My jesteśmy najlepsi, czyli kilka słów o apologetycznej propagandzie
- 19 kwietnia, 2004
- przeczytasz w 9 minut
Coraz częściej można usłyszeć z wielu stron ekumenicznego muru zatroskanie, zażenowanie, ale także zniecierpliwienie brakiem spektakularnych postępów w dialogu ekumenicznym. Mimo wielu deklaracji, wzniosłych i chyba potrzebnych gestów Kościoły chrześcijańskie pozostają w swoich teologicznych warowniach, a teologowie, którzy robią wszystko, by przełamać impas w ekumenicznym brataniu się, traktowani są nieraz z natrętną podejrzliwością. Nie brakuje wciąż tak zwanych „konserwatystów”, którzy marzą o powrocie do religijnego apartheidu i kościelnej Niby-landii, oderwanej […]
Coraz częściej można usłyszeć z wielu stron ekumenicznego muru zatroskanie, zażenowanie, ale także zniecierpliwienie brakiem spektakularnych postępów w dialogu ekumenicznym. Mimo wielu deklaracji, wzniosłych i chyba potrzebnych gestów Kościoły chrześcijańskie pozostają w swoich teologicznych warowniach, a teologowie, którzy robią wszystko, by przełamać impas w ekumenicznym brataniu się, traktowani są nieraz z natrętną podejrzliwością. Nie brakuje wciąż tak zwanych „konserwatystów”, którzy marzą o powrocie do religijnego apartheidu i kościelnej Niby-landii, oderwanej od elementarnego poczucia rzeczywistości. (Bez)krwawe stosy dla niepokornych, unieszkodliwianie w białych rękawiczkach, czy też najzwyklejsza dyskredytacja „przeciwnika” są tylko niektórymi sposobami na kościelne odczarowanie „upadłego świata”.
Mimo trwającego od kilkudziesięciu lat dialogu ekumenicznego wciąż istnieją inicjatywy, które starają się rozpaczliwie cofnąć czas ekumenicznego przełomu. Zamiast otwartości na inaczej wierzącego proponuje się tyradę apologetycznych hasełek, uzurpując sobie tym samym Boże powołanie do występowania w obronie największych świętości. Otwartość zostaje natychmiast napiętnowana jako zdrada lub zamazywanie tożsamości i to bez większej refleksji nad tym, co tak naprawdę decyduje oreligijnej tożsamości chrześcijanina.
Bardzo łatwo i szybko można zredukować bogactwo własnej tradycji teologicznej do prostackiego systemu wierzeń opartego na spolaryzowanym obrazie rzeczywistości. Świat się sypie, religia umiera, więc tylko my możemy uratować wszystko i wszystkich przed zgubą.
Schematyczny, wręcz banalny podział na my i oni potęguje nie tylko wzajemną wrogość i wyobcowanie, ale i zdumienie tych, którzy z nieśmiałością i zaciekawieniem przypatrują się wyznawcom Jednego Chrystusa, toczącym konfesyjną wojnę o dusze niezdecydowanych.
Na rynku wydawniczym istnieje wiele pozycji książkowych, informujących o fenomenie konwersji. W większości rzymskokatolickich i protestanckich publikacji obowiązuje podobny schemat: ukazywanie mniej lub bardziej idyllicznego dzieciństwa, w którym religia wyssana jest z mlekiem matki, następnie beztroska młodość, pierwsze kryzysy wiary, decyzja za taką czy inną „opcją” religijną poprzedzona intensywnymi poszukiwaniami, kolejny kryzys, aż w końcu duchowa pielgrzymka kończy się w tym wytęsknionym, choć nie zawsze uświadomionym, „Domu Ojca”, gdzie panuje pełna harmonia, a wszyscy ci, którzy w nim nie są lub „jeszcze” nie dotarli, sprawiają wrażenie błędnych, zagubionych tułaczy, którzy tak naprawdę nie zaznali pełni życia.
Także w internecie pełno jest apologetycznych stron, które w niewybredny sposób ukazują wybiórczą „prawdę” o innych chrześcijanach, nie zapominając przy tym o docelowej idealizacji własnej tradycji. Dla uwiarygodnienia strategii marketingowej w uświęconej walce o zagubione duszyczki heretyków, schizmatyków lub tych, którzy nie poznali jeszcze Pana Jezusa, mimo iż uważają, że go dobrze znają, dorzuca się nieraz częściowe uznanie ekumenicznego „partnera”: ‘u protestantów są ziarna prawdy, zachowali oni niezwykły pietyzm dla Słowa Bożego’ lub ‘są jeszcze prawdziwi chrześcijanie w Kościele Rzymskim, którzy mają szanse na zbawienie’.
Zagubieni
Na rzymskokatolickich witrynach apologetycznych oraz w publikacjach książkowych znaleźć możemy tysiące świadectw nawróconych ateistów, gnostyków, muzułmanów, Żydów oraz oczywiście protestantów. Przeważają wydania anglojęzyczne, choć także polskojęzycznych wykwitów apologetycznej wyobraźni nie brak. Poznajmy przeciętnego Johna Smitha, który od dzieciństwa uczestniczył w szkółkach niedzielnych w baptystycznym lub prezbiteriańskim zborze w dalekiej Alabamie (USA), czytał Biblię, uczony był, że prawdziwy Antychryst to Kościół Rzymskokatolicki, który nie czci Jedynego Boga, a tylko bożki w postaci świętych, papieża, aniołów, posągów i wreszcie obrazów. Dla Johna prawda ograniczona jest do litery Pisma Świętego, które traktuje w identyczny sposób jak muzułmanie podchodzą do Koranu lub początkujący kucharze do książki z przepisami kulinarnymi. W świetle powyższego Kościół Rzymski ze swoją rozbudowaną tradycją, dogmatami i Bóg wie jeszcze czym, jawi się jako ta wielka grzesznica, czy wręcz narzędzie Szatana, który chce zwieść ludzi na drogę nieposłuszeństwa, oddając ich w macki Watykanu.
Następnie John przeżywa kryzys. Wątpi, szuka, czyta, dużo studiuje, podróżuje i pewnego pięknego dnia, będąc na spacerze z ciekawości zagląda do starego kościoła, który od dawna już go intrygował. Okazuje się, że jest to kościół rzymskokatolicki i akurat odbywa się msza święta. John zdumiony słyszy modlitwy, które są mu dziwnie znane… słyszy słowa ze Starego i Nowego Testamentu, które wpajano mu od najmłodszych lat. Widzi czynności, które wzbudzają zachwyt, mimo że ich do końca nie rozumie. Słyszy Ewangelię, tę sama, co u siebie w zborze, o tym samym Chrystusie. Wniosek? Katolicy też wierzą w tego samego Chrystusa! Rewolucyjne odkrycie!
John oszołomiony wychodzi z kościoła po zakończonej mszy i jeszcze podniezatartym wrażeniem kapłana, który przy wyjściu przyjacielsko podał mu rękę i zapytał o to, kim jest, co tu robił, czego szukał, jak mu się podobało? Johnowi nie daje spokoju myśl, że najprawdopodobniej to, co do tej pory wiedział o rzymskich katolikach to kłamstwa, zwykłapropaganda. Wydarzenia w naszej opowieści toczą się szybko: John spotyka się z księdzem, opowiada mu swoją historię, w między czasie czyta ogromną ilość odpowiednio dobranych książek aż pewnego dnia dokonuje się cudowna przemiana… John postanawiazostać gorliwym katolikiem, bezgranicznie ufać papieżowi, bezkrytycznie i jakiegokolwiek szemrania przyjmować to, co mówi Magisterium i opowiadać o swoim cudownym nawróceniu tym, którzy tkwią jeszcze w błędach. John głęboko wierzy, że Kościół Rzymski jest tym jedynym, najprawdziwszym Kościołem, że innego nie ma, reszta to tylko namiastka lub nawet uzurpatorzy, którzy nie wiedzą, co to jest tradycja apostolska, Eucharystia czy autorytet wiary.
Niewierzący
Poznajmy Mary, która urodziła się w katolickiej rodzinie. Wprawdzie ojciec chodził na msze niedzielne bardzo rzadko,to jednakmatka starała się uczęszczać do kościoła w najważniejsze święta. Ot, niepraktykująca zbyt często rodzina katolicka, jakich na świecie miliony. Nic nadzwyczajnego. Mary zgodnie z tradycją idzie do pierwszej spowiedzi i komunii świętej. Później idzie do bierzmowania i kontakt z Kościołem „jakoś” się urywa. Życie toczy się dalej.
Po pewnym czasie Mary spotyka grupę chrześcijan, którzy zapraszają ją na spotkanie ewangelizacyjne. Jest zupełnie inaczej, wręcz cudownie. Pieśni grane są na gitarze i przy akompaniamencie gitary, a poza tym nie przypominają w swej treści rozwlekłych i ponurych zwrotek z katolickich śpiewników. Przemawiający na podium mężczyzna w krawacie mówi o Bogu w tak przekonywujący i oryginalny sposób, że Mary czuje się tym wszystkim niezwykle poruszona. Jeszcze nigdy w czymś takim nie uczestniczyła i nie wiedziała, że tak można mówić o Bogu. Przy wyjściu z kościoła Mary dostaje literaturę religijną, egzemplarz Biblii, być może numer kontaktowy doradcy duchowego, który podszedł do niej na zakończenie spotkania.
Mary wraca do domu, próbuje poukładać sobie w głowie to, czego
doświadczyła. Następnego dnia idzie do katolickiego księdza, opowiada mu o swoich przeżyciach i wątpliwościach. Ten jednak jest zbyt zajęty swoimi licznymi obowiązkami, by móc zaoferować Mary głębszą dyskusję i zbywa ją wezwaniem do posłuszeństwa, wierności i zostawia samą na progu świątyni, proponując spowiedź w piątkowy wieczór. Mary jest rozczarowana. Udaje się ponownie na spotkanie ewangelizacyjne, zostaje przyjęta do grupy, zajmującej się intensywnym studium biblijnym, uczestniczy w kolejnych ewangelizacjach i pewnego dnia czuje „niezwykłe rozgrzanie serca”. Nawraca się, przyjmuje Pana Jezusa jako swojego osobistego Zbawiciela, zrzuca z siebie brud grzechu, z pogardą patrzy na swe dotychczasowe życie, dziwuje się jak mogła do tej pory żyć i normalnie funkcjonować, nie znając Pana Jezusa…
Pierwsze oskarżenie pada na Kościół rzymskokatolicki. Tam nie wiedziała, co to jest Biblia, nie słyszała tak ujmujących słów o Jezusie, a jedynie niezrozumiałe formułki i teatr liturgiczny. Mary dochodzi do wniosku, że gdy była katoliczką tak naprawdę nie znała Boga, że to wszystko, co do tej pory słyszała było wymysłem księży i zakonnic. Pełna żarliwości Mary postanawia poświęcić się sprawie Boga, składać świadectwo o tym, jak to Bóg objawił jej prawdę i wyprowadził z Kościoła Rzymskokatolickiego.
Nuda schematów
Powyższe opowieści, oparte są na lekturze kilku świadectw konwertytów, którzy na witrynach internetowych lub na kartach apologetycznych książek uprawiają swoją misję. Po odpowiednim szkoleniu metodologiczno-merytorycznym podejmują się ciężkiej walki o zbawienie innych. Po lekturze takich świadectw z obu stron ekumenicznego muru powstać może wrażenie, że chrześcijaństwo to konglomerat religijnych stowarzyszeń, które w trosce o swe dobre, duchowe samopoczucie, inspirują się nawzajem instynktem walki, dostarczając kolejnych, niezbitych argumentów-bodźców, świadczących o prawdziwości lub fałszu takiej czy innej tezy teologicznej. Emocje sięgają zenitu. Apologetyczna walka żyje swoim życiem, następuje ciąg powtarzających się „momentów” momentów postaci inwektyw, niezrozumienia drugiej strony itd. Kwadratura koła.
Zarówno John jak i Mary doskonale wpisują się w ten schemat, choć szczegóły ich przeżyć zostały w dużej mierze pominięte. Punkt wyjścia jest ten sam: Mary podejmując decyzję o konwersji niewiele wiedziała o swoim Kościele, kierowała się stereotypami, działała zbyt szybko, nie zadała sobie trudu lepszego poznania swojej wspólnoty.
John, decydując się na opuszczenierodzinnego zborunie pofatygował się o lepsze zrozumienie siebie i innych, nazbyt bezkrytycznie podchodził do tego, co mówiono mu w dzieciństwie o Kościele rzymskokatolickim. Nie próbował odnaleźć w tradycji własnego Kościoła elementów pozytywnych, lecz przez cały czas wychowywał się, szkolił w elitarnym poczuciu wyższości. Reasumując: John i Mary (a takich John’ów i Mary jest w apologetycznych opowieściach całe mnóstwo) niewiele wiedzieli o Kościołach, które opuścili i nie wykazali się wyobraźnią pokory wobec nowych doświadczeń religijnych.
Zarówno John i Mary nie będą w stanie, jeśliugrzęzną na zawszew atmosferze neofickiego nawrócenia, budować mostów porozumienia między innymi wyznawcami Chrystusa, ponieważ występują z pozycji tych lepszych, tych, którzy wierzą lepiej, którzy posiadają pełnię prawdy i nawet gdyby chcieli, to inaczej wierzyć nie mogą. To smutna wizja chrześcijaństwa, w którym ekumeniczna duchowość, a co za tym idzie ewangeliczna otwartość na przygodę żywej wiary w spotkaniu z innymi wyznawcami Chrystusa, zastąpiona zostaje legalizmem i celebracją własnej, urojonej nieomylności. Niestety coraz więcej środków masowego przekazu, zajmujących się problematyką religijną upatruje cel swej misji w podtrzymywaniu podziałów, argumentując to przewrotnie rozumianą walkę o tożsamość.
Na marginesie: czy konwersja ma sens?
Konwersja to problem niezwykle delikatny. Ekumenizm.pl i Teologiczny Magazyn Ekumeniczny Semper Reformanda wielokrotnie poruszały tę kwestię. W naszych redakcjach znajdują się również osoby, które w pewnym okresie swojego życia zdecydowały się na zmianę wyznania – biorąc pod uwagę dominujące wyznanie w Polsce, oczywiste jest, że konwertytami w naszym zespole redakcyjnym są przede wszystkim osoby, które niegdyś należały do Kościoła rzymskokatolickiego.
W gronie redakcyjnym nie raz poruszaliśmy problem konwersji. Opowiadaliśmy o swoich wątpliwościach, rozczarowaniach i poważnych decyzjach. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że jedynym, uzasadnionym motywem dokonania konwersji jest zasadnicza niemożność pogodzenia własnych poglądów teologicznych z fundamentalnymi prawdami takiego czy innego Kościoła.
Innymi słowy: konwersja nie może być powodowana negatywnymi emocjami w stosunku do duchownych (konflikty z księżmi, nadużycia niektórych duchownych), czy też dezaprobatą trzeciorzędnych tradycji kościelnych (celibat duchownych). Konwersja może być za to głębszym wkroczeniem we własną duchowość i zatroskaną refleksją nad tajemnicą wiary.
Wydaje się, że paradoksalnie osoby, które dokonały konwersji mogą być tymi, którzy napełniają ekumeniczny dialog nowymi ideami pod warunkiem, że ich własna tradycja nie stanowi bezkształtnego misz-maszu bez tożsamości oraz, że wierność tradycji nie oznacza z góry narzuconego zamknięcia się na doświadczenie nowego, zdumiewającego skarbu w tej wspólnocie, którą się opuściło. Szczery dialog ekumeniczny jest tą przestrzenią Ducha, w której uczymy się siebie od nowa i poznajemy fragmentarycznie to, co przed nami ukryte. Do tego potrzebny jest również język harmonii i wrażliwości, język ekumenii.
Tym, co może utrudnić taki właśnie ekumenizm nie są konwersje per se, ale uporczywa wrogość, która nieraz towarzyszy konwersjom. Wówczaskonwersje stawać się mogąpierwszym etapem apologetycznej propagandy tych, którzy wierzą, że wierzą najlepiej.
Zobacz także:
Ekumenizm.pl: Wirus integryzmu