Ni pies, ni wydra
- 24 czerwca, 2007
- przeczytasz w 5 minut
Prywatnie jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć ks. Redding, o której pisał tu Dariusz Bruncz w komentarzu-artykule “Muzułmano-Chrześcijanka, co dwóm panom chce służyć”. Sam jestem rodzajem synkretysty (i wiem też, że samo chrześcijaństwo ma jak najbardziej synkretyczne korzenie i to sięgające więcej niż dwóch religii…). Chadzanie do innych miejsc kultu religijnego nie jest mi obce, bo chadzam nie tylko do kościołów chrześcijańskich (rzymskokatolicki, anglikański, luterański, baptystyczny, rzadziej zielonoświątkowy czy Uniting Church), ale i do scjentologów, wyjątkowo […]
Prywatnie jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć ks. Redding, o której pisał tu Dariusz Bruncz w komentarzu-artykule “Muzułmano-Chrześcijanka, co dwóm panom chce służyć”. Sam jestem rodzajem synkretysty (i wiem też, że samo chrześcijaństwo ma jak najbardziej synkretyczne korzenie i to sięgające więcej niż dwóch religii…).
Chadzanie do innych miejsc kultu religijnego nie jest mi obce, bo chadzam nie tylko do kościołów chrześcijańskich (rzymskokatolicki, anglikański, luterański, baptystyczny, rzadziej zielonoświątkowy czy Uniting Church), ale i do scjentologów, wyjątkowo rzadko do buddystów (w meczecie jeszcze nie byłem, choć znajomy Jordańczyk zapraszał; do synagogi ortodoksyjnej mnie nie wpuszczono choć byłem razem ze znajomym Żydem tam chadzającym i miałem „przepisowo” jarmułkę na głowie – pożyczoną od tego Żyda zresztą. Drugi raz już nie szedłem…). Osobiście chyba nawet jestem bardziej inkluzywny niż Dario (bo choć on niby inkluzywny, to np mnie nie „inkluduje” i powiedział mi to wprost – a nawet napisał kiedyś w tym portalu). Tych mniej ode mnie inkluzywnych też rozumiem, bo jednak dla każdego istnieją pewne granice. Gnostyczny biskup Stephan Hoeller (Węgier mieszkający w USA) wyraził się był kiedyś, że można szanować wiele religii, ale tak naprawdę praktykować tylko jedną. Możnaby to stwierdzenie uzupełnić dodając, że można praktykować rozmaite elementy z rozmaitych religii, ale trudno praktykować dosłownie wszystko (chyba, że nie ma się niczego innego do roboty przez cały tydzień, jak tylko praktykować to, co rozmaite religie nakazują… Ale do tego trzeba być albo milionerem, albo bezrobotnym na zachodnioeuropejskim zasiłku, albo nieźle sytuowanym emerytem – czyli, że pracować nie trzeba). Zupełnie tak, jak można wejść na górę albo jeną z różnych ścieżek, albo własną ścieżką, która krzyżuje się w pewnych miejscach z innymi, no ale chodzić po wszystkich ścieżkach naraz rzeczywiście nie sposób.Jednak pomimo swego synkretyzmu, będącego mieszaniną (logiczną jednak) herezji, modernizmu, uniwersalizmu religijnego oraz ortodoksji (osobiście uważam katolicki kanon świętych za jedną z najgenialniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek wymyślono w religii- może tylko mam obiekcje co do niektórych „typów” w tym kanonie umieszczonych…), nie byłbym w stanie powiedzieć, że jestem jednocześnie chrześcijaninem oraz np. scjentologiem lub buddystą. To trochę tak, jak poczucie przynależności narodowej: można nawet żyć choćby daleko w Rosji, po polsku mówić bardzo słabo i nieco „z ruska”, ale dalej uważać się za Polaka, a nie za Rosjanina. Trudno uważać się za Polaka i za Rosjanina jednocześnie. Może dla nielicznych byłoby to nawet możliwe (tak jak dla Mulata jest możliwe dostrzeganie własnej przynależności zarówno do białej jak i czarnej rasy – choć większość jednak bardziej utożsamia się z jedną z nich…), natomiast propagowanie czegoś podobnego jako pewnej wytycznej dla wszystkich grozi co najwyżej istotnie rodzajem „bylejakości” i głoszonym z ambon sloganem typu „róbta co chceta” – dobrym może dla rozmaitych nihilistów i duchowych degeneratów, tumiwisistów i zblazowanych indyferentystów, po których istotnie „choćby potop”… Przyczynia się to jedynie do kulturowego rozbijactwa i totalnego relatywizowania już niemal wszystkiego. Wracając do przykładu tej powyżwj przedstawionej duchownej: wygląda mi na to, że ta pani jest trochę jak kochanka, co to nie wie na którego partnera się zdecydować: i ten piękny i tamten przystojny; i ten zacny, a i tamten przyzwoity… Czego to nie daje jej „erastes” Chrystianizm, co dostaje od tego drugiego „erastesa” – Islamu? I odwrotnie: czego takiego nie daje jej Islam, co znajduje zaś w chrześcijaństwie? A co będzie, jeśli obaj „erastai” zażądają jednak od tego swego żeńskiego „eromenosa” zdecydowania się wreszcie na to z kim „pójdzie”? (raczej muzułmanie mogą tego żażądać, po ECUSA chyba mniej możnaby się tego spodziewać…).
A co do odwagi, jaką wykazuje się ta muzułmanochrześcijanka czy chrześcijanomuzułmanka (właśnie: który człon najpierw?): łatwiej o tego rodzaju odwagę w USA słynących z największej bodaj wolności słowa na tym globie. Ciekawi mnie, czy byłoby tę panią stać na taką religijną „poligamię” np. w Iranie, Saudi Arabii czy Pakistanie? Ale niechby była nawet tak otwarta jako osoba prywatna (dziekan katedry anglikańskiej w Perth bywa nieraz w świątyni buddyjskiej, ale nie deklaruje publicznie jako duchowny, że jest i chrześcijaninem i buddystą). Natomiast jako duchowna postępuje po prostu w sposób kretyński. Nie ma się potem co dziwić, że najbardziej kwitnącym obecnie rodzajem chrześcijaństwa jest ewangelikalizm. Właśnie parę dni temu dostałem w liście raport z „National Church Life Survey” (bo wziąłem udział w badaniu opinii jako „respondent”), który to w pełni potwierdza dla Australii: największe zaangażowanie, największe poczucie „wzrostu w wierze”, największe poczucie przynależności denominacyjnej, największe poczucie wizji wiary i kościoła – we wszystkich tych kategoriach ewangelikalni (z mocnymi akcentami fundamentalistycznymi) „leją” inne kościoły z łatwością, z jaką Napoleon „zlał” dwóch innych cesarzy pod Austerlitz, a Joanna d’Arc Anglików pod Patay… (a może pani Redding to „agent” ewangelikalny?). Ludzie, dla których chrześcijaństwo jeszcze coś znaczy, mają nieraz powyżej uszu tego grochu z kapustą, który – bez nawet wielkiego starania o wytłumaczenie – serwują im ich właśni duchowni i biskupi w ich macierzystych kościołach. Z rozmów z niejdnym już ewnagelikaninem wiem, że odeszli oni z innych kościołów, bo tam nie za bardzo już wiedzieli w co wierzyć, a w co nie.Poszukiwania oraz przekraczanie granic i barier między religiami, zapoznawanie się z ich tradycjami oraz rozumienie ich, wreszcie eksperymentowanie – to wszystko jest oczywiście dla ludzi i nie ma w tym niczego złego. Jednak funkcja duchownego oznacza też wręcz obowiązek pewnej odpowiedzialności – czego trudno się dopatrzyć w tym przykładzie sugerującym wręcz swoiste „rozdwojenie jaźni”. Tak jak rozdarcie żony między mężem a kochankiem lub stawanie się „eromenosem” raz to jednego „erastesa” raz znowuż innego nie daje stabilności, tak też nie można się dziwić, że te religijno-poligamiczne wygibasy pani Redding powodują – i powodować będą – kolejne rozdarcia w tym i tak już porąbanym wewnętrznymi podziałami ECUSA, który „kościołem” (czyli „zgromadzeniem”) jest już coraz bardziej jedynie z nazwy… bo w coraz mniejszym stopniu jest społecznością, a w coraz większym jedynie tłumem ludzi przypadkowo znajdujących się na jednym placu miejskim i nie mających ze sobą zbyt wiele wspólnego…