku czy na antenie jakiejkolwiek rozgłośni radiowej czy programu telewizyjnego, to wówczas przysługiwać jej będzie gwarantowane prawo repliki na tychże samych łamach czy w tym samym programie i to z zagwarantowaniem takiej samej ilości miejsca na tych łamach czy czasu antenowego w programie, jakich użyto do ataku. Redakcja będzie miała nieodwołalny obowiązek zamieszczenia repliki i to w tej formie, jaką osoba taka uzna za właściwą. Po krótkim czasie spadać zacznie liczba ataków personalnych. I to bez konieczności ciągania się wzajemnego po sądach i prześcigania w pieniactwie. To jedyna metoda na uzdrowienie atmosfery w dziennikarstwie pod tym względem. Jedyna w każdym razie, która nie jest motywowana korzyścią jakichkolwiek grup interesu. Wszelkie inne działania będą nosiły znamię ograniczania swobody wypowiedzi i zamieszczania materiałów, gdyż – i o to możnaby się wręcz założyć bez ryzyka przegranej – jakiekolwiek inne rozwiązania będą próbą oraz wynikiem obrony interesów tych grup i instytucji, które uczestniczyć będą w ich ustanawianiu. Wygląda raczej na to, że mamy do czynienia z próbą wykorzystania wrzawy dla wprowadzenia z powrotem, niejako „kuchennym wejściem”, „wykopanej” oficjalnie „wyjściem frontowym” paręnaście lat temu cenzury…Dariusz Bruncz, jeden z Redaktorów tego Serwisu, napisał tu niedawno o „kakofonii dźwięków” medialnych w związku z ostatnią sprawą. No tak, ale czego się spodziewać w warunkach swobody wypowiedzi? Przecież nie „symfonii”, bo taka może zostać „skomponowana” przez jednego „kompozytora” i wykonana pod batutą jednego „dyrygenta”. Wtedy wszystko idealnie do siebie pasuje. Jeden dźwięk ma swój logiczny ciąg w innym. Dla najmniej wybrednych „słuchaczy” są mocne dźwięki „bębnów”, „talerzy”, „trąb” i „helikonów”. Bardziej wyrafinowani chłoną delikatne gamy będące dziełem „fletów”, „skrzypiec” i „harf”. Wszystkie instrumenty pięknie zgrane. A ostatni akord (i osąd!) pochodzi od centralnej gazety krajowej. W „kakofonii” też słychać i „skrzypce” i „trąby”, ale nie ma tego porządku, bo każdy „instrument” gra niejako w swoim imieniu (lub swego mocodawcy).Czytelnikom pozostawmy wybór odnośnie tego która gazeta w Polsce była ostatnio którym z powyższych „instrumentów muzycznych”. Tak czy owak osobiście opowiadam się jednak mimo wszystko (bo nie zamykam oczu!) za „kakofonią”. Jest bardziej naturalna. Tak jak bardziej naturalna jest poprawka mająca na celu zmniejszenie liczby bezpodstawnych ataków personalnych w mediach metodą samoregulacji i przy jednoczesnej ochronie prawa swobody wypowiedzi niż jakiekolwiek uporządkowanie odzwierciedlające jedynie polityczny układ sił i interesów grupowych poprzez ograniczenie takiej swobody.Michał Monikowski