Społeczeństwo polityka

Wielkie Dzieło Miłosierdzia — mariawityzm po 100 latach


O stu­le­ciu “Tri­bius cir­ci­ter”, dra­ma­cie Kościo­ła w Kró­le­stwie Pol­skim i nie­ła­twym dia­lo­gu eku­me­nicz­nym. Z Toma­szem D. Mame­sem, pra­cow­ni­kiem nauko­wym Insty­tu­tu Nauk Huma­ni­stycz­nych AWF w Kra­ko­wie i dok­to­ran­tem w Insty­tu­tu­cie Reli­gio­znaw­stwa UJ, roz­ma­wia Krzysz­tof Mazur. Krzysz­tof Mazur — Z regu­ły jubi­le­usz jest oka­zją do rado­sne­go świę­to­wa­nia. Jak obcho­dzo­no stu­le­cie samo­dziel­no­ści kon­fe­syj­nej maria­wi­ty­zmu? Tomasz Mames — Jubi­le­usz powsta­nia maria­wi­ty­zmu minął w roku 1993r. — w rocz­ni­cę pierw­sze­go obja­wie­nia, czy­li powie­rze­nia Marii […]


O stu­le­ciu “Tri­bius cir­ci­ter”, dra­ma­cie Kościo­ła w Kró­le­stwie Pol­skim i nie­ła­twym dia­lo­gu eku­me­nicz­nym. Z Toma­szem D. Mame­sem, pra­cow­ni­kiem nauko­wym Insty­tu­tu Nauk Huma­ni­stycz­nych AWF w Kra­ko­wie i dok­to­ran­tem w Insty­tu­tu­cie Reli­gio­znaw­stwa UJ, roz­ma­wia Krzysz­tof Mazur.

Krzysz­tof Mazur — Z regu­ły jubi­le­usz jest oka­zją do rado­sne­go świę­to­wa­nia. Jak obcho­dzo­no stu­le­cie samo­dziel­no­ści kon­fe­syj­nej maria­wi­ty­zmu?


Tomasz Mames — Jubi­le­usz powsta­nia maria­wi­ty­zmu minął w roku 1993r. — w rocz­ni­cę pierw­sze­go obja­wie­nia, czy­li powie­rze­nia Marii Fran­cisz­ce Kozłow­skiej Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia. W roku 2006 minął zaś wiek samo­dziel­no­ści wyzna­nio­wej maria­wi­ty­zmu (w roku 2009 przy­pad­nie stu­le­cie samo­dziel­ność ekle­zjal­nej ruchu maria­wic­kie­go). Mówię o tym, gdyż w rela­cjach pomię­dzy tymi wyda­rze­nia­mi jest pewien para­doks: choć histo­rycz­nie są one bar­dzo ści­śle powią­za­ne, to jed­nak, w odnie­sie­niu do ich tre­ści, nale­ża­ło­by roz­wa­żać je oddziel­nie. Czym innym bowiem jest jubi­le­usz Obja­wień — to rocz­ni­ca chwa­leb­na, rado­sna, bo doty­czy dania świa­tu Dzie­ła Boże­go Miło­sier­dzia, powo­ła­nia do wznie­sie­nia kle­ru ku wyży­nom ducho­wo­ści, a poprzez to — do pobu­dze­nia ducho­we­go świec­kich, czy­li Kościo­ła. Tak rado­sną jest rocz­ni­ca otrzy­ma­nia przez maria­wi­tów suk­ce­sji apo­stol­skiej (Utrecht 1909r.). Dzię­ki temu maria­wi­ci uzy­ska­li peł­nię kościel­no­ści, dzię­ki któ­rej moż­na było świe­cić nowych dia­ko­nów, kapła­nów, kon­se­kro­wać świą­ty­nie, a nie­ba­wem udzie­lać sakry wewnątrz Kościo­ła.


Nato­miast smut­ną jest rocz­ni­ca samo­dziel­no­ści wyzna­nio­wej, bo trud­no cie­szyć się odrzu­ce­niem Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia, i nało­że­nia na maria­wi­tyzm klą­twy, któ­ra zamiast — jak zakła­da­no — wymu­sić posłu­szeń­stwo, dopro­wa­dzi­ła do roz­ła­mu w pol­skim Koście­le rzym­sko­ka­to­lic­kim.


Nie, rocz­ni­ca klą­twy papie­skiej zde­cy­do­wa­nie nie mogła być oka­zją to rado­snej fety — była zaś oka­zją do chłod­nej, spo­koj­nej reflek­sji…


Co nie prze­szka­dza­ło, aby obcho­dy tego jubi­le­szu mia­ły wszel­kie cechy rado­sne­go festy­nu…


Rozu­miem pań­skie zdzi­wie­nie… Bez tru­du prze­cież moż­na wymie­nić jed­nym tchem pon­ty­fi­kal­ne Msze świę­te w poszcze­gól­nych para­fiach, oko­licz­no­ścio­we aka­de­mie, róż­ne pamiąt­ki. Jed­nak od tego wszyst­kie­go — dla mnie i, jak myślę, dla prze­wa­ża­ją­cej czę­ści maria­wi­tów — przy­naj­mniej dla mnie — waż­niej­sza była isto­ta tych uro­czy­sto­ści: dzięk­czy­nie­nie Bogu za wiek ist­nie­nia poszcze­gól­nych para­fii i naszej wspól­no­ty. Sku­pia­no się więc nie na momen­cie jej wyod­ręb­nie­nia się (czy raczej jej wyrzu­ce­nia) z macie­rzy­ste­go Kościo­ła, lecz na — w prze­no­śni i dosłow­nie — cier­ni­stej dro­dze, któ­rą prze­by­li­śmy. Mówiąc to, mam na myśli atmos­fe­rę obcho­dów rocz­ni­cy w Koście­le Sta­ro­ka­to­lic­kim Maria­wi­tów, gdyż Bra­cia i Sio­stry z Kościo­ła Kato­lic­kie­go Maria­wi­tów z nie­zna­nych mi powo­dów “prze­mil­cze­li” ten jubi­le­usz.


War­to w tym miej­scu odno­to­wać tak zna­czą­ce wyda­rze­nia jak Sym­po­zjum w Łodzi, arcy­in­te­re­su­ją­ce reko­lek­cje para­fial­ne w Miń­sku Mazo­wiec­kim czy reko­lek­cje zamknię­te w Łowi­czu, ponie­waż fakt ich odby­cia jest led­wie małą czę­ścią inte­lek­tu­al­nych i ducho­wych roz­bu­dzo­nych aspi­ra­cji nasze­go śro­do­wi­ska. Atmos­fe­ra w trak­cie tych wyda­rzeń w spo­sób jed­no­znacz­ny poka­za­ła ska­lę “nie­do­sy­tu” reflek­sji nad dorob­kiem ducho­wym maria­wi­ty­zmu oraz dra­mat, jaki był udzia­łem Kościo­ła kato­lic­kie­go w Kró­le­stwie Pol­skim ponad sto lat temu.


Zatrzy­maj­my się na moment nad owym dra­ma­tem: dobrze, czy źle się sta­ło, że maria­wi­ty­zmu poszedł wła­sną dro­gą?


Po pierw­sze, jeśli poszedł, to prze­cież nie dobro­wol­nie, bo maria­wi­tyzm był (i nadal jest) ideą uświę­ce­nia Kościo­ła Powszech­ne­go, a nie tyl­ko same­go sie­bie. Po dru­gie, aby ta reflek­sja była twór­cza, nie moż­na sta­wiać kwe­stii: dobrze, czy źle się sta­ło, że maria­wi­ci wytrwa­li przy powie­rzo­nej sobie Bożej misji. O wie­le bar­dziej potrzeb­na i twór­cza była­by dys­ku­sja nad pro­blem, o spo­so­bach zni­we­lo­wa­nia złych skut­ków wyrzu­ce­nia maria­wi­tów z Kościo­ła rzym­skie­go — złe dla obu stron, bo roz­łam był dra­ma­tem i dla maria­wi­tów, i dla Kościo­ła macie­rzy­ste­go.


Czy moż­na było tego dra­ma­tu unik­nąć?


I tak, i nie… Do roku 1905 zde­cy­do­wa­nie tak…


Aż do roku 1905? — prze­cież już we wrze­śniu 1904r. dekret papie­ski roz­wią­zy­wał Zgro­ma­dze­nie Kapła­nów Maria­wi­tów…


… roz­wią­zać moż­na coś, co wcze­śniej zosta­ło zatwier­dzo­ne. A to tyl­ko jeden z wie­lu ewi­dent­nych błę­dów popeł­nio­nych przez papie­stwo przy roz­pa­try­wa­niu spra­wy maria­wic­kiej.


Mówię o roku 1905, jako pew­nej cezu­rze, bo mimo dekre­tu kasa­cyj­ne­go kapła­ni Maria­wi­ci wie­le robi­li dla pod­trzy­ma­nia dia­lo­gu z Kurią Rzym­ską, ufa­jąc sło­wom ofi­cje­li waty­kań­skich o moż­li­wo­ści polu­bow­ne­go zakoń­cze­nia kon­flik­tu z pol­ski­mi bisku­pa­mi. A takie zapew­nie­nia pada­ły w cza­sie, gdy (od sierp­nia 1905r.) kapła­ni Maria­wi­ci, w mia­rę nasi­la­nia się repre­sji prze­ciw nim, zaczę­li wypo­wia­dać posłu­szeń­stwo ordy­na­riu­szom.


Mimo tego, co dzia­ło się w Pol­sce, liczo­no na spra­wie­dli­wy osąd papie­ża spra­wy dobrej i świę­tej. Myślę, że bar­dzo duża część winy za dopro­wa­dze­nie do roz­ła­mu obcią­ża hie­rar­chów pol­skich, któ­rzy uni­ka­li dia­lo­gu z Maria­wi­ta­mi, żąda­jąc od Waty­ka­nu jedy­nie szyb­kiej sta­now­czo­ści. Żąda­li jej tym natar­czy­wiej, gdy prze­ko­na­li się, że ich wysił­ki na rzecz spa­cy­fi­ko­wa­nia “zbun­to­wa­nych księ­ży”, jak nazy­wa­no Maria­wi­tów, obra­ca się prze­ciw nim samym…


Moment… Jak­kol­wiek by nie oce­niać pobu­dek pierw­szych Maria­wi­tów, wyłą­cza­jąc się spod wła­dzy bisku­pów naru­sza­li jeden z głów­nych fila­rów Kościo­ła hie­rar­chicz­ne­go — ślub posłu­szeń­stwa! Nic dziw­ne­go, że bisku­pi, wier­ny im kler, pra­sa i śro­do­wi­ska “przy­ko­ściel­ne” bez par­do­nu zaata­ko­wa­ły maria­wi­tyzm, przy­pi­su­jąc zwią­za­nym z nim księ­żom jak naj­gor­sze cechy: od nie­uc­twa, przez “cho­ro­by umy­sło­we, here­zję, po wybu­ja­łą miłość wła­sną, a nawet zdra­dę naro­do­wą.


Z jed­nej stro­ny mamy wspól­no­tę kapła­nów z powo­dze­niem reali­zu­ją­cych ide­ał dusz­pa­ste­rza — spo­łecz­ni­ka, a z dru­giej resz­tę kle­ru, któ­ra nie potra­fi­ła, bądź nie chcia­ła dostrzec pro­ble­mów współ­cze­sne­go im świa­ta. A prze­cież z tych pro­ble­mów brał się kry­zys postaw etycz­nych i ludu, i kle­ru para­fial­ne­go. Złą nor­mą był ser­wi­lizm w rela­cjach ple­ba­nia — dwór (cze­go licz­ne przy­kła­dy są w pol­skiej lite­ra­tu­rze prze­ło­mu XIX i XX). Z dru­giej stro­ny hoł­do­wa­no, sam Pan Bóg raczy wie­dzieć gdzie mają­ce­mu swe źró­dło (bo na pew­no nie w Ewan­ge­lii) prze­świad­cze­niu, że owczar­nia jest dla paste­rza, a nie pasterz dla owczar­ni! Maria­wi­ci łama­li te “nor­my” odrzu­ca­jąc i gło­śno potę­pia­jąc wypa­cze­nia ple­nią­ce się wśród kon­fra­trów. Ich “pań­skie­mu sty­lo­wi” życia prze­ciw­sta­wi­li pro­sto­tę i asce­zę, a ospa­ło­ści w “spra­wach Bożych” — wiel­ką gor­li­wość i aktyw­ność dusz­pa­ster­ską.


Nazy­wa­ją­cy pierw­szych Maria­wi­tów nie­uka­mi “strze­la­li sobie w kola­no”, bo prze­cież wie­lu spo­śród księ­ży zwią­za­nych z ruchem, dla bystro­ści umy­słu i przy­mio­tów ducha byli przez bisku­pów wysła­ni do peters­bur­skiej Aka­de­mii Duchow­nej, a pozo­sta­li byli absol­wen­ta­mi semi­na­riów die­ce­zjal­nych — wie­lu z czo­ło­wy­mi loka­ta­mi.


Argu­ment o pro­pa­go­wa­niu poglą­dów here­tyc­kich poja­wił się bez­po­śred­nio przed klą­twą papie­ską, a uży­to go dla postra­sze­nia ludu gar­ną­ce­go się do Maria­wi­tów. Tyle, że — ani w Pol­sce, ani w Rzy­mie — nigdy nie wska­za­no kon­kret­nej nauki, czy prak­ty­ki poboż­no­ścio­wej, któ­ra była sprzecz­na z nauką i tra­dy­cją Kościo­ła rzym­sko­ka­to­lic­kie­go, bądź zosta­ła wymy­ślo­na przez Maria­wi­tów. Nikt też kano­nicz­nie nie zba­dał tre­ści Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia, ani Zało­ży­ciel­ki — bo trud­no za wni­kli­we roz­po­zna­nie ducha Matecz­ki uznać w sumie krót­ką roz­mo­wę z dele­ga­ta­mi bisku­pa płoc­kie­go, któ­ra mia­ła zgo­ła inny cel.


Wręcz histe­rycz­na reak­cja pol­skich bisku­pów była tym bar­dziej nie­zro­zu­mia­ła, że “tępio­no” nie tych ospa­łych, czy złe­go pro­wa­dze­nia księ­ży, a tych, któ­rzy bez resz­ty odda­li się speł­nie­niu swe­go powo­ła­nia!


Nie z powo­du gor­li­wo­ści byli “solą w oku” bisku­pów, a nie­po­słu­szeń­stwa wobec nich…


Dale­ko bar­dziej, niż “sól w oku” pasu­je tu okre­śle­nie “wyrzut sumie­nia”. Maria­wi­ci udo­wod­ni­li bowiem, że gdy się bar­dzo chce, moż­na iść w śla­dy Apo­sto­łów nawet w realiach kra­ju znie­wo­lo­ne­go. Owszem, z punk­tu widze­nia pra­wa kano­nicz­ne­go zła­ma­li zasa­dę posłu­szeń­stwa bisku­pom, ale prze­cież nie z niskich pobu­dek, nie dla fan­ta­zji! To był gest roz­pa­czy; dra­ma­tycz­ne w for­mie, ale jed­nak wyzna­nie wia­ry w świę­tość Kościo­ła i nie­omyl­ność papie­ża, bo od nie­go wyglą­da­li spra­wie­dli­wo­ści… Sta­ło się ina­czej… Maria­wi­ci byli win­ni tego, że posłu­szeń­stwo woli Bożej posta­wi­li ponad posłu­szeń­stwem ludziom…


Do roku 1904 Maria­wi­tów zapra­sza­no jako reko­lek­cjo­ni­stów w semi­na­riach, o. Hono­rat Koź­miń­ski (już po roz­ła­mie!) nazwał ich “kwia­tem kle­ru pol­skie­go”. W cią­gu dwu lat z księ­ży podzi­wia­nych za oso­bi­stą świę­tość, sta­li się “zaka­ła­mi” sta­nu kapłań­skie­go, wro­ga­mi Kościo­ła — dla­cze­go?


Szy­ka­ny zaczę­ły się po ofi­cjal­nym ujaw­nie­niu misji Marii Fran­cisz­ki Kozłow­skiej — ofi­cjal­nym, ponie­waż część bisku­pów była o nich infor­mo­wa­na od począt­ku, jak choć­by bp J. Nowo­wiej­ski, aspi­ru­ją­cy do roli prze­wod­ni­ka ducho­we­go Matecz­ki. Jed­nak zde­cy­do­wa­na więk­szość człon­ków Zgro­ma­dze­nia nie mia­ła poję­cia o Obja­wie­niach i roli Marii Fran­cisz­ki — to cha­ry­zmat kon­wen­tu i styl życia Maria­wi­tów skło­nił wie­lu księ­ży do przy­łą­cze­nia się do nich…


Dla­cze­go ujaw­nie­nie roli Marii Fran­cisz­ki wpły­nę­ło na tak rady­kal­ną zmia­nę oce­ny maria­wi­ty­zmu?


Bo była kobie­tą — tyl­ko tyle i aż tyle…


W dzie­jach Kościo­ła Zachod­nie­go było wie­le świą­to­bli­wych kobiet — w tym tak­że Dok­to­rów Kościo­ła…


… czte­ry kobie­ty na dwa tysią­ce lat chrze­ści­jań­stwa! Mimo dekla­ra­cji i wolt teo­lo­gicz­nych Kościół kato­lic­ki nie wyzbył się prze­świad­cze­nia o fata­li­zmie płci nie­wie­ściej. Prze­cież jesz­cze w XIX w. wie­lu spe­ców od wycho­wa­nia twier­dzi­ło, że edu­ko­wa­na kobie­ta jest tyle war­ta, co wykształ­co­na kro­wa. Kobie­ta mia­ła być pod­po­rząd­ko­wa­na sys­te­mo­wi, w któ­rym funk­cjo­no­wa­ła, sys­te­mo­wi przez męż­czyzn stwo­rzo­ne­mu i przez nich zarzą­dza­ne­mu. A tu nagle poja­wi­ła się kobie­ta, któ­rej wyro­bie­nie ducho­we dostrzegł i doce­nił o. Hono­rat Koź­miń­ski, cie­szą­cy się sła­wą wytraw­ne­go kie­row­ni­ka dusz. Za jego spra­wą mło­dziut­ka dziew­czy­na tra­fi­ła do zgro­ma­dze­nia czyn­ne­go, a że jego ducho­wość nie była tym, cze­go poszu­ki­wa­ła w życiu zakon­nym, Kapu­cyn prze­niósł ją do Płoc­ka. Jako mat­ka gene­ral­na zało­ży­ła kon­went kon­tem­pla­cyj­ny, będąc jed­no­cze­śnie wizy­ta­tor­ką lokal­nych zgro­ma­dzeń ukry­tych. A takich funk­cji nie powie­rza się, prze­pra­szam za try­wia­lizm, pierw­szej lep­szej zakon­ni­cy…


Spra­wy Maria­wi­tów skom­pli­ko­wa­ły się, gdy oka­za­ło się, że zało­ży­ciel­ką męskie­go kon­wen­tu była kobie­ta. Św. Fran­ci­szek zało­żył nowy zakon, ale do pokie­ro­wa­nia jego nie­wie­ścią linią zapro­sił św. Kla­rę (tak więc męż­czy­zna fun­du­je zakon męski, a nie­wia­sta — żeń­ski). “Grze­chem głów­nym” Marii Fran­cisz­ki było to, że dąży­ła do ducho­we­go i moral­ne­go odro­dze­nia kle­ru, co w Koście­le rzym­skim było (i pozo­sta­ło) jeśli nie wyłącz­ną dome­ną bisku­pów, to na z całą pew­no­ścią dome­ną męż­czyzn. “Jakim pra­wem — obu­rza­no się — jakaś tam zakon­ni­ca wypo­wia­da się w spra­wach, któ­re nie powin­ny jej inte­re­so­wać!” Ba!, nie dość, że sama wybie­ra­ła księ­ży do Zgro­ma­dze­nia, to jesz­cze peł­ni­ła funk­cję fak­tycz­ne­go mistrza nowi­cja­tu, co bez wąt­pie­nia prze­kra­czy­ło wszel­kie gra­ni­ce ima­gi­na­cji bisku­pów.


Kobiet mają­cych prze­ży­cia mistycz­ne w Pol­sce prze­ło­mu XIX i XX wie­ku było wie­le, ale potę­pio­no tyl­ko Marię Fran­cisz­kę. W moim odczu­ciu dla­te­go, że — w prze­ci­wień­stwie do innych misty­czek — nie mia­ła prze­wod­ni­ka ducho­we­go peł­nią­ce­go rolę swoistego“korektora” tre­ści obja­wień.


Oto w w jed­nym z opra­co­wań jej doty­czą­cych s. Marii Fau­sty­ny Kowal­skiej zna­la­złem taką oto opi­nię: “Chry­stus był dla swo­jej uczen­ni­cy Mistrzem, nauczy­cie­lem i Oblu­bień­cem, któ­re­go pole­ce­nia sta­ra­ła się dokład­nie peł­nić w codzien­nym życiu, oka­zu­jąc Mu cał­ko­wi­te posłu­szeń­stwo i uzgad­nia­jąc Jego wolę z decy­zja­mi prze­ło­żo­nych i kie­row­ni­ka ducho­we­go”, ponie­waż “Chry­stus prze­ma­wia­ją­cy w jej duszy doma­gał się obiek­ty­wi­za­cji wewnętrz­nych natchnień w kon­tak­cie z kapła­nem, któ­re­go decy­zjom mia­ła się pod­dać, wyzna­cza­jąc tym samym dro­gę postę­po­wa­nia na przy­szłość: “Idź do tego kapła­na i powiedz mu wszyst­ko, a on ci powie, co masz dalej czy­nić” (Dz 12)”


Czyż­by oso­ba god­na tego, by Chry­stus prze­mó­wił do nie, uczy­nił z niej Swe “mar­twe narzę­dzie”, nie była już god­na, czy zdol­na do samo­dziel­ne­go prze­ka­zy­wa­nia Jego słów i dla­te­go Chry­stus wybrał ks. Sopoć­kę, spo­wied­nik s. Fau­sty­ny, do roli “fil­tra” obja­wień, któ­rych ona dozna­wa­ła? Oce­nę tej sytu­acji moc­no kom­pli­ku­je fakt, że choć s. Fau­sty­na była prze­ko­na­na, że jej jedy­nym kie­row­ni­kiem ducho­wym jest Jezus, gdy, jak twier­dzi ona sama, Chry­stus miał powie­dzieć do nie: “kapłan kie­dy mnie zastę­pu­je, to nie on dzia­ła, ale Ja przez nie­go, życze­nia jego są życze­nia­mi moimi.” — umar­twie­nia i modli­twy prak­ty­ko­wa­ne bez apro­ba­ty księ­dza (“zastęp­cy”) mia­ły być mniej waż­ne (miłe Bogu?) niż umar­twie­nia i modli­twy nie mają­ce takiej apro­ba­ty.


Błę­dem było­by mnie­mać, że Maria Fran­cisz­ka nie mia­ła żad­nych wąt­pli­wo­ści co do praw­dzi­wo­ści otrzy­my­wa­nych obja­wień. Na pole­ce­nie o. Hono­ra­ta zda­wa­ła przed nim rela­cje nie tyl­ko ust­ne, ale też i pisem­ne. W jed­nej z ksiąg Matecz­ka pisze, iż cza­sem ma poku­sę pod­da­nia w wąt­pli­wość tego, co prze­ży­wa nad­zmy­sło­wo. Tym bar­dziej, że i o. Hono­rat wyra­żał podob­ną opi­nię odno­śnie nie­któ­rych jej wizji. Pozwo­lę sobie zacy­to­wać ów frag­ment: “Z począt­ku chcąc mnie doświad­czyć [o. Hono­rat] odrzu­cił [obja­wie­nie] jako złu­dze­nie sza­tań­skie, pod­da­ne mi na uspra­wie­dli­wie­nie grze­chów. Przed­sta­wi­łam to Panu Jezu­so­wi w modli­twie, ale Pan tak mi odpo­wie­dział: Jeże­li Ojciec mówi, że to jest złu­dze­nie, to mów mu wszyst­ko, niech cię wypro­wa­dzi ze złu­dze­nia. Jest two­im prze­wod­ni­kiem”


Sło­wa te pocho­dzą z roku 1893, a zatem z począt­ku obja­wień.


W innym miej­scu Pan Jezus mówi wprost: “Ja sam chcę być mistrzem i nauczy­cie­lem two­im”, ale to nie ozna­cza­ło bra­ku obiek­ty­wi­za­cji. W roku 1902, kie­dy poja­wi­ła się aura skan­da­lu wokół zakła­du M. F. Kozłow­skiej, zapi­su­je ona takie sło­wa: “Prze­zna­czył mi Pan Jezus spo­wied­ni­ka, kazał to wszyst­ko, co do mnie mówi i naucza, odda­wać pod Jego osąd”. A zatem nie­uza­sad­nio­ne jest posą­dza­nie Matecz­ki o samo­wo­lę i bra­ku obiek­ty­wi­za­cji swych prze­żyć mistycz­nych, a tym samym brak prze­wod­ni­ka ducho­we­go. Zresz­tą moż­na posta­wić pyta­nie, odno­śnie przy­to­czo­nej infor­ma­cji o s. Fau­sty­nie, czy kto­kol­wiek miał pra­wo uzgad­nia­nia Woli Boga z wolą prze­ło­żo­nych?! Powiem wię­cej — czy kto­kol­wiek miał pra­wo, dys­ku­to­wa­nia z Wolą Bożą?


Dla­cze­go zatem o. Hono­rat w pew­nym momen­cie odciął się od Marii Fran­cisz­ki, prze­stał być jej ducho­wym prze­wod­ni­kiem?


Nie­któ­rzy twier­dzą, że Matecz­ka odrzu­ci­ła jego prze­wod­nic­two — inni nato­miast, że to o. Hono­rat roz­myśl­nie odsu­nął się od niej. Takie posta­wie­nie spra­wy ozna­cza­ło­by, że albo Maria Fran­cisz­ka wypo­wie­dzia­ła posłu­szeń­stwo, albo Hono­rat nie dopeł­nił swo­ich obo­wiąz­ków jako kapłan i prze­wod­nik duchow­ny. A to są poważ­ne zarzu­ty.


Moim zda­niem pro­blem nale­ża­ło­by posta­wić ina­czej, bowiem przy­to­czo­ne prze­ze mnie cyta­ty świad­czą o bez­rad­no­ści wobec per­cy­po­wa­nia przez peni­tent­kę tre­ści nad­zmy­sło­wych. O. Hono­rat nie mógł zaprze­czyć jej ducho­we­mu wyro­bie­niu, ale też nie umiał udo­wod­nić, że otrzy­ma­ne obja­wie­nia nie są praw­dzi­we. Moż­na to odczy­tać, jako posta­wę zdję­cia z sie­bie przez świą­to­bli­we­go zakon­ni­ka jak­że kło­po­tli­we­go dla nie­go obo­wiąz­ku. I co się dzie­je dalej? — kie­dy o. Hono­rat, jako spo­wied­nik nie potra­fił pod­wa­żyć praw­dzi­wo­ści Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia, Chry­stus Pan, wyzna­cza Marii Fran­cisz­ce inne­go spo­wied­ni­ka i pole­ca, aby to on doko­nał oce­ny treść Obja­wień. Tym spo­so­bem Hono­rat zosta­je nie­ja­ko “uwol­nio­ny” od spra­wy maria­wic­kiej (co mia­ło nie­ba­ga­tel­ne zna­cze­nie w jego pro­ce­sie beaty­fi­ka­cyj­nym!), a Matecz­ka otrzy­mu­je jesz­cze potwier­dze­nie praw­dzi­wo­ści swo­ich wizji.


Spójrz­my na pro­blem z innej per­spek­twy. Czy może dzi­wić ostra reak­cja bisku­pów, któ­rzy w bar­dzo nie­sprzy­ja­ją­cej sytu­acji geo­po­li­tycz­nej musie­li bro­nić kato­li­cy­zmu i sta­tu­su Kościo­ła przed age­sją cara­tu — prze­cież dys­cy­pli­na i zgod­ne współ­dzia­ła­nie kle­ru i wier­nych były gwa­ran­ta­mi utrzy­ma­nia “pły­wal­no­ści” nawy pol­skie­go Kościo­ła. Pew­ne jest, że duża część kle­ru i epi­sko­pa­tu widzia­ła potrze­bę refor­my (może ina­czej reali­zo­wa­ną, niż czy­ni­li ją Maria­wi­ci), ale czas na jej prze­pro­wa­dze­nie był wyjąt­ko­wo zły… Pamię­taj­my, że był czas rady­ka­li­za­cji nastro­jów i wzro­stu popu­lar­no­ści ide­olo­gii socja­li­stycz­nej — rów­nie źle oce­nia­nej przez wła­dzę świec­ką, jak i duchow­ną…


Tyle tyl­ko, że w roku 1905 było już o wie­le za póź­no na zasta­na­wia­nie się jak postą­pić z maria­wi­ty­zmem. Bisku­pi wszyst­kie siły sku­pi­li na zapro­wa­dza­niu porząd­ku w Kró­le­stwie Pol­skim wedle zasa­dy “cel uświę­ca środ­ki”. A jaki śro­dek był sku­tecz­ny? Żaden, bo cokol­wiek zro­bi­li, obra­ca­ło się prze­ciw nim! Być może prze­są­dził fakt, że kon­cen­tru­jąc się wyłącz­nie na pacy­fi­ko­wa­niu maria­wi­ty­zmu, stra­ci­li zdol­ność trzeź­wej oce­ny sytu­acji.


Hie­rar­cho­wie — mówiąc kolo­ka­wial­nie — spa­ni­ko­wa­li i zaczę­li naci­skać na papie­ża, by wsparł ich swo­im auto­ry­te­tem i wymu­sił posłuch. Co, jak co — zapew­ne spe­ku­lo­wa­no — ale głos papie­ża, tak prze­cież w Pol­sce powa­ża­ne­go, na pew­no “zapę­dzi Maria­wi­tów do sze­re­gu” i przy­wró­ci spo­kój, czy­li staus quo sprzed roku 1903. Poza tym te naci­ski i pona­gle­nia mia­ły swe źró­dła w lęku przed reak­cją władz car­skich…


Moż­na zatem zało­żyć, że pośpiech w szu­ka­niu spo­so­bu stłu­mie­nia “rewol­ty” spo­wo­do­wał, że popeł­nio­no wie­le błę­dów w postę­po­wa­niu z Maria­wi­ta­mi, ale też for­mal­no-praw­nych nie­ści­sło­ści w doku­men­tach doty­czą­cych i ich, i Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia (nie pod­da­no bada­niu kano­nicz­ne­mu Marii Fran­cisz­ki, w dekre­cie kasu­ją­cym Zgro­ma­dze­nie uży­to okre­śle­nia Maria­ni­ści, nie Maria­wi­ci itp.)


Co do Sto­li­cy Apo­stol­skiej… Z jed­nej stro­ny dostoj­ni­cy waty­kań­scy zapew­nia­li, że już, już i papież zale­ga­li­zu­je kon­went Maria­wi­tów, byle tyl­ko oka­za­li nie­co cier­pli­wo­ści, a tym­cza­sem zamiast hap­py endu, dekret roz­wią­zu­ją­cy Zgro­ma­dze­nie, a póź­niej ana­te­ma… Moż­na pomy­śleć, że kuria­li­ści, obie­cu­jąc dele­ga­tom Zgro­ma­dze­nia pozy­tyw­ne roz­strzy­gnię­cie, chcie­li zyskać na cza­sie, by lepiej przy­go­to­wać osta­tecz­ne roz­wią­za­nie “kwe­stii maria­wic­kiej”…


To moż­li­wy sce­na­riusz. Trze­ba sobie uzmy­sło­wić, jak wów­czas postrze­ga­no Pola­ków na waty­kań­skich salo­nach — a postrze­ga­no nas zgo­ła ina­czej, niż dziś. W tam­tych cza­sach obo­wią­zy­wa­ła iście feu­dal­ny cere­mo­niał i zwy­cza­je, cze­go prze­ja­wem była np. prak­ty­ka cało­wa­nia buta papie­skie­go. Bisku­pi pol­scy przy­jeż­dża­ją­cy ad limi­na apo­sto­lo­rum byli uwa­ża­ni za przed­sta­wi­cie­li kato­lic­kie­go przy­czół­ka w schi­zma­tyc­kim Impe­rium Roma­no­wów, któ­rych głów­ną tro­ską win­na być obro­na wia­ry oraz dba­łość o dobre rela­cje w pra­wym monar­chą (carem), bo tyl­ko w ten spo­sób moż­na byłó zapew­nić pomyśl­ne trwa­nie Kościo­ła, któ­ry (o czym się dziś się zapo­mi­na) skry­cie szy­ko­wał się do nawra­ca­nia Rosji.


Pamię­taj­my też o roli, jaką ode­grał kard. Jan Puzy­na pod­czas kon­kla­we w 1903r., gdy jako wysłan­nik cesa­rza Fran­cisz­ka Józe­fa sku­tecz­nie zablo­ko­wał wybór na papie­ża kard. M. Ram­pol­le­go, kan­dy­da­ta rzym­skich kuria­li­stów. Kar­dy­na­ło­wie ule­gli tej pre­sji i powie­rzy­li Nawę Pio­tro­wą kard. J. Sar­to — Piu­so­wi X. A ponie­waż to nasz rodak popsuł szy­ki dwo­ru waty­kań­skie­go, Pola­cy nie mie­li w Waty­ka­nie zbyt wyso­ko noto­wa­ni…


… szcze­gól­nie, gdy spra­wa maria­wic­ka przy­pra­wia­ła ów dwór o sil­ny ból gło­wy…


Dokład­nie… Z doku­men­tów udo­stęp­nio­nych komi­sji maria­wic­ko-kato­lic­kiej wyni­ka, że o. Hono­rat był postrze­ga­ny jako jakiś tam sze­re­go­wy zakon­nik, któ­ry w Impe­rium Rosyj­skie­go robi nie do koń­ca jasne rze­czy i do tego nie do koń­ca podo­ba­ją­ce się bisku­pom. Rzym nie orien­to­wał się ani w rze­czy­wi­stej ska­li ruchu zako­no­twór­cze­go w Kró­le­stwie Pol­skim, ani cha­ry­zma­cie ukry­tych zgro­ma­dzeń, ani w real­nych warun­kach ich dzia­ła­nia. A że Zgro­ma­dze­nie Maria­wi­tów koja­rzo­no ze świą­to­bli­wym Kapu­cy­nem, więc i ich sta­ra­nia o lega­li­za­cję trak­to­wa­no z wiel­ką rezer­wą. Inną przy­czy­ną tej ostroż­no­ści była świa­do­mość, że ta lega­li­za­cja ozna­cza­ła­by wej­ście w kon­flikt z Rosją, któ­ra — jak pamię­ta­my — po 1864 ska­za­ła życie mona­stycz­ne na wymar­cie — a od rela­cji z cara­tem zale­ża­ło poło­że­nie kato­li­cy­zmu w Rosji, i o ile Waty­kan mógł poświę­cić coś, co mogło te rela­cje zakłó­cić — poświę­cał. I kuria­li­ści (być może mając myl­ne infor­ma­cje z Pol­ski o cha­rak­te­rze i zasię­gu maria­wi­ty­zmu) uzna­li, że lepiej będzie znieść burzą­ce spo­kój Zgro­ma­dze­nie, niż “iść na woj­nę z Peters­bur­giem”.


Waty­ka­no­wi nie były potrzeb­ne żad­ne nie­po­ko­je w pol­skiej pro­win­cji kościel­nej. Poza tym pamię­taj­my, że zgro­ma­dze­nia hono­rac­kie były zupeł­nie ina­czej zor­ga­ni­zo­wa­ne, niż sta­łe kon­wen­ty i jak duży głos w nich mie­li świec­cy, cze­go ówcze­sny Kościół hie­rar­chicz­ny nie apro­bo­wał.


Tuż po roz­ła­mie poja­wi­ły się infor­ma­cje (pew­ni­ki pra­wie), że maria­wi­tyzm powstał z inspi­ra­cji rosyj­skiej, by od środ­ka roz­sa­dzić Kościół rzym­ski…


Absurd! Powta­rzam: mimo dobrych — ducho­wo i spo­łecz­nie — skut­ków pra­cy kapła­nów Maria­wi­tów, papież i jego dorad­cy mie­li powo­dy bać się lega­li­za­cji Zgro­ma­dze­nia ze wzglę­du na utrzy­ma­nie sta­tus quo w sto­sun­kach z cara­tem, a spra­wa była zbyt gło­śna, by zała­twiać ją sekret­nie — co nie było­by zno­wu żad­nym novum. Pamię­taj­my i o tym, że wów­czas w naj­lep­sze krą­ży­ło po Euro­pie wid­mo socja­li­zmu, a papie­żo­wi marzył się paneu­ro­pej­ski sojusz dwo­rów na rzecz zgnie­ce­nia bez­boż­nej ide­olo­gii…


Sta­wia Pan tezę, że kuria rzym­ska potę­pi­ła maria­wi­tyzm na zasa­dzie wybo­ru mniej­sze­go zła, bo skut­ki for­mal­ne­go uzna­nia ruchu były­by o wie­le poważ­niej­sze?


Owszem, z tym tyl­ko, że żad­ne­mu ze zwo­len­ni­ków rady­kal­ne­go cię­cia nie przy­szło do gło­wy, że kler zwią­za­ny z maria­wi­ty­zmem i wier­ny im lud mogą nie ugiąć się przed groź­bą sank­cji kościel­nych.


Koń­cząc wątek “rosyj­skich inspi­ra­cji” dodam, że wyłą­cze­nie Maria­wi­tów z Kościo­ła rzym­skie­go było jak naj­bar­dziej w inte­re­sie… Rosji, gdyż roz­wój Zgro­ma­dze­nia, przy­łą­cza­nie się do nie­go kolej­nych duchow­nych siłą rze­czy skut­ko­wał­by wzro­stem aktyw­no­ści reli­gij­no-spo­łecz­nej kle­ru, na czym zabor­cy bynaj­mniej nie zale­ża­ło…


Wyłą­cze­nie dawa­ło admi­ni­stra­cji wol­ną rękę w postę­po­wa­niu z Maria­wi­ta­mi. Czy moż­na wyklu­czyć, że Waty­kan liczył, że Rosja­nie będą skłon­ni do spa­cy­fi­ko­wa­nia ruchu maria­wic­kie­go? Prze­cież for­mu­ła zgro­ma­dze­nia ukry­te­go musia­ła budzić licz­ne podej­rze­nia, a car­ska Ochra­na nie mogła być do koń­ca pew­na czym ci Maria­wi­ci tak napraw­dę się zaj­mu­ją! — czy aby na pew­no tyl­ko pra­cą dusz­pa­ster­ską? A może knu­li jako­weś spi­ski nie­pod­le­gło­ścio­we? Prze­cież nie bra­ko­wa­ło przy­kła­dow poli­tycz­ne­go, nie­pod­le­gło­ścio­we­go zaan­ga­żo­wa­nia kle­ru para­fial­ne­go i zakon­ne­go…


Mniej wię­cej w tym samym cza­sie ks. Jerzy Matu­le­wicz reak­ty­wo­wał Zgro­ma­dze­nie Księ­ży Maria­nów o cha­ry­zma­cie podob­nym do maria­wic­kie­go. On szan­sę otrzy­mał, dla­cze­go nie dano jej ks. Jano­wi Kowal­skie­mu?


Bo ks. Matu­le­wicz był prak­tycz­nie sam, a za ks. Kowal­skim sta­ła sil­na wspól­no­ta z Marią Fran­cisz­ką w tle… Bisku­pów nie­po­ko­iła liczeb­ność i dzi­wił zdu­mie­wa­ją­cy (jak na rze­czy­wi­stość para­fial­ną) spo­sób bycia, ale o wie­le więk­szy nie­po­kój i zdzi­wie­nie wywo­ły­wa­ła oso­ba, a zwłasz­cza rola Zało­ży­ciel­ki.


Hie­rar­cho­wie nie potra­fi­li roz­gra­ni­czyć kwe­stii kapłań­skie­go kon­wen­tu i Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia — a to dwie róż­ne spra­wy! Czym innym jest bowiem cha­ry­zmat wspól­no­ty kapłań­skiej, a czym inny ducho­we i moral­ne prze­sła­nie Dzie­ła. Maria­wic­kie meto­dy napra­wy Kościo­ła były zbyt awan­gar­do­wym pomy­słem, jak na try­denc­ki spo­sób patrze­nia na świat — maria­wi­tyzm nie mie­ścił się w men­tal­no­ści bisku­pów… A prze­cież moż­na było nadać Zgro­ma­dze­niu sta­tus kon­wen­tu na pra­wie bisku­pim — tego aku­rat Rzym nie zaka­zy­wał. Jed­nym pocią­gnię­ciem zaże­gna­no by kon­flikt, pozwo­lo­no by dzia­łać Maria­wi­tom na rzecz wydźwi­gnię­cia kle­ru z ducho­wej zapa­ści i spo­koj­nie pocze­ka­no by na zakoń­cze­nie obja­wień Matecz­ki, aby na kano­nicz­nie, spo­koj­nie i rze­tel­nie je zba­dać… Bisku­pi spa­ni­ko­wa­li, a swy­mi lęka­mi “zara­zi­li” pur­pu­ra­tów zza Spi­żo­wej Bra­my…


To nie był czas na tak śmia­łe roz­wią­za­nia, jakie pro­mo­wa­li Maria­wi­ci?


Czas był w sam raz, tylo decy­den­ci z innej innej epo­ki… Dla nich dobrym księ­dzem był ten, któ­ry z gan­ku ple­ba­nii i z wyso­ko­ści ambo­ny (trzy­ma­jąc dystans, by nie zbru­kać kapłań­skie­go auto­ry­te­tu) czu­wał nad reli­gij­no­ścią i moral­no­ścią para­fial­nej trzód­ki. No i żeby jesz­cze nie przy­spa­rzał kło­po­tów arcy­pa­ste­rzom.


Maria­wi­ci zna­ko­mi­cie paso­wa­li do kre­ślo­ne­go w pod­ręcz­ni­kach semi­na­ryj­nych wzor­ca “kapła­na według ser­ca Boże­go” [Mt. 9, 36–37], któ­ry był celem dzia­łań choć­by nie­daw­no wynie­sio­ne­go na ołta­rze bpa Seba­stia­na Pel­cza­ra. Czyż­by uwa­ża­no, że do wzor­ca trze­ba dążyć, ale osią­gnąć się go nie da?


W semi­na­riach mówio­no, jaki ma być dobry kapłan, ale nie mówio­no, co w tam­tych realiach trze­ba zro­bić, by nim zostać. Pre­zen­ta­cja wzor­ca była o tyle sztu­ką dla sztu­ki, że i wykła­dow­cy, i alum­ni dosko­na­le zna­li para­fial­ną codzien­ność. Szko­lo­no spraw­nych admi­ni­stra­to­rów nie­przy­go­to­wa­nych do sta­wie­nia czo­ła pro­ble­mom ich świa­ta. Semi­na­ria nie były kuź­nia­mi dusz­pa­ste­rzy — apo­sto­łów, były to raczej “zawo­dów­ki” dla stró­żów teo­lo­gicz­nej pra­wo­wier­no­ści i poli­tycz­nej pra­wo­myśl­no­ści.


Jeśli tra­fia­li się księ­ża — spo­łecz­ni­cy, to ich zaan­ga­żo­wa­nie było wyni­kiem ich przy­ro­dzo­nej aktyw­no­ści i wraż­li­wo­ści — nie for­ma­cji semi­na­ryj­nej. Dla­te­go więk­szość mło­dych duchow­nych po obję­ciu para­fii gład­ko “wpa­so­wy­wa­ła” się w obo­wią­zu­ją­cy model “bycia pro­bosz­czem”, cze­go prze­ja­wem była więk­sza tro­ska o dobre rela­cje z oko­licz­nym zie­miań­stwem, niż dba­łość o pod­no­sze­nie pozio­mu edu­ka­cji reli­gij­nej i oświa­to­wej powie­rzo­ne­go sobie ludu.


Nie zapo­mi­naj­my też o kon­flik­tach pomię­dzy wika­ry­mi a pro­bosz­cza­mi, któ­rzy mie­li obo­wią­zek utrzy­my­wać ich z wła­snych środ­ków, co nie było łatwe zwa­żyw­szy na małe pen­sje rzą­do­we i narzu­co­ny cen­nik posług reli­gij­nych. Cho­ry sys­tem i ludz­kie sła­bo­ści były powo­dem wie­lu przy­pad­ków zdzier­stwa i innych form łama­nia norm sta­nu kapłań­skie­go, co było źró­dłem zgor­sze­nia ludu oraz kon­flik­tów, któ­re wie­lo­kroć zacho­dzi­ły tak dale­ko, że wyma­ga­ły inge­ren­cji bisku­pów. I tu poja­wia się kolej­ny para­doks: mniej­szym pro­blem dla kurii byli “źli” kapła­ni, niż “dobrzy”, któ­rzy, jak Maria­wi­ci, w cało­ści poświę­ci­li swój czas i siły na rzecz uświę­ca­nia para­fian…


Maria­wi­ci, wspól­no­ta mają­ca wska­zać kon­fra­trom dro­gi wyj­ścia na wyży­ny posłu­gi dusz­pa­ster­skiej zosta­li usu­nię­ci z Kościo­ła, jako here­ty­cy…


Na pew­no nie byli here­ty­ka­mi, bo nie wska­za­no (nawet w klą­twie) wąt­ków Magi­ste­rium Kościo­ła powszech­ne­go, któ­re zakwe­stio­no­wa­li, naru­szy­li, bądź zmie­ni­li! Spo­łecz­ność maria­wic­ka jest nadal czę­ścią tegoż Kościo­ła i, jak myślę, z cza­sem doj­dzie do jakiejś for­my przy­wró­ce­nia wspól­no­ty. Pyta­nie tyl­ko jako ona będzie? W pismach Zało­ży­ciel­ki jest opi­nia, że ma być jed­ność w rze­czach do zba­wie­nia koniecz­nych, w nie­ko­niecz­nych wol­ność, a we wszyst­kim — miłość…


A czy do zba­wie­nia koniecz­ne jest uzna­nie pry­ma­tu papie­ża i jego nie­omyl­no­ści?


Natra­fi­łem na wypo­wiedź abp. M. Micha­ła Kowal­skie­go suge­ru­ją­cą, że uzna­wał on pry­mat papie­ża, choć pod pew­ny­mi warun­ka­mi. Wyda­je mi się, że te kwe­stie są do poko­na­nia. Więk­szym pro­ble­mem są refor­my wpro­wa­dzo­ne przez Arcy­bi­sku­pa, któ­rych część w znacz­nej mie­rze kształ­tu­je oso­bli­wo­ści dok­try­ny nasze­go Kościo­ła…


Napraw­dę uwa­ża Pan, że moż­li­wy jest powrót do wspól­no­ty po klą­twie, po tra­ge­dii pogro­mów, po tylu złych sło­wach, któ­re padły z obu stron? Z ana­te­my nie wycho­dzi się ina­czej, jak poprzez wyrze­cze­nie się prze­ko­nań, któ­re spo­wo­do­wa­ły jej nało­że­nie…


Widzę dwa wyj­ścia. Moż­na uznać, że klą­twy nie było, bo zosta­ła rzu­co­na w spo­sób nie­waż­ny — tak jak moż­na w okre­ślo­nych warun­kach uznać za nie­waż­ne (czy­li nie odby­łe) świę­ce­nia kapłań­skie, czy sakra­ment mał­żeń­stwa. A zbyt wie­le wska­zu­je na to, że papież był wpro­wa­dzo­ny w błąd i nie do koń­ca zda­wał sobie spra­wę z fak­tycz­ne­go sta­nu rze­czy. Poza tym akt ana­te­my zawie­rał wie­le błę­dów for­mal­nych. Wyj­ście dru­gie, to kano­ni­za­cja bł. Marii Fran­cisz­ki przez Kościół rzym­ski…


???


Mówię cał­kiem poważ­nie. Jest pre­ce­dens: Joan­nę D’Arc, jako “here­tycz­kę” spa­lo­no na sto­sie, by póź­niej ogło­sić świę­tą Kościo­ła rzym­sko­ka­to­lic­kie­go. Jest nie­co podo­bień­stwa mię­dzy tymi kobie­ta­mi. Joan­nie obja­wiał się Michał Archa­nioł, a póź­niej wda­ła się wiel­ka poli­ty­ka i doszło do tra­ge­dii. W spra­wę maria­wic­ką też wda­ła się wiel­ka poli­ty­ka, ale, jak myślę, naj­więk­szym pro­ble­mem jest fakt, że od śmier­ci Joan­ny minę­ły wie­ki i dziś mało kto pamię­ta kon­tro­wer­sje wokół jej dzia­łal­no­ści, emo­cje wyga­sły, tak jak stos, na któ­rym spło­nę­ła, a teraz jaśnie­je na ołta­rzach Kościo­ła, któ­ry ją nie­gdyś odrzu­cił. A od potę­pie­nia Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia minął led­wie wiek. To mało…


… związ­ki z maria­wi­ty­zmem spo­wo­do­wa­ły, że o. Hono­rat pół wie­ku cze­kał na kano­ni­za­cję…


… a do tego, z nie­daw­no odna­le­zio­nych listów Marii Fran­cisz­ki do o. Hono­ra­ta, wyni­ka, że od same­go począt­ku wie­dział o jej obja­wie­niach, co zacho­wy­wał w tajem­ni­cy…


To tyl­ko zapę­tla sytu­ację. Bo czy jest prze­strzeń, by obok tak inten­syw­nie dziś pro­mo­wa­ne­go kul­tu Boże­go Miło­sier­dzia pro­pa­go­wać prze­sła­nie Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia? Czy Kościół kato­lic­ki był­by sko­ry uznać, że było ono praw­dzi­wym orę­dziem Boga, któ­re­go wiek temu Kościół nie pojął i odrzu­cił?


Kie­dy zaczę­to publi­ko­wać Dzien­ni­czek s. Fau­sty­ny mój dzia­dek powie­dział: “Prze­cież ona wszyst­ko prze­pi­sa­ła od naszej Matecz­ki!”. A czyż Kościół począt­ko­wo nie odniósł się z wiel­ką rezer­wą do obja­wień s. Fau­sty­ny? Nie skry­wał ich, nie cen­zu­ro­wał, nie badał inten­syw­nie, by (po wie­lu per­tur­ba­cjach) uznać ich Boskie źró­dło? Dla­cze­go nie był tak kon­se­kwent­ny w przy­pad­ku obja­wień Marii Fran­cisz­ki, choć w nich tak­że nie było nic prze­ciw­ne­go Obja­wie­niu Boże­mu? Czy rzecz jest tyl­ko w tym, że s. Fau­sty­na przy­sta­ła, by ks. Sopoć­ko “fil­tro­wał” treść Bożych pouczeń i wska­zó­wek? Pytań jest wię­cej, ale w moim głę­bo­kim prze­ko­na­niem pro­ble­mem bar­dzo trud­nym do roz­wią­za­nia jest nie tyle uzna­nie praw­dzi­wo­ści Dzie­ła Wiel­kie­go Miło­sier­dzia, co usta­le­nie rela­cji mię­dzy nim, a Dzien­nicz­kiem.


W obja­wie­niu z 1918 r. Maria Fran­cisz­ka mia­ła uka­za­ne usta­nie ofia­ry Mszy Świę­tej w Koście­le rzym­skim i to dopie­ro jest here­zja…


Prze­ży­cia mistycz­ne są wizja­mi, któ­rych sen­su nawet oso­by ich dozna­ją­ce cza­sa­mi nie potra­fią do koń­ca pojąć i zin­ter­pre­to­wać. Zresz­tą Maria Fran­cisz­ka nie ukry­wa­ła, że nie poj­mo­wa­ła czę­ści z tego, co było jej dane usły­szeć od Chry­stu­sa. Zro­zu­mie­nia przy­cho­dzi­ły z cza­sem, dla­te­go nie moż­na spie­szyć się z inter­pre­ta­cją. Przy­kład: wie­lu misty­ków mia­ło wizje Męki Pań­skiej. Jed­ni widzie­li, jak gwoź­dzie wbi­ja­no Jezu­so­wi w nad­garst­ki, inni, że w kiście dło­ni… Jak było rze­czy­wi­ście, któ­re z wizji są praw­dzi­we? Kościół, nie roz­strzy­ga­jąc spra­wy, uznał, że naj­waż­niej­sza jest treść wizja, a nie jej deta­le… Podob­nie jest z inter­pre­ta­cją Apo­ka­lip­sy, któ­rej wizje smo­ków, zjaw i kata­kli­zmów są niczym z powie­ści Tol­kie­na, a dla Däni­ke­na pro­roc­two Danie­la jest dowo­dem odwie­dze­nia zie­mi przez isto­ty z innych cywi­li­za­cji…


Sto lat temu spo­łecz­ność maria­wic­ka zosta­ła wyłą­czo­na z Kościo­ła, a od trzech lat toczy się dia­log mię­dzy­kon­fe­syj­ny, któ­re­go celem jest…, co?


To trud­ne pyta­nie. Każ­dy dia­log eku­me­nicz­ny ma za cel pozna­nie i kla­sy­fi­ka­cję róż­nic, uzgod­nie­nie sta­no­wisk w kwe­stiach spor­nych, ale też okre­śle­nia prze­strze­ni wspól­nej. Cóż, celem tego dia­lo­gu, jak myślę, nie jest zawar­cie jakie­goś kom­pro­mi­su — bo to nie jest eku­me­nicz­ne. Ponie­waż jed­nak zde­cy­do­wa­nie wię­cej nas łączy, niż dzie­li, może dobrym celem była­by inter­ko­mu­nia… Innym waż­nym obsza­rem jest edu­ka­cja obu spo­łecz­no­ści, zbli­ża­nie ludzi do sie­bie. Myli się jed­nak ktoś, kto uwa­ża, że to zbli­że­nie uda się zade­kre­to­wać, naka­zać lista­mi paster­ski­mi. Owszem, trze­ba dać jakiś impuls, ale resz­ta musi odby­wać się z nie­przy­mu­szo­nej woli.


Maria­wi­ci są spo­łecz­no­ścią mało zauwa­żal­ną. Dobrze było­by, gdy­by jakaś zna­czą­ca część miesz­kań­ców Łodzi, Płoc­ka czy Miń­ska Mazo­wiec­kie­go wie­dzia­ła, że w ich mia­stach są kościo­ły maria­wic­kie, że żyją “jacyś maria­wi­ci”. Ale nie ma żad­nej nadziei, że nawet ci będą znać róż­ni­ce pomię­dzy kato­li­cy­zmem a maria­wi­ty­zmem, znać zasa­dy wia­ry, prak­ty­ki reli­gij­ne — to ter­ra inco­gni­ta! A nie­wie­dza jest ide­al­ną pożyw­ką dla plo­tek, prze­kła­mań i kłamstw.


Sam sły­sza­łem, jak pew­na mińsz­czan­ka (kato­licz­ka) opo­wia­da­ła zna­jo­mej, że na maria­wic­kim koście­le jest napis: “Matecz­ko Kozłow­ska, módl się za nami”. A prze­cież wystar­czy­ło przejść kil­ka ulic i zoba­czyć, jak jest w rze­czy­wi­sto­ści…


Łatwiej było­by poko­nać róż­ni­ce insty­tu­cjo­nal­ne, niż men­tal­ne…


Nie jest łatwo nakło­nić ludzi do zmia­ny prze­ko­nań, nawy­ków, ste­reo­ty­pów… Myślę, że wie­lu maria­wi­tów mia­ło­by opo­ry przed przyj­mo­wa­niem Naj­święt­sze­go Sakra­men­tu pod jed­ną posta­cią, bo wzro­śli z tra­dy­cji komu­ni­ko­wa­nia pod dwie­ma posta­cia­mi — ta prak­ty­ka jest czę­ścią naszej toż­sa­mo­ści wyzna­nio­wej. Ich nie inte­re­so­wa­ły­by teo­lo­gicz­ne uza­sad­nie­nia: jeśli przyj­mu­je­my do ser­ca Cia­ło i Krew Chry­stu­sa Pana, to ma być Cia­ło i Krew, czy­li komu­ni­kant musi być zanu­rzo­ny w winie…


W Kra­ko­wie, gdzie miesz­kam, maria­wi­ci są postrze­ga­ni jako swo­isty “sma­czek” i dla­te­go na nasze nabo­żeń­stwa przy­cho­dzą oso­by z życz­li­wej cie­ka­wo­ści. Ale też są to ludzie o dużym wyro­bie­niu eku­me­nicz­nym. Co nie jest cechą nasze­go regio­nu, Pod­la­sia, gdzie nawet duchow­ni kato­lic­cy, miast dawać przy­kład, uni­ka­ją kon­tak­tów z naszy­mi kapła­na­mi. Z tego wzglę­du i śmie­szy, i iry­tu­je sytu­acja, gdy o jed­ność chrze­ści­jan np. miń­scy kato­li­cy modlą się u sie­bie, jak­by nas nie było…


Ale cze­góż się spo­dzie­wać, gdy duchow­ni kato­lic­cy bez zaże­no­wa­nia mówią o maria­wi­tach — sek­cia­rze, a powrót do jed­no­ści wyobra­ża­ją sobie jako pokor­ny powrót pod jurys­dyk­cję papie­ża…


Wiem o tym, ale to spe­cy­fi­ka śro­do­wisk, gdzie tzw. inno­wier­cy są w mniej­szo­ści. Tam, gdzie są licz­ni i gdzie trze­ba liczyć się z nimi, sytu­acja jest zgo­ła inna. Na przy­kład arcy­bi­skup bia­ło­stoc­ki na pew­no nie może sobie pozwo­lić na przy­to­czo­ne przez cie­bie opi­nie… I nie tyl­ko wobec pra­wo­sław­nych…


+++

Frag­ment wywia­du uka­zał się w „Tygo­dni­ku Sie­dlec­kim” oraz „Maria­wi­cie”. Redak­cja EAI Ekumenizm.pl dzię­ku­je p. Toma­szo­wi Mame­so­wi za zgo­dę na publi­ka­cję roz­mo­wy.
Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.