Papież, który nie był Bartosiem
- 22 lutego, 2008
- przeczytasz w 5 minut
Dziełko Tadeusza Bartosia szumnie zapowiadane jako pierwsza krytyczna analiza pontyfikatu Jana Pawła II okazało się zaskakująco cienkie. I wcale nie chodzi o jego długość (sto kilkadziesiąt stron) czy fakt, że składa się w większości z analiz opublikowanych już na łamach prasy codziennej, ale o to, że zarzuty byłego dominikanina wobec papieża Polaka można podsumować jednym zdaniem. Bartoś zarzuca Janowi Pawłowi II, że nie był on Bartosiem. Przekonanie to przewija się na wszystkich […]
Przekonanie to przewija się na wszystkich stronach analiz byłego dominikanina. Uznaje on, że niedopuszczalne było w posługiwaniu Jana Pawła II to, że był to pontyfikat katolika, żyjącego heroicznie i przekonanego o tym, że Bóg ma dla każdego (także dla niego) jakąś szczególną misję. Na dokładkę Jan Paweł II, tak jak wszyscy jego poprzednicy od półtora tysiąca lat, nieodpowiednio rozumiał posłannictwo biskupa Rzymu i w związku z tym źle wypełniali powierzone im obowiązki. „Nie tak buduje się wiarę katolicką” – grzmi Bartoś podsumowując rozdział poświęcony staniu na straży doktryny przez papieża i Kongregację Nauki Wiary. A w innym miejscu uzupełnia, że zamiast nauczać papież powinien dialogować i uczyć się wspólnie ze swymi adwersarzami. Sam dialog oczywiście nie wystarcza, dowodem na to, że papież (każdy, nie tylko Jan Paweł II) rzeczywiście wchodzi w dialog będzie dopiero, o czym Bartoś pisze wielokrotnie i w różnych miejscach, odejście od wszystkiego, co jest przez współczesny świat odrzucane.
Solus Bartoś
Słowem, i nie jest to żart, zdaniem byłego dominikanina Jan Paweł II zgrzeszył przede wszystkim przez to, że pozostał wierny temu, jak od wielu wieków Kościół katolicki definiuje rolę papieża. Kolejne sobory i orzeczenia papieskie nie pozostawiają wątpliwości, że biskup Rzymu ma być nauczycielem i pasterzem, którego celem jest głoszenie nauki i zachowywanie jej czystości, a nie „współuczestnictwo w dialogu”. „Biskupi (…) rzymscy – jak jasno definiuje te kwestię Sobór Watykański I – jasno określali obowiązującą naukę, którą z pomocą Bożą uznali za zgodną z Pismami Świętymi i apostolskimi tradycjami”. Nie inaczej, żeby nie było wątpliwości, rzecz ujmował Sobór Watykański II, a także kolejni papieże.
To jednak dla Tadeusza Bartosia nie ma większego znaczenia. Orzeczenia soborowe i papieskie, tradycja, teologia czy nawet Pismo Święte są dla niego bowiem ważne tylko o tyle, o ile pozwalają mu dowodzić, że Jan Paweł II nie był prawdziwym katolikiem (w tej kwestii za bicz najczęściej służy dziwnie zinterpretowany św. Tomasz), w każdym przeciwnym wypadku są zaś one odrzucane, jako niezgodne z „prawdziwym nauczaniem Jezusa Chrystusa”, którego jedynym i ostatecznym interpretatorem zdaje się pozostawać Tadeusz Bartoś. To on bowiem określa (nie ma co ukrywać, że bez dowodu), że etyki kodeksowe są nie do pogodzenia z nauczaniem Chrystusa, on jasno wskazuje, że próba budowania norm etycznych, które miałyby być obowiązujące w sumieniu jest zdradą chrześcijaństwa i zniewoleniem człowieka. On stwierdza, że podział na cywilizację życia i cywilizację śmierci nie wyrasta z teologii, a z polskiego mesjanizmu i manicheizmu.
Filozofowanie młotem
Próżno jednak szukać w książce Bartosia dowodów na wszystkie te ostre i jednoznaczne tezy. Zamiast nich muszą wystarczyć czytelnikowi autorytety: Hans Küng, Karl Rahner, Emmanule Lèvinas Zygmunt Bauman czy Leszek Kołakowski. Dlaczego akurat oni? Bo ich styl myślenia albo argumentacja może stać się wygodnym młotkiem, którym zaatakować można Jana Pawła II. Kołakowski krytykuje etykę kodeksową – już mamy zarzut, że Jan Paweł II nie uwzględnił jego uwag. Bauman dorzuca podział na moralność i etykę (w której oczywiście ta pierwsza jest dobra, bo indywidualistyczna, a ta druga zła) – już mamy kamyczek do ogródka papieża, który oczywiście budował etykę, a nie „indywidualną wrażliwość na Innego”.
I fakt, że języki, narracje tradycje i sposoby argumentacji Kołakowskiego, Baumana, Lèvinasa i Jana Pawła II są zupełnie inne, i dlatego próba swobodnego i dowolnego przenoszenia kategorii i argumentacji z jednej do drugiej czy publicystycznego krytykowania jednych przez drugie, jest pozbawiona sensu – zupełnie Bartosia nie rusza. To, że przywoływani przez niego myśliciele są w przeważającej części kontynuatorami filozofii podmiotu i podmiotowości, a Karol Wojtyła – mimo fenomenologicznych sympatii – pozostał wierny filozofii przedmiotowej – nie ma dla niego znaczenia, a nawet więcej: stanowi zarzut nienowoczesności wizji papieskiej. Słowem zamiast próby rzeczywistego odczytania (ale poprzedzonego przetłumaczeniem na kategorie innych filozofii) mamy do czynienia z publicystyczną nawalanką, w której „nowoczesne autorytety” Bartosia (dość zresztą ubogo interpretowane) są tylko narzędziami do pokazania, jaki to papież był nieprzystosowany do nowoczesnego świata, i jak bardzo przeszkadzał w pełnej działalności misyjnej i pozyskiwaniu nowych wiernych.
Bartoś reformator
Książka Bartosia, jak każdy manifest ideologiczny (a tym jest ona w swojej istocie), zawiera także program pozytywny. Ale jest on niezwykle ubogi. Kościół, według Bartosia, powinien być nie rodziną, nie hierarchiczną strukturą, ani nawet nie wspólnotą zbawienia, ale teologiczną grupą dyskusyjną, w której o wszystkim i ze wszystkimi się dyskutuje, a ocena jednostki jest czymś, czego nikt nie może i nie ma prawa podważać. Struktury, które rodziły się przez wiele setek lat także powinny zostać zastąpione – oczywiście przez współczesne rozwiązania demokratyczno-liberalne, które są dla byłego dominikanina szczytem możliwości ludzkich.
A że Ewangelia, Tradycja Kościoła czy Magisterium ustawiły rzecz inaczej – to nie ma dla Bartosia najmniejszego znaczenia. Kategoria prawdy bowiem, choć pojawia się w jego rozważaniach, w istocie oznacza jedynie subiektywne przekonanie, a szerzej zbiór subiektywnych przekonań jednostek (o ile są one krytyczne i zgadzają się z Bartosiem, inne powinny być odrzucone). I to tym przekonaniom, opiniom czy stereotypom Kościół, prawdziwie wierny Bartosiowi, powinien być posłuszny.
Na szczęście dla Kościoła, ale i dla wolności debaty teologicznej czy publicystycznej, nie jest. Bo Kościół Bartosia nie tylko nie byłby bardziej otwarty, ale przeciwnie zamknąłby wiele debat, które toczą się obecnie. A powodem byłoby na przykład to, że ich uczestnicy nie przyjmują odkryć hermeneutyki, nie cenią odpowiednich teologów, albo – o zgrozo – są członkami Opus Dei (co jest dla byłego dominikanina jedną z największych zbrodni).
T. Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, Warszawa 2008.
Tekst jest szerszą wersją recenzji, która ukazała się w “Rzeczpospolitej” 21.02.2008 roku.