Społeczeństwo

Uwaga na “ekumenicznego” Saturna!


Tekst ten ma się stać oka­zją do roz­po­czę­cia dys­ku­sji na temat celów dia­lo­gu eku­me­nicz­ne­go i sto­so­wa­nych w nim metod. Roz­po­czy­na­my od tek­stu “sza­re­go człon­ka Kościo­ła”, bowiem naj­le­piej poka­zu­je on, jak wie­lu zwy­kłych chrze­ści­jan trak­tu­je pro­ble­my eku­me­nicz­ne. Zachę­ca­my do pole­mi­ki. Na trud­no­ści w dia­lo­gu teo­lo­gicz­nym wie­lo­krot­nie już zwra­ca­no uwa­gę, (m.in. cał­kiem nie­daw­now Maga­zy­nie Sem­per Refor­man­daw arty­ku­le p. Dariu­sza Brun­cza “Mię­dzy mitem a dogma­tem — prze­strzeń żywej wia­ry”). Sta­wia się w tym […]


Tekst ten ma się stać oka­zją do roz­po­czę­cia dys­ku­sji na temat celów dia­lo­gu eku­me­nicz­ne­go i sto­so­wa­nych w nim metod. Roz­po­czy­na­my od tek­stu “sza­re­go człon­ka Kościo­ła”, bowiem naj­le­piej poka­zu­je on, jak wie­lu zwy­kłych chrze­ści­jan trak­tu­je pro­ble­my eku­me­nicz­ne. Zachę­ca­my do pole­mi­ki.

Na trud­no­ści w dia­lo­gu teo­lo­gicz­nym wie­lo­krot­nie już zwra­ca­no uwa­gę, (m.in. cał­kiem nie­daw­now Maga­zy­nie Sem­per Refor­man­daw arty­ku­le p. Dariu­sza Brun­cza “Mię­dzy mitem a dogma­tem — prze­strzeń żywej wia­ry”). Sta­wia się w tym dia­lo­gu nacisk na jed­ność w sen­sie dok­try­nal­nym oraz struk­tu­ral­nym Kościo­łów, tj. na warun­ki ewen­tu­al­nej uni­fi­ka­cji, w któ­rej dzia­ła­cze upa­tru­ją m.in. speł­nie­nia się modli­twy chry­stu­so­wej z ewan­ge­lii “według św. Jana”. Rza­dziej jed­nak sta­wia­ne są publicz­nie pyta­nia, dokąd tak poj­mo­wa­na jed­ność mogła­by pro­wa­dzić i czy w ogó­le o taką jed­ność powin­no cho­dzić. W dodat­ku auto­rzy publi­ka­cji na ten temat pisu­ją z pozy­cji teo­lo­gów i ducho­wień­stwa, rza­dziej z pozy­cji tzw. “czło­wie­ka z uli­cy”. Poni­żej pre­zen­to­wa­na jest opi­nia nie-teo­lo­ga, “sza­re­go” człon­ka wspól­no­ty kościel­nej na temat eku­me­ni­zmu.

Nie­wła­ści­wy cel

Cała trud­ność tego dia­lo­gu teo­lo­gicz­ne­go zda­je się pole­gać na tym, że sta­wia­ny mu jest cał­ko­wi­cie nie­wła­ści­wy cel. Mia­no­wi­cie ofi­cje­le i teo­lo­go­wie zaprzą­ta­ją sobie gło­wy zna­le­zie­niem wspól­nych for­mu­łek w celu “zjed­no­cze­nia” chrze­ści­jan w jeden Kościół, czy­li — w pew­nej per­spek­ty­wie, oczy­wi­ście — w jed­na struk­tu­rę, bo twier­dza, że to, co jest obec­nie (ok. 22 000 Kościo­łów) to “zgor­sze­nie dla świa­ta”. Zało­że­nie takie jest po pro­stu fał­szy­we, bo świat tak jest “zgor­szo­ny” naszym ‘roz­bi­ciem’, jak my np. ‘bra­kiem jed­no­ści wszyst­kich muzuł­ma­nów’. Ludzie mają (i zawsze mie­li) ten­den­cje do łącze­nia się w gru­py i zgro­ma­dze­nia zależ­nie od spo­so­bów wyra­ża­nia swych wie­rzeń. Nie ma sen­su tego zmie­niać pod katem np. wspól­nej struk­tu­ry czy wspól­nej dogma­ty­ki, bo w ten spo­sób stwo­rzy­my jedy­nie potwo­ra, któ­ry w koń­cu (“w imię jed­no­ści” rzecz jasna, a jak­że!) zacznie poże­rać swo­je dzie­ci niczym mitycz­ny Saturn (jak w obra­zie Fran­ci­sco Goyi — 

Jesz­cze może się oka­zać, że obec­ny kształt chrze­ści­jań­stwa jest sto­sun­ko­wo naj­lep­szym z moż­li­wych.

Zamiast zatem przeć ku temu zmi­to­lo­gi­zo­wa­ne­mu aż do gra­nic absur­du “zjed­no­cze­niu” (a nie­któ­rzy mają dość szcze­gól­ne i pre­cy­zyj­ne pomy­sły na to, jak się ono powin­no doko­nać i kto — KONKRETNIE — powi­nien takim zjed­no­czo­nym Kościo­łem rzą­dzić), sta­raj­my się budo­wać jed­ność ducho­wą. A tę zbu­do­wać moż­na jedy­nie dro­ga zdro­we­go roz­sąd­ku, a nie “roz­wią­zy­wa­niem” seman­tycz­nych łami­głó­wek teo­lo­gicz­nych. Zada­nie to, choć nie obej­mu­je two­rze­nia spe­cjal­nych “ciał” ani gre­miów czy “wspól­nych komi­sji” i nie narzu­ca sobie “koniecz­no­ści” uni­fi­ka­cji, jest jed­nak nie mniej­szym wyzwa­niem, zarów­no dla lide­rów jak i pozo­sta­łych wier­nych, zapew­ne nawet pod nie­któ­ry­mi wzglę­da­mi bar­dziej ambit­nym. Siła chrze­ści­jań­stwa leży w jego róż­no­rod­no­ści (for­my, mitu, dogma­tu, litur­gii, kon­kret­nej dzia­łal­no­ści) więk­szej niż w przy­pad­ku jakiej­kol­wiek innej reli­gii na świe­cie, a nie w pró­bach two­rze­nia cze­goś na kształt reli­gij­nej “Tysiąc­let­niej Rze­szy”.

Ozna­cza to m.in., że kościo­ły mogą się ze sobą łączyć oraz dzie­lić struk­tu­ral­nie, jeśli tak zade­cy­du­ją.

Naj­więk­szym suk­ce­sem chrze­ści­jań­stwa w odnie­sie­niu do jed­no­ści nie jest (i nie będzie) zatem two­rze­nie oraz wspól­ne inter­pre­to­wa­nie dok­tryn teo­lo­gicz­nych na temat Kró­le­stwa Nie­bie­skie­go, ale wza­jem­ne TRAKTOWANIE SIĘ w spo­sób, w któ­ry sami chcie­li­by­śmy być trak­to­wa­ni w takim Kró­le­stwie. I nie musi to wca­le ozna­czać np. koń­ca pro­ze­li­ty­zmu. W koń­cu, jeśli np. kato­li­cy dalej będą chcie­li nama­wiać pro­te­stan­tów do “powro­tu na łono Mat­ki Kościo­ła”, to nie­chaj to robią, tak samo jak z kolei pro­te­stan­ci będą wciąż mogli pró­bo­wać “nawra­cać kato­li­ków na chrze­ści­jań­stwo”.

Ludzie tacy już są, że potrze­bu­ją rów­nież pole­mik, debat, a nawet — mówiąc wprost — pohan­dry­cze­nia się o to, któ­ry Kościół “lep­szy”, któ­ra wia­ra “peł­niej­sza” itd.

Pry­mat dekre­tu nad wia­ra…

Odno­szę cza­sem wra­że­nie, że naj­więk­sze pro­ble­my z eku­me­ni­zmem mają wła­śnie “spe­ce od Pana Boga”, bo tak już ‘zaklop­so­wa­li’ się w swo­ich teo­riach, że po zdro­wy rozum coraz trud­niej im ‘sko­czyć’ do gło­wy. To, co jest “kry­zy­sem wia­ry” (a do tego ter­mi­nu pozwo­lę sobie jesz­cze tutaj powró­cić), wyni­ka bowiem w dużej mie­rze z… dzia­łal­no­ści eku­me­nicz­nej w jej obec­nej posta­ci, tj. bazo­wa­nej na tych sta­now­czo zbyt prze­te­olo­gi­zo­wa­nych zasa­dach. Nasi sza­now­ni lide­rzy, na któ­rych (coraz bar­dziej) pożal się Boże, zamiast pró­bo­wać uczyć tego, jakie jest zna­cze­nie ist­nie­ją­cych w ich Kościo­łach dok­tryn W ODNIESIENIU DO JEDNOSTKI LUDZKIEJ I JEJ ŻYCIA (czy­li ina­czej: jak się ma taki czy inny dogmat do TWOJEGO oso­bi­ste­go roz­wo­ju ducho­we­go), sta­ra­ją się raczej dopa­so­wy­wać te dok­try­ny do sie­bie w celu stwo­rze­nia wspól­nej, jak­że prze­te­ore­ty­zo­wa­nej i peł­nej “facho­wych Aus­druc­ków” dogma­ty­ki.

Nic zatem dziw­ne­go, że tak małe zain­te­re­so­wa­nie towa­rzy­szy ze stro­ny “zwy­kłe­go czło­wie­ka z uli­cy” tego rodza­ju napu­szo­nej dzia­łal­no­ści ofi­cjal­nej. Ten “czło­wiek z uli­cy” (któ­ry w koń­cu — przy­naj­mniej w zało­że­niu — ma być głów­nym odbior­cą tej teo­lo­gicz­nej reto­ry­ki) czu­je się zupeł­nie wyob­co­wa­ny w tym gąsz­czu (by nie rzec “dżun­gli”) zawo­do­we­go dys­pu­to­wa­nia o Bogu, pomie­sza­ne­go nie­jed­no­krot­nie z oczy­wi­stym ‘fary­ze­izmem’, jeśli nie wręcz cham­stwem wobec wszyst­kie­go, co — zda­niem Wiel­ce Sza­now­nych Lide­rów -“nie mie­ści się” w chrze­ści­jań­stwie jak “zade­kre­to­wa­nym” przez papie­ży czy “uzgod­nio­nym” przez Świa­to­wą Radę Kościo­łów. Choć­by nie wie­dzieć jak by się poszcze­gól­ni dzia­ła­cze sta­ra­li (w jak naj­lep­szej wie­rze zresz­tą, w to aku­rat nie wąt­pię) dzia­łać na rzecz jed­no­ści ludzi czu­ją­cych się chrze­ści­ja­na­mi, roz­ma­ite gre­mia i auto­ry­te­ty (te rze­czy­wi­ste i te uro­jo­ne) wciąż chcą ‘decy­do­wać’ kto “może” lub “nie może” być uwa­ża­ny za chrze­ści­ja­ni­na.

Wia­ra, wła­sne prze­ży­cie reli­gij­ne “czło­wie­ka z uli­cy” nie wystar­cza owym bon­zom o ile nie miesz­czą się one w ramach pre­cy­zyj­nie sfor­mu­ło­wa­nej “zade­kre­to­wa­nej”, “zen­cy­kli­ko­wa­nej” lub (nawet) “prze­gło­so­wa­nej” orto­dok­sji.

I tu wła­śnie kry­je się owa” pró­ba przy­własz­cze­nia”, już nie tyl­ko języ­ka i for­mu­łek (o któ­rej pisał p. Dariusz Bruncz), ale wręcz reli­gii i wia­ry jako cało­ści.

Nie łudź­my się: era “świę­tej inkwi­zy­cji” wciąż jesz­cze nie jest za nami. Będzie ist­nia­ła tak dłu­go, jak dłu­go o “przy­na­leż­no­ści” do świa­ta chrze­ści­jań­skie­go będzie decy­do­wać wer­bal­na akcep­ta­cja dogma­tu (uży­wa­ne­go w cha­rak­te­rze hipo­kry­tycz­ne­go narzę­dzia wła­dzy), nie mówiąc już o ist­nie­niu roz­ma­itych spe­cjal­nych struk­tur w for­mie czy to kon­gre­ga­cji DOKTRYNY wia­ry (czy­li… “świę­tej inkwi­zy­cji” wła­śnie!) lub innych (rów­nie dok­try­ner­skich) gre­miów z ich Apa­rat­czy­ka­mi i Dygni­ta­rza­mi Wia­ry, któ­rym wyda­je się, że to ONI są od tego, by decy­do­wać o czy­jejś wie­rze i przy­na­leż­no­ści. Jak dłu­go TAK wyglą­dać będzie ofi­cjal­na “twarz” eku­me­ni­zmu w wyda­niu ofi­cjal­nym, tak dłu­go roz­ma­ite wspól­no­ty reli­gij­ne będą się dalej oba­wia­ły sie­bie nawza­jem i nie osią­gną rze­czy­wi­stej jed­no­ści, choć­by nie wie­dzieć ile tam wspól­nych “struk­tur” stwo­rzy­ły i ile ton papie­ru zapa­sku­dzi­ły “uczo­ny­mi” trak­ta­ta­mi swo­ich dok­try­ne­rów na temat isto­ty chrze­ści­jań­stwa i dia­lo­gu eku­me­nicz­ne­go.

“Poważ­ne auto­ry­te­ty” usta­la­ją sobie ‘kry­te­ria’, według któ­rych dzie­lą póź­niej wyznaw­ców Chry­stu­sa na “chrze­ści­jan” i “nie­chrze­ści­jan”. I tak np. “poza” chrz
eści­jań­stwem mają się rze­ko­mo “znaj­do­wać” Świad­ko­wie Jeho­wy — bo nie uzna­ją, że Chry­stus jest oso­bi­ście Bogiem oraz ponie­waż nie uzna­ją dogma­tu o Trój­cy Świę­tej. Mor­mo­ni też są “wyklu­cza­ni” z tego wspól­ne­go dzie­dzic­twa, bo oni z kolei uzna­ją (poza Biblia) jesz­cze inne pisma (“The Book of Mor­mon”, “Doctri­nes and Cove­nants”, “Pearl of Gre­at Pri­ce”). Wyklu­cza­nie mor­mo­nów jest jesz­cze nawet śmiesz­niej­szym “zabie­giem” ze stro­ny fun­da­men­ta­li­stycz­nych klik lider­skich, zwa­żyw­szy, że uzna­ją oni boskość Chry­stu­sa.

W 1991 mor­moń­ski biskup Ste­phen E. Robin­son wydał książ­kę “Are Mor­mons Chri­stians?”, w któ­rej prze­ko­ny­wu­ją­co odpie­ra wszel­kie ‘zarzu­ty’, według któ­rych mor­mo­ni chrze­ści­ja­na­mi nie są. I jest to hań­ba dla nas, że mor­moń­ski duchow­ny musiał zni­żyć się do napi­sa­nia książ­ki, by wyja­śniać spra­wy tak nie­mal dzie­cin­nie pro­ste! Pro­szę mi pozwo­lić na przed­sta­wie­nie tutaj jed­ne­go tyl­ko frag­men­tu z tej pozy­cji, któ­ra zna­ko­mi­cie tłu­ma­czy, kim są mor­mo­ni. Otóż pew­ne­go dnia S. E. Robin­son miał oka­zje pole­mi­zo­wać z pew­nym pro­te­stanc­kim histo­ry­kiem. Pro­fe­sor ten daw­no odrzu­cił więk­szość dogma­tów chrze­ści­jań­skich, co samo w sobie nie było­by jesz­cze niczym dziw­nym, gdyż wie­lu dzi­siaj ich nie akcep­tu­je (włą­cza­jąc piszą­ce­go). War­to jed­nak przyj­rzeć się argu­men­tom, jakie wysu­nął on prze­ciw tezie o chrze­ści­jań­stwie mor­mo­nów. Oto krot­ki frag­ment tej roz­mo­wy:

“… No dobrze, ja jako mor­mon wie­rze, że Jezus Chry­stus jest Synem Bożym w dosłow­nym sen­sie; że był i jest Bogiem; że miał moc czy­nie­nia cudów; że wziął na sie­bie grze­chy świa­ta w Geth­se­ma­ne i na Kal­wa­rii; że umarł za nas; że w dosłow­nym sen­sie zmar­twych­wstał trze­cie­go dnia; oraz że wskrze­si nas z mar­twych, by nas osą­dzić i dać nam życie w chwa­le. Więc jestem chrze­ści­ja­ni­nem?

‘Abso­lut­nie nie’.

‘Dla­cze­go nie?’

‘Bo jest pan człon­kiem Kościo­ła, któ­ry nie pocho­dzi i nie zale­ży teo­lo­gicz­nie od sobo­rów i wyznań wia­ry Kościo­ła histo­rycz­ne­go i ponie­waż odrzu­ca pan tra­dy­cyj­ne chrze­ści­jań­stwo i jego teo­lo­gie z okre­su po II wie­ku n.e.’

‘Czy pań­ska defi­ni­cja ‘bycia chrze­ści­ja­ni­nem’ ma cokol­wiek wspól­ne­go z moją oso­bi­stą wia­rą w Jezu­sa Chry­stu­sa?’

‘Nie’ ”.

Nic dodać, nic ująć. Oto jak to dzia­ła: liczą się “sobo­ry”, “wyzna­nia wia­ry” (w for­mie histo­rycz­nych doku­men­tów) itd. To zda­je się decy­do­wać bar­dziej w oczach “fachow­ców od wia­ry” niż… sama wia­ra. Dla­te­go też nic dziw­ne­go, że nawet poję­cie “suk­ce­sji apo­stol­skiej” rozu­mie­ją oni raczej jako coś, co nazwać moż­na “papie­ro­wą gene­alo­gią” niż dzie­łem jakie­go­kol­wiek ducha (rów­nież tego przez duże “D”).

Gru­po­wy inte­res…

Cóż moż­na powie­dzieć? Ja powiem za sie­bie, bo do tego na pew­no mogę czuć się upraw­nio­ny: nie spo­dzie­wam się zbyt wie­le dobre­go po hie­rar­chach i kościel­nych ofi­cje­lach. Oni ZAWSZE będą eku­me­nizm sta­ra­li się reali­zo­wać tak, by za żad­ną cenę nie uszczu­plić swo­ich wpły­wów i pozy­cji, bez wzglę­du na to, jak się to będzie mia­ło do inte­re­sów chrze­ści­jań­stwa. Jeśli pozy­cje te będą zagro­żo­ne — to będą sta­ra­li się zasto­po­wać ten pro­ces tak, jak robi­li to przez cale set­ki lat.

Tak jak praw­dą jest, że nasz wła­sny Kościół (Kościół Rzym­sko­ka­to­lic­ki) NIE zaini­cjo­wał dia­lo­gu eku­me­nicz­ne­go (roz­po­czę­li go pro­te­stan­ci), tak praw­dą jest rów­nież, że ci pro­te­stan­ci roz­po­czę­li go dopie­ro wte­dy, gdy wie­lu spo­śród ich wła­snych wier­nych bra­ta­ło się już “na naj­niż­szym szcze­blu” mię­dzy sobą, bez wzglę­du na deno­mi­na­cje. Im bar­dziej zacie­ra­ły się (w oczach zwy­kłych ludzi) róż­ni­ce mię­dzy deno­mi­na­cja­mi, tym bar­dziej lide­rzy zaczę­li odczu­wać (wresz­cie!) potrze­bę “zro­bie­nia cze­goś”, żeby nie zostać po pro­stu “wysa­dzo­ny­mi” ze swych pozy­cji lide­rów. Nie nale­ży tego rozu­mieć jako rezul­ta­tu jakie­go­kol­wiek zor­ga­ni­zo­wa­ne­go “ruchu oddol­ne­go”, gdyż nie miał on przy­wód­ców, co naj­wy­żej pio­nie­rów. Pio­nie­ra­mi zaś byli ‘bez­i­mien­ni’, ‘sza­rzy’, pokor­ni (i nie­po­kor­ni tez!) ludzie, wytrwa­le drep­czą­cy do swych kościo­łów każ­dej nie­dzie­li i mają­cy zna­jo­mych oraz krew­nych drep­czą­cych w tym samym cza­sie do INNYCH kościo­łów.

Samo życie stwo­rzy­ło nam eku­me­nizm, a nie taki czy inny pastor, biskup czy papież, nie mówiąc już o żad­nych gre­miach, któ­rych człon­ko­wie lubią ‘obra­do­wać’, ‘dys­ku­to­wać’, ‘uzgad­niać’, pod­pi­sy­wać papier­ki i ści­skać dło­nie przed kame­ra­mi. Jestem w sta­nie się wręcz zało­żyć, że to nie inter­ko­mu­nia kato­lic­ko-pro­te­stanc­ka sta­nie się fak­tem, gdy papież ją zatwier­dzi; to on ją zatwier­dzi wte­dy, gdy będzie ona już nie­mal stu­pro­cen­to­wym fak­tem.

Respekt dla róż­no­rod­no­ści

Chciał­bym być jed­nak dobrze tutaj zro­zu­mia­ny: choć nie uzna­ję wie­żę w posta­ci dogma­tów, nie jestem jed­nak ich wro­giem (brzy­dzę się jed­nak posłu­gi­wa­niem się nimi w celu dzie­le­nia ludzi na “wie­rzą­cych” i “bluź­nier­ców” w zależ­no­ści od sto­sun­ku, jaki wobec nich zaj­mu­ją oraz w zależ­no­ści od “widzi­mi­sie” hie­rar­chów). Nie­chaj sobie ist­nie­ją roz­ma­ite for­my dok­try­ner­stwa, komu (i jak?) szko­dzi sam fakt ich ist­nie­nia? Naj­lep­szą dro­gą do budo­wa­nia jed­no­ści jest jed­nak to, co się już od daw­na robi (obo­jęt­nie z czy­jej ini­cja­ty­wy): wspól­na dzia­łal­ność cha­ry­ta­tyw­na, kon­tak­ty oso­bi­ste, czy prak­ty­ko­wa­na zarów­no przez oso­by indy­wi­du­al­ne jak i przez wie­le Kościo­łów ofi­cjal­nie inter­ko­mu­nia (tam, gdzie to moż­li­we) czy wspól­na litur­gia. Łączyć moż­na bowiem jedy­nie ‘przy uży­ciu’ tych ele­men­tów, któ­re są dogma­tycz­nie ‘neu­tral­ne’, a zatem nie są odrzu­ca­ne przez któ­rą­kol­wiek ze ‘stron’.

Dzia­ła­nia obli­czo­ne na efekt ‘pro­pa­gan­do­wy’ przez lide­rów w posta­ci pod­pi­sy­wa­nych wspól­nie doku­men­tów ofi­cjal­nych, jak choć­by pod­pi­sa­ny ostat­nio kato­lic­ko-angli­kań­ski doku­ment o roli Marii w histo­rii Zba­wie­nia, to nie­po­trzeb­ne ‘rekwi­zy­ty’ i gra pozo­rów: bo ci, któ­rzy tej świę­tej przy­pi­su­ją jaką­kol­wiek szcze­gól­ną rolę, nie muszą już w jej spra­wie pod­pi­sy­wać żad­nych doku­men­tów. Ci zaś, któ­rzy Jej kult odrzu­ca­ją w jakiej­kol­wiek for­mie, mogą przy­jąć taki doku­ment jako “poli­czek” dla swo­ich wła­snych wie­rzeń, w któ­rych nie ma miej­sca na cos, co nazy­wa­ją bał­wo­chwal­stwem (w tym wypad­ku: “mario­chwal­stwem”) i odnieść mogą nawet wra­że­nie, że ktoś im “w imię jed­no­ści” będzie kie­dyś pró­bo­wał np. narzu­cić dogma­ty maryj­ne.

Wszyst­ko to wska­zu­je, że nawet okre­śle­nie, jakim się posłu­gu­je­my “kry­zys wia­ry” jest naj­zu­peł­niej błęd­ne i mylą­ce. To nie tyle wia­ra jest w kry­zy­sie ile poszcze­gól­ne for­my reli­gij­ne, co jest pro­ce­sem jak naj­bar­dziej natu­ral­nym. Jeśli np. ktoś dziś uty­sku­je na fakt, że rośnie wśród chrze­ści­jan licz­ba ludzi trak­tu­ją­cych Chry­stu­sa nie jako boga, lecz jako “guru” oraz wie­rzą­cych nie w zmar­twych­wsta­nie ciał przy koń­cu świa­ta, lecz w rein­kar­na­cje, to nie­chaj uświa­do­mi sobie, że to rów­nież jest for­mą wia­ry; tak, rów­nież for­ma wia­ry w Chry­stu­sa, jeśli koniecz­nie chce wie­dzieć. A jesz­cze lepiej, by uświa­do­mił sobie, że tak zawsze już było, od same­go począt­ku chrze­ści­jań­stwa, że było ono wewnętrz­nie zróż­ni­co­wa­ne.

Ory­ge­ne­sa potę­pio­no dwa wie­ki po jego śmier­ci za poglą­dy, któ­re gło­sił (a na pew­no nie zmie­nił ich w mię­dzy­cza­sie, będąc w gro­bie; KTO się zatem zmie­nił?). I nikt nie twier­dzi, że nie był chrze­ści­ja­ni­nem. Pierw­szym, któ­ry two­rzył zacząt­ki tego, co dziś nazy­wa­my “Nowym Testa­men­tem” przez gru­po­wa­nie głów­nych sta­ro­żyt­nych pism chrze­ści­jań­skich, był here­tyk (naj­praw­do­po­dob­niej gno­styk) Mar­cjon. I też nikt nie twier­dzi, że nie był chrze­ści­ja­ni­nem. Nie moż­na też jemu zarzu­cić “kry­zy­su wia­ry”. Gno­styk Walen­tyn omal nie został ‘papie­żem’ w II wie­ku (“nie­chrze­ści­ja­nin”? A może “apo­sta­ta”?). Pró­bo­wa­no na wszel­kie spo­so­by twier­dzić, że Kata­rzy nie byli chrze­ści­ja­na­mi, choć ich chry­sto­cen­tryzm nie tyl­ko nie ustę­po­wał chry­sto­cen­try­zmo­wi ofi­cjal­ne­go Kościo­ła Rzym­sko­ka­to­lic­kie­go, ale (kto wie?) może go wręcz prze­ra­stał.

Nie jest zatem
praw­dą, że isto­ta chrze­ści­jań­stwa “było i jest” uzna­nie Chry­stu­sa za boga (lub Boga, przez duże “B”) tak jak nie jest isto­ta bud­dy­zmu uzna­wa­nie Bud­dy za b(B)oga. Isto­tą chrze­ści­jań­stwa jest uzna­nie Chry­stu­sa za głów­ne­go ‘nośni­ka’ bosko­ści, a jak ten Chry­stus jest przy tym oso­bi­ście inter­pre­to­wa­ny (jako Bóg, bóg-czło­wiek, czło­wiek, świę­ty, pro­rok, duch czy nauczy­ciel, albo wręcz jako mit opar­ty na praw­dzie) to już zupeł­nie inna spra­wa.

Oczy­wi­ście, że w dal­szym cią­gu poszcze­gól­ne Kościo­ły i wspól­no­ty będą mogły uwa­żać swój rodzaj wia­ry za naj­peł­niej­szy (dla­te­go prze­cie się go trzy­ma­ją!), niech­by jed­nak uświa­do­mi­ły sobie, że chrze­ści­jań­stwo jest poję­ciem znacz­nie szer­szym. Jak dłu­go bowiem tych “lodów” nie da się prze­ła­mać, tak dłu­go cały ‘dia­log teo­lo­gicz­ny’ oka­zy­wać się będzie stra­ta cza­su (a i pie­nię­dzy też).

Uwa­ga na Satur­na!

Rozu­mie­nie jed­no­ści jako total­ne­go ekle­zjal­ne­go zjed­no­cze­nia to naj­gor­szy wróg samej jed­no­ści. Dopro­wa­dzi jedy­nie do kolej­nych nie­to­le­ran­cji wobec tych, któ­rych przy­szli “füh­re­rzy” uzna­ją za “wyła­mu­ją­cych się z ducha jed­no­ści chrze­ści­jań­skiej”. Nie będzie w takim ‘zjed­no­czo­nym’ Koście­le już miej­sca na żaden dia­log, będzie za to dzi­ka kam­pa­nia “utrwa­la­nia zdo­by­czy eku­me­ni­zmu” w posta­ci nago­nek na roz­ma­itych “zaplu­tych kar­łów” wcze­śniej­sze­go plu­ra­li­zmu oraz ‘roz­bi­cia’.

Każ­da indy­wi­du­al­na for­ma wyra­ża­nia poboż­no­ści i rozu­mie­nia Boga będzie przez Biu­ro­kra­tów Wia­ry i innych ‘komi­sa­rzy’ postrze­ga­na jako nie­bez­pie­czeń­stwo i zwal­cza­na jako here­zja, “robo­ta roz­bi­jac­ka”, “bluź­nier­stwo” i “świę­to­kradz­two” woła­ją­ce o pomstę do… (nie­ko­niecz­nie “Nie­ba”, zapew­ne do jakiejś for­my “Świę­te­go Ofi­cjum”).

‘Troj­ki para­fial­ne’ nie będą może cho­dzi­ły od apte­ki do apte­ki żąda­jąc wyco­fa­nia środ­ków anty­kon­cep­cyj­nych (choć i to zda­rzyć się może), za to mogą (i będą) poja­wiać się naci­ski na wła­dze lokal­ne lub pra­co­daw­ców, by pozwal­niać z pra­cy “jed­nost­ki wro­gie” usta­lo­ne­mu odgór­nie “chrze­ści­jań­stwu”. Czyż­by­śmy rze­czy­wi­ście nie wie­dzie­li jak takie meto­dy dzia­ła­ją? Pamięć nas już tutaj zawo­dzi czy wyobraź­nia?

Maga­zyn SR: Mię­dzy mitem a dogma­tem — prze­strzeń żywej wia­ry

Poglą­dy wyra­żo­ne w niniej­szym arty­ku­le nie są opi­nia­mi redak­cji Eku­me­nicz­ne­go Ser­wi­su Infor­ma­cyj­ne­go ekumenizm.pl

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.