O potrzebie miłosierdzia
- 22 lipca, 2006
- przeczytasz w 5 minut
Zimna sprawiedliwość to za mało. W przypadku lustracji wśród duchownych konieczne jest miłosierdzie i świadomość, że Kościół jest wspólnotą grzeszników, z których żaden nie jest godny nie tylko kapłaństwa, ale także Eucharystii — przekonuje redaktor naczelny EAI na łamach “Życia Warszawy”.Jeśli lustracja w Kościele ma mieć sens – to prowadzić powinna do pojednania grzeszników ze wspólnotą, a nie do ich wykluczenia z niej. Pomysł zatem, by wyrzucać księży agentów ze stanu kapłańskiego jest najgorszym z możliwych. Przesłania on bowiem […]
Zimna sprawiedliwość to za mało. W przypadku lustracji wśród duchownych konieczne jest miłosierdzie i świadomość, że Kościół jest wspólnotą grzeszników, z których żaden nie jest godny nie tylko kapłaństwa, ale także Eucharystii — przekonuje redaktor naczelny EAI na łamach “Życia Warszawy”.
Jeśli lustracja w Kościele ma mieć sens – to prowadzić powinna do pojednania grzeszników ze wspólnotą, a nie do ich wykluczenia z niej. Pomysł zatem, by wyrzucać księży agentów ze stanu kapłańskiego jest najgorszym z możliwych. Przesłania on bowiem to, co w chrześcijaństwie jest najistotniejsze, czyli świadomość, że Jezus Chrystus przyszedł do grzeszników; ludzi, którzy źle się mają, a nie do świętych supermanów, którzy sami świetnie radzą sobie z wszystkimi wyzwaniami, jakie przynosi im życie. I dlatego, choć ukarania księży agentów wymaga sprawiedliwość, to pomysły przywoływane przez Polaków badanych w sondażu Życia Warszawy (wykluczenie z kapłaństwa, odebranie możliwości wykonywania posługi w parafii, szkole, na uczelni, a nawet w szpitalu) – nie mieszczą się w granicach chrześcijańskiego paradygmatu moralnego.
A jednak badania zaprezentowane przez Życie Warszawy, w których zdecydowana większość Polaków opowiedziała się nie tylko za ujawnieniem przeszłości duchownych, ale także za ukaraniem tych, którzy dali się złamać – niosą ze sobą także przesłanie pozytywne. Okazało się bowiem – że mimo lat propagandowej medialnej antylustracyjności, mimo promowania „grubej kreski” (słowo to traktuje tu nie tyle jako opis zamierzeń Tadeusza Mazowieckiego, ile jako swoisty wytrych pozwalający zrozumieć, co działo się przez lata w kwestii rozliczenia z przeszłością) czy prób stworzenia wrażenia, że zwolennicy lustracji są dzikusami niezdolnymi do prawdziwie ludzkich uczuć – Polacy zachowali zdroworozsądkowe podejście do moralności, które wymaga, by zbrodnia została ukarana, a przestępcy odpowiedzieli za swoje czyny.
Postulat, by publiczny grzech pociągał za sobą publiczną pokutę, ma nawet głębszy moralny wymiar. Nie wypływa on bowiem tylko z moralności zdroworozsądkowej, która łatwo przerodzić się może (ale od razu zastrzec trzeba, że w polskiej debacie lustracyjnej nigdy się nie przekształciła) w moralność linczu czy zemsty, ale z najgłębszej intuicji chrześcijańskiej moralności, która wymaga, by publiczny grzech pociągał za sobą publiczną pokutę. Spowiedź, nawet przed biskupem, tu nie wystarczy. Grzech współpracy w niszczeniu Kościoła, grzech zdrady najbliższych – choć oczywiście odpuszczany jest podczas spowiedzi, wymaga jeszcze zadośćuczynienia – w tym także przeproszenia tych, którzy zostali skrzywdzeni oraz pojednania się ze wspólnotą, którą świadomie lub nie niszczyło się poprzez współpracę z organami, których jedynym celem była programowa ateizacja społeczeństwa i zniszczenie chrześcijaństwa. A to dokonać się może tylko jawnie, poza dyskretną sferą konfesjonału, poprzez publiczny akt skruchy i wyznanie win.
Po takim pierwszym kroku jednak, miast surowej kary wyłączenia ze stanu kapłańskiego, konieczna jest długa procedura pokutna, która jednak – idąc za intuicjami wschodnich Ojców Kościoła – powinna być nie tyle nieustannym karaniem, ile nieustannym leczeniem, towarzyszeniem upadłym duchownym na drodze ich jednania ze wspólnotą, którą zdradzali. To leczenie zaś wymaga nie tylko klasztornego zamknięcia, ale też otoczenia ludzi, którzy kochają, próbują zrozumieć i pomóc w rozliczeniu się z trudną przeszłością. Wzorem (jak każdy ludzki wzór ograniczonym) takiego zachowania może być trudna praca duchowa, jakiej środowisko „Więzi” zaczęło dokonywać z ks. prof. Michałem Czajkowskim. (…)
Wymóg miłosierdzia wobec tych, którzy upadli, formują także niezwykle wyraźnie chrześcijańskie teologia i tradycja. Już w IV wieku po wielkich prześladowaniach Dioklecjana Kościołem wstrząsał podobny nieco do współczesnego spór o to, czy duchowni, którzy oddali Święte Księgi urzędnikom cesarskim (co było wówczas traktowane jako zdrada wiary), mają prawo do pozostawania na swoich urzędach, a nawet czy sprawowane przez nich obrzędy są ważne. Donatyści, których porównać można w pewnym sensie z większością badanych w sondażu ŻW, domagali się ich odsunięcia i tworzenia wspólnoty świętych, jednak Kościół poszedł wówczas drogą środka, z jednej strony karząc za zdradę, ale z drugiej przygarniając grzeszników i stwarzając dla nich możliwość pojednania i odkupienia swoich zaniedbań.
Taka postawa wypływa z realistycznej oceny ludzkich możliwości, ale też z uważnej lektury Pisma Świętego. Gdyby bowiem chcieć zastosować ścisłe rygory moralności proponowane przez donatystów (tak starożytnych, jak i współczesnych) – to apostoł Piotr raczej nie mógłby zostać pierwszym papieżem, Jakub pierwszym zwierzchnikiem gminy judeochrześcijańskiej, a Paweł misjonarzem pogan. Każdy z nich miał bowiem na sumieniu zdradę. Piotr zaparł się trzykrotnie w godzinie próby, Jakub uciekł z uczniami do Galilei, a Paweł prześladował pierwszych chrześcijan. Jedynym, który wytrwał, był Jan, ale trudno sobie wyobrazić kolegium dwunastu składające się z jednego.
(…)
Kto wie zresztą, czy to właśnie nie nieustanne rozmywanie pojęć odpowiedzialności, kary, zbrodni itp. nie jest przyczyną tak surowego potraktowania księży agentów przez respondentów. W świecie, w którym jednostronnie akcentowana jest zasada miłosierdzia – czymś naturalnym wydaje się przypomnienie, że nie istnieje ono bez sprawiedliwości. W świecie, w którym agenci są wyłącznie „ofiarami”, zdrowym odruchem jest jasne pokazanie, że – niezależnie od skomplikowania ludzkich losów – za swoje moralne błędy trzeba odpowiadać.
Szkoda tylko, że te zdroworozsądkowe podejście do moralności, w tym także do współpracy z SB, ograniczone pozostaje wyłącznie do duchownych. Księży, którzy współpracowali ze służbami PRL, chcemy wydalać ze stanu duchownego, ale już dla świeckich, jak pokazują inne badania, mamy o wiele więcej miłosierdzia. Dziennikarze, naukowcy czy politycy, jeśli tylko przyznali się do swoich win, mogą spokojnie wykonywać swoje zawody, a nawet – jak Zygmunt Bauman – pozostawać moralnymi autorytetami, tylko księża mają zostać odrzuceni. Trudno nie dostrzec w tym nie tylko braku sprawiedliwości, ale i swoistego klerykalizmu, który w duchownych chce widzieć grupę ludzi idealnych, którzy nie grzeszą. A to trudno potraktować inaczej niż jako herezję antropologicznego klerykalizmu, który każe po manichejsku dzielić ludzi na cielesnych (świeckich), dla których grzech jest czymś naturalnym i nieuniknionym, i duchowych (księży), którzy do grzechu prawa już nie mają. A przecież Kościół jest wspólnotą grzeszników, a księża – nie inaczej niż wierni – są zwykłymi ludźmi, którzy jak wszyscy inni potrzebują wspólnoty, która zaofiaruje im przebaczenie, akceptację, ale i możliwość stanięcia w prawdzie, wspólnoty, która pokaże im, że Bóg jest sprawiedliwy, ale i miłosierny. Nie tylko sprawiedliwy, i nie tylko miłosierny.
Cały tekst na stronach “Życia Warszawy”