Ekumenizm w Polsce i na świecie

Świadectwo nawrócenia


Kie­dy się­gam pamię­cią wstecz, w okres gdy mia­łem lat kil­ka­na­ście, pamię­tam wyraź­nie jakąś pust­kę, któ­ra była wewnątrz mnie. Jed­no­cze­śnie towa­rzy­szy­ła temu potrze­ba wypeł­nie­nia jej i moje poszu­ki­wa­nia cze­goś, co uzu­peł­ni­ło­by ten brak. Trwa­ło to ponad 10 lat. Jako dziec­ko byłem ochrzczo­ny i bra­łem udział w komu­nii w koście­le kato­lic­kim, choć tak napraw­dę moja rodzi­na nie uczest­ni­czy­ła w prak­ty­kach tego Kościo­ła. W domu Bóg też nie był nigdy tema­tem, któ­ry […]


Kie­dy się­gam pamię­cią wstecz, w okres gdy mia­łem lat kil­ka­na­ście, pamię­tam wyraź­nie jakąś pust­kę, któ­ra była wewnątrz mnie. Jed­no­cze­śnie towa­rzy­szy­ła temu potrze­ba wypeł­nie­nia jej i moje poszu­ki­wa­nia cze­goś, co uzu­peł­ni­ło­by ten brak. Trwa­ło to ponad 10 lat. Jako dziec­ko byłem ochrzczo­ny i bra­łem udział w komu­nii w koście­le kato­lic­kim, choć tak napraw­dę moja rodzi­na nie uczest­ni­czy­ła w prak­ty­kach tego Kościo­ła. W domu Bóg też nie był nigdy tema­tem, któ­ry by poru­sza­no. Wycho­wa­ny więc byłem bez Boga, choć jakieś wyobra­że­nie o Nim we mnie wyro­bio­no. Było ono bar­dzo mgli­ste i dzi­siaj mogę śmia­ło powie­dzieć, że nie wie­dzia­łem pra­wie nic. Mimo tego, prze­czu­wa­łem ist­nie­nie “cze­goś wię­cej.”.

W swo­ich poszu­ki­wa­niach zwró­ci­łem się ku Wscho­do­wi. Roz­po­czą­łem od Medy­ta­cji Trans­cen­den­tal­nej, o któ­rej prze­czy­ta­łem w jakimś cza­so­pi­śmie. Pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych o jaką­kol­wiek lite­ra­tu­rę z tej dzie­dzi­ny było bar­dzo trud­no. Tak, na pod­sta­wie ubo­gie­go mate­ria­łu, zaczą­łem codzien­nie prak­ty­ko­wać medy­ta­cję. Po pew­nym cza­sie doświad­czy­łem dość gwał­tow­ne­go “olśnie­nia”. Było to bar­dzo sil­ne prze­ży­cie, była w tym jakaś gro­za, na tyle sil­na, że prze­sta­łem medy­to­wać. Po pro­stu się prze­stra­szy­łem, lecz jed­no­cze­śnie pocią­ga­ło mnie to dalej. W tych latach, w moich poszu­ki­wa­niach tra­fi­łem też do kościo­ła, gdzie cho­dzi­łem z moim bli­skim kole­gą. Jed­nak w cere­mo­nia­le i sło­wach wygła­sza­nych “spe­cjal­nym”, “ducho­wym” tonem nie zna­la­złem praw­dy, któ­ra by mi pomo­gła, któ­ra dała­by mi speł­nie­nie. Rów­no­le­gle czy­ta­łem więc coraz wię­cej lite­ra­tu­ry na temat reli­gii wscho­du, medy­ta­cji, wie­dzy tajem­nej (Huna).


Na począt­ku lat osiem­dzie­sią­tych poja­wia­ło się coraz wię­cej tego typu ksią­żek, publi­ka­cji. Wie­le z prak­tyk, o któ­rych dowie­dzia­łem się wte­dy, wpro­wa­dza­łem w życie. Poma­ga­ły mi w tym roz­ma­ite tre­nin­gi, kur­sy, któ­re już w tych latach odby­wa­ły się tu i ówdzie. Bra­łem udział w kur­sach radie­ste­zji, DU (dosko­na­le­nia umy­słu), itp. Tygo­dnio­wy kurs DU zro­bił na mnie dość duże wra­że­nie. Pro­wa­dził go Lech Emfa­zy Ste­fań­ski — gło­wa Pol­skie­go Towa­rzy­stwa Psy­cho­tro­nicz­ne­go. Kurs był opra­co­wa­ny na pod­sta­wie “nauki” Car­lo­sa Casta­ne­dy. Był to okul­tyzm, sza­ma­nizm ubra­ny w pseu­do­nau­ko­we sza­ty. Dostar­czał napraw­dę ducho­wych prze­żyć. Odsła­niał taj­ni­ki wie­dzy tajem­nej i obie­cy­wał praw­dzi­wą wol­ność, roz­wój, wła­dzę. Nauczy­łem się tam takich tech­nik jak: eks­te­rio­ry­za­cja (podró­że poza cia­łem), wcho­dze­nie na poziom astral­ny i wyko­ny­wa­nia tam róż­nych prac (magia) i wresz­cie spo­tka­łem tam “swo­je­go ducho­we­go prze­wod­ni­ka” isto­tę, któ­ra mia­ła mnie pro­wa­dzić w “świe­tla­nym kie­run­ku” roz­wo­ju moje­go “boskie­go poten­cja­łu”. Uczy­li­śmy się magii, oczy­wi­ście zazna­czo­no nam, że jako narzę­dzia mamy jej uży­wać do dobrych celów (czar­na i bia­ła magia). Lecz zna­jąc już tro­chę lepiej sie­bie, zna­jąc ludz­kie sła­bo­ści i ego­izm, mogę powie­dzieć, że nasze ludz­kie idee odbie­ga­ją od praw­dy, czy­li tego, co poka­zu­je prak­ty­ka. Więc nie zawsze były to wznio­słe pobud­ki, wła­ści­wie były nimi moja wygo­da, przy­jem­ność i to, co “ja” w tej chwi­li uwa­ża­łem za dobre. Wie­dza ta dawa­ła mi prze­wa­gę, wie­dzia­łem prze­cież wię­cej, umia­łem to wyko­rzy­stać, pozna­wa­łem jak mi się wyda­wa­ło tajem­ni­cę życia. Lecz mówiąc szcze­rze, nie wypeł­ni­ło to mojej wewnętrz­nej pust­ki.


W moim ser­cu wciąż była tęsk­no­ta za tym “czymś”. Szu­ka­łem więc dalej. Gro­no zna­jo­mych o podob­nych zain­te­re­so­wa­niach posze­rza­ło się coraz bar­dziej. Nowe kon­tak­ty pozwa­la­ły mi na pogłę­bia­nie mojej wie­dzy. Prze­sze­dłem jesz­cze parę tre­nin­gów i kur­sów, aż tra­fi­łem na “Rebir­thing”. Mot­tem była tam : Praw­da, Pro­sto­ta, Miłość, Roz­wój poten­cja­łu ludz­kie­go. Praw­da, że pięk­ne? Rebir­thing po angiel­sku ozna­cza “ponow­ne naro­dze­nie, odro­dze­nie”. Tech­ni­ka ta pocho­dzi od hin­du­skiej Kri­ja Jogi, Jogi odde­chu. Twór­cą jej ame­ry­kań­skiej wer­sji jest Leonard Orr. Jej celem jest odkry­cie w nas boskiej natu­ry i oczysz­cze­nie się ze szla­mu nega­tyw­nych myśli o sobie, zako­do­wa­nych w nas przez cho­re spo­łe­czeń­stwo, nasiąk­nię­te przy­ziem­ną nega­tyw­ną ener­gią. Pomi­mo róż­nych prze­żyć i wyda­wa­ło­by się efek­tów, dalej byłem wewnętrz­nie pusty, nie byłem szczę­śli­wy. Moje życie prze­sta­ło mi się podo­bać, nadzie­je pokła­da­ne w moim wysił­ku wkła­da­nym w samo­re­ali­za­cje zawo­dzi­ły. Pust­ka, bez­na­dzie­ja… Nicze­go, na czym moż­na oprzeć swo­je życie. Rela­ty­wizm jest na dłuż­szą metę dołu­ją­cy.


W tym cza­sie mia­ło miej­sce pew­ne wyda­rze­nie. Mój bli­ski przy­ja­ciel, rówie­śnik, zacho­ro­wał na raka. W prze­cią­gu jed­ne­go mie­sią­ca zmarł. Miał wte­dy 26 lat. Na kil­ka dni przed jego śmier­cią odwie­dzi­łem go w kli­ni­ce. Cho­ro­ba tak bar­dzo go wynisz­czy­ła… Nie mia­łem mu nic do powie­dze­nia. Cała moja MĄDROŚĆ, wszyst­ko, cze­go się nauczy­łem, z czym się tak obno­si­łem, poka­za­ło swo­ją rze­czy­wi­stą war­tość. Bzdu­ra… Nie chcę przy­ta­czać tutaj tego, z czym to wszyst­ko wte­dy porów­na­łem. Ta śmierć była dla mnie bar­dzo bole­sna, zresz­tą jak dla wie­lu naszych przy­ja­ciół. Była czymś dziw­nym…


Mia­łem też przy­ja­cie­la — wie­rzą­ce­go czło­wie­ka, któ­ry wie­le godzin poświę­cił na roz­mo­wy ze mną. Zapro­sił mnie do kościo­ła. Posze­dłem z nimi w naj­bliż­szą nie­dzie­lę. Zoba­czy­łem tam ludzi szcze­rze modlą­cych się do Boga, tak, jak kto chciał; to sie­dząc, to sto­jąc, wła­sny­mi, pro­sty­mi sło­wa­mi. Zamkną­łem oczy i zaczą­łem wyle­wać przed Bogiem wszyst­ko, co leża­ło mi na ser­cu. Były to sło­wa peł­ne bólu, żalu i gory­czy. Popły­nę­ły łzy… I wyda­rzy­ło się coś bar­dzo dziw­ne­go. Bez moje­go udzia­łu, bez sta­rań i zabie­gów z mojej stro­ny spły­nął do moje­go wnę­trza pokój. I to bar­dzo dziw­ny pokój. Czu­łem bar­dzo wyraź­nie, że jest to dar od “Kogoś”. Nie wypra­co­wa­łem go poprzez medy­ta­cję, czy jakąś inną tech­ni­kę, zresz­tą nie potra­fił­bym. To była zupeł­nie inna jakość.


Po paru mie­sią­cach zachę­co­ny przez moje­go przy­ja­cie­la i świa­dec­two dru­gie­go zna­jo­me­go, byłe­go hip­pi­sa, któ­re­go Bóg uzdro­wił ze śmier­tel­nej cho­ro­by, tra­fi­łem ponow­nie do kościo­ła. Spodo­ba­ła mi się for­ma, w jakiej gło­szo­ne było Sło­wo Boże. Mówił je czło­wiek taki jak ja, ubra­ny jak ja, i mówił sło­wa­mi, jaki­mi i ja mówię na co dzień. Mówił na doda­tek o spra­wach, któ­re i ja prze­ży­wa­łem codzien­nie i o tym jak Jezus mu w tym poma­ga. Myśla­łem wte­dy: Ooo! To tak po pro­stu? To tak zwy­czaj­nie żyje się z Bogiem? Zain­to­no­wa­no pieśń i ludzie zaczę­li śpie­wać. W sło­wach i w spo­so­bie, w jaki to robi­li, sły­chać było wdzięcz­ność i miłość. Zamkną­łem oczy i Bóg zaczął poka­zy­wać mi moje życie… Nie było to coś, z cze­go mógł­bym być dum­ny. Zda­łem sobie spra­wę, że nie potra­fię sam poukła­dać swo­je­go życia, nie potra­fię sam nim kie­ro­wać. Potrze­bo­wa­łem pomo­cy. Uświa­do­mi­łem sobie wła­sną bez­sil­ność. Nie byłem sam bogiem. Potrze­bo­wa­łem praw­dzi­we­go Boga, kocha­ją­ce­go Boga. Na wezwa­nie: “Czy są na tym miej­scu oso­by, któ­re chcą przy­jąć Jezu­sa, jako swo­je­go Pana i Zba­wi­cie­la?” moją odpo­wie­dzią było “Tak”, choć nie było to dla mnie pro­ste. Prze­cież to On miał się stać odtąd Panem w moim życiu. Nie JA. Jed­nak, czy mia­łem wyj­ście? Czu­jąc Bożą miłość i mając przed ocza­mi świe­ży obraz mize­ro­ty moje­go życia, powie­dzia­łem — Tak, wie­rzę, że Jezus jest Synem Bożym i umarł za moje grze­chy, uzna­ję Go Panem moje­go życia! Nie wie­dzia­łem, że noszę na sobie tak wiel­ki wór z kamie­nia­mi… Co za ulga… Co za wol­ność!


Jezus w tym momen­cie stał się moim Zba­wi­cie­lem. Zdjął ze mnie tak olbrzy­mi balast. Poczu­łem olbrzy­mią radość, popły­nę­ły łzy. To puste miej­sce we mnie, po tylu latach poszu­ki­wań zamiesz­kał Ten, któ­ry powie­dział: Oto sto­ję u drzwi i koła­czę; jeśli ktoś usły­szy głos mój i otwo­rzy drzwi, wstą­pię do nie­go i będę z nim wie­cze­rzał, a on ze mną.


rem65@o2.pl

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.