Pokusa państwa, pokusa Kościoła
- 22 listopada, 2006
- przeczytasz w 4 minuty
Pragnienie władzy skorzystania ze wsparcia Kościoła czy marzenia Kościoła o ścisłej współpracy z państwem i jego organami — to jedna z najsilniejszych pokus, z jaką przychodzi się zmierzyć rządowi i hierarchom. Dzięki zrealizowaniu takiego planu wszystko miałoby stać się prostsze: Kościół wsparty przez mocną władzę odwołującą się do chrześcijaństwa uzyskałby (i już uzyskuje) środki na ślimaczącą się budowę Świątyni Opatrzności Bożej, katolickie uczelnie wzmocniłyby zaplecze, a biskupi uzyskali pewność, że urzędnicy […]
Pragnienie władzy skorzystania ze wsparcia Kościoła czy marzenia Kościoła o ścisłej współpracy z państwem i jego organami — to jedna z najsilniejszych pokus, z jaką przychodzi się zmierzyć rządowi i hierarchom. Dzięki zrealizowaniu takiego planu wszystko miałoby stać się prostsze: Kościół wsparty przez mocną władzę odwołującą się do chrześcijaństwa uzyskałby (i już uzyskuje) środki na ślimaczącą się budowę Świątyni Opatrzności Bożej, katolickie uczelnie wzmocniłyby zaplecze, a biskupi uzyskali pewność, że urzędnicy państwowi będą w miarę możliwości blokować lustrację duchownych. W zamian władza uzyskałaby moralne poparcie hierarchów, którzy jasno opowiedzieliby się po stronie projektu ideologiczno-politycznego, którego celem ma być przebudowa państwa. Problem polega tylko na tym, że — jak to z pokusami bywa — pod płaszczykiem piękna kryją gorzkie owoce — przekonuje na łamach “Rzeczpospolitej” redaktor naczelny EAI Tomasz P. Terlikowski.
Pierwsze objawy braku oparcia się tej pokusie dostrzec można już teraz. Premier Jarosław Kaczyński sugerujący w Watykanie, kto byłby odpowiednim kandydatem na metropolitę warszawskiego (a zatem wykraczający poza konkordat, który pozwala jedynie na ocenę kandydatury) i przekonujący papieża, że Gniezno nie jest odpowiednim miejscem dla stolicy prymasowskiej — to tylko jeden z przykładów. Wcześniej świadectwem tego niezdrowego procesu były krakowskie pielgrzymki polityków zarówno rządu, jak i opozycji do kardynała Stanisława Dziwisza, bezpośrednie zaangażowanie biskupów w budowanie koalicji PiS, Samoobrony, LPR oraz polityka zawsze otwartych drzwi dla hierarchów czy duchownych prowadzona w większości polskich ministerstw.
(…) Polska wersja józefinizmu — prezentowana, jak się wydaje, np. przez premiera Kaczyńskiego — jest oczywiście o wiele bardziej ostrożna. Jednak kryje się w niej podobne do austriackiego założenie, że da się wykorzystać Kościół do budowania poparcia dla konkretnej (i w wielu miejscach słusznej) wizji sanacji polskiego życia politycznego i społecznego.
Ślady takiego myślenia dostrzec można nie tylko w informacjach o rzekomych sugestiach premiera odnośnie wyboru metropolity warszawskiego, ale też we wcześniejszych wypowiedziach prezesa Kaczyńskiego na temat episkopatu i jego podejścia do Radia Maryja. Pomysł bowiem, by dzielić hierarchów na tych, którzy są częścią układu III RP i jako tacy występują przeciwko Radiu Maryja, i na tych, którzy są antyukładowi i jako tacy chcą budowy IV RP, a zatem wspierają toruńską rozgłośnię, musi budzić sprzeciw. Rolą Kościoła nie jest wspieranie ani II, I ani IV RP, ale przekaz wiary i obrona chrześcijaństwa. Na wspieraniu politycznych systemów chrześcijaństwo zawsze traciło. I nie ma najmniejszych powodów, by sądzić, że obecnie może zyskać!
(…)
Zbyt ścisła współpraca władzy i Kościoła jest szkodliwa także dla spoistości narodu. Świadomość korzeni religijnych państwa nie powinna przesłaniać faktu, że jest ono religijnie i światopoglądowo spluralizowane. A zatem zbyt jednoznaczne opowiedzenie się po stronie tylko jednej (zasłużonej i licznej)wspólnoty wyznaniowej może rodzić, i rodzi, poczucie odrzucenia wśród wiernych innych wyznań (które także, jak cieszyńscy luteranie, mają ogromne zasługi dla obrony polskiej tożsamości). Traci na tym zaś nie tyle Polska, ile wizja republikańskiej i solidarnej Polski, o którą chcą walczyć politycy Prawa i Sprawiedliwości.
Pamięć o tożsamości czy zasługach Kościoła nie może zastępować budowania nowoczesnej tożsamości narodowej, która o wiele mocniej niż na religii opiera się na kulturze, języku, ekonomii czy polityce historycznej. Bez tych elementów współpraca państwa i Kościoła może się wyrodzić (na razie następuje to tylko w nielicznych miejscach i raczej na dole) w polityczną realizację płytkiego hasła “Polak — katolik”.
Beneficjentami zbyt ścisłych i nierespektujących zasady dwóch mieczy współpracy państwa i Kościoła pozostać zatem mogą nie tyle państwo (które potrzebuje religiichoćby dla zachowania moralnych fundamentów) i Kościół (który potrzebuje państwa dla zachowania możliwości działania), ile niektórzy hierarchowie i niektórzy politycy. Ci pierwsi mogą uzyskać, ściśle współpracując z władzą, nie tylko wsparcie finansowe dla swoich projektów, ale także pomoc w blokowania lustracji Kościoła, ci drudzy natomiast, ogrzewając się w blasku hierarchów — uzyskać tak cenne w demokracji głosy lub poczucie, że nieważne, czy ich polityka jest dobra, czy zła, ważne, czy jest katolicka. Pytanie tylko, czy za dobre samopoczucie kościelnych i politycznych elit, za głosy wyborcze warto płacić autorytetem Kościoła i spoistością społeczną.
Całość artykułu w Rzeczpospolitej