Czy da się zbawić katolików?
- 17 stycznia, 2005
- przeczytasz w 4 minuty
Nikogo nie zaskoczy chyba wynik badań przeprowadzonych przed rokiem przez profesorów Jamesa D. Davidsona (instytut socjologii, Purdue University w West Lafayette, Indiana) i Deana Hoge’a (religioznawstwo, University of Notre Dame, Indiana), którzy ocenili stosunek Amerykanów wyznania rzymskokatolickiego do ich religii? Choć przeważająca większość katolików opowiedziała się za głoszonymi przez ich Kościół prawdami wiary („przeistoczenie”, „wniebowzięcie” etc.), to jednak usiłują oni pogodzić tożsamość katolickąz propagowaną […]
Nikogo nie zaskoczy chyba wynik badań przeprowadzonych przed rokiem przez profesorów Jamesa D. Davidsona (instytut socjologii, Purdue University w West Lafayette, Indiana) i Deana Hoge’a (religioznawstwo, University of Notre Dame, Indiana), którzy ocenili stosunek Amerykanów wyznania rzymskokatolickiego do ich religii?
Choć przeważająca większość katolików opowiedziała się za głoszonymi przez ich Kościół prawdami wiary („przeistoczenie”, „wniebowzięcie” etc.), to jednak usiłują oni pogodzić tożsamość katolickąz propagowaną w Kościele amerykańskim polityką otwartości i dialogu wobec innych wyznań i religii. W ankietach znalazły się również zdania, które James ocenia jako oznaki rosnącej w Kościele relatywizacji wartości religijnych „Nikt nie może zmuszać się do bycia w Kościele, w którym się urodził” – mówili jedni (ok. 76%), „Byłbym równie szczęśliwy w innym wyznaniu, jak we własnym” (52%) – odpowiadali drudzy. (Więcej o wynikach badań – tutaj.
Na uwagę zasługuje fakt, że odpowiedzi te nie muszą być od razu traktowane jako przejaw relatywizmu. W istotę tego, co można nazwać „amerykańskością” wpisana jest otwartość, akceptacja innych przekonań religijnych („Byłbym równie szczęśliwy w innym wyznaniu, jak we własnym” ). Mimo wszystko sytuacja Kościoła nie jest oceniana dobrze.
W ubiegłym roku ukazała się książka The Decline and Fall of the Catholic Church in America, autorstwa Davida Carlina. Według autora pojawiające się dane oddziaływują na wspólnotę katolicką dwojako: albo mobilizująco albo mogą natchnąć pesymizmem. Przede wszystkim stanowią one wyzwanie dla duchowieństwa. Wśród osób zaangażowanych w sprawy wspólnoty rzymskokatolickiej w USA pojawiają się różne stanowiska. Jedni chcą radykalnych reform (wprowadzenie święceń dla kobiet, weryfikacja dogmatyki) – pytanie: czy taka reforma pomogła anglikanom? Drudzy przyłączyli się do skrajnych grup– sedewakantystów, pytanie: jak to pomaga ich Kościołowi? Jeszcze inni, czekają – pytanie: na co?
Należy stwierdzić, że w ostatnim czasie Kościół w swych reformach wykazał się w wielu regionach świata brakiem odpowiedzialności i brakiem umiejętności w docieraniu do ludzi, którzy po swojemu traktują zarówno przywiązanie do religii, jak i potrzebę postawy ekumenicznej – jedna i druga przyjmowane są „na ślepo”, śmiem twierdzić, że często bezrefleksyjnie. Takie postawy nie są obce Polakom. Pół żartem pół – serio można zadać sobie jeszcze jedno pytanie: Czy da się zbawić katolików?
Rozwiązanie problemu nie leży, w gruncie rzeczy, daleko. Ludwig Wittgenstein i szereg filozofów-lingwistów w XX wieku głosiło postulat dopracowania definicji terminów. Ale zgłoszenie podobnego postulatu w Kościele nie byłoby chyba dobrym rozwiązaniem, by móc przywrócić wiarę Amerykanom, czy innym społecznościom katolickim na świecie. Uczenie – na spotkaniach katechetycznych, na religiach dla młodzieży – nie wpoi nikomu idealnego rozumienia sformułowań dogmatycznych („przeistoczenie”, „wniebowzięcie” etc.) w taki sposób, by były one nie tylko jasne, ale prowokowały do dalszej, twórczej – a nie destruktywnej czy negatywnej – refleksji. Zastanawiam się, czy właśnie porzucenie dopracowywania terminów nie okazałoby się w tym wypadku zbawienne. Do tego potrzeba jednak odpowiedzialności i zrozumienia głoszonej religii ze strony katechetów, duchownych tak, aby otwartość sformułowań religijnych na ich weryfikację nie kończyła się – jak to dotychczas często się zdarza – na ich odrzuceniu przez wiernych.
Czy duszpasterze są w swym katechizowaniu odpowiedzialni? Zasadniczo spotkać możemy dwie postawy. Jedna polega na wyłożeniu prawd wiary w sposób klarowny i to w taki sposób, aby nie były one poddane dyskusji (mają chyba nadzieję, iż nie będą nawet poddane wewnętrznemu monologowi). Innym razem duszpasterze ukazując ludziom jakąkolwiek głębię religii katolickiej bawią się w czarodziei wyciągających królika z kapelusza: „a tak w ogóle to na prawdę chodzi tu Kościołowi nie o to, co się wam wydaje, ale o … (coś zupełnie innego)”. W tym momencie „wierni” – zwłaszcza słuchacze katechez – musza mieć zapewnione warunki swobodnej refleksji nad wiarą, by zachwyt wywołany duszpasterskim spektaklem nie sprowadził ich na religijne bezdroża. O pięknie religii rzymskokatolickiej i jej głębi przekonać się można tylko wtedy, gdy przestanie się ja ograniczać do frazesów, którym na siłę będzie się chciało nadać jednoznaczność, jakąś – że się ta wyrażę – utartą głębię.
Przywiązanie do tego, co nie tylko utarte i zwyczajowe, ale i nie poddające się refleksji pozostaje dewiacją. „Puste” nie jest dobrym przedmiotem wiary chrześcijanina, a trzymanie się „pustego” nie będzie wyrazem wiary w Boga. Najlepiej przekonuje o tym Biblia, która sama w sobie widzi głębię, a wyraża to chociażby przez teologiczne uzasadnianie świętowania Dnia Świętego (Rdz 20, 8–9). Dogmat w samej swej naturze jest transcendentalny. To dlaczego nie Kościół głosi to i to nie jest dane jasno i wyraźnie. Odpowiedź leży w refleksji i medytacji, a czyż nie są one formą modlitwy? Na tę formę katolik musi sobie pozwolić zawsze.