Wielki Piątek — Pamiątka Śmierci Jezusa Chrystusa
- 25 marca, 2005
- przeczytasz w 7 minut
“A setnik i ci, którzy z nim byli i strzegli Jezusa, ujrzawszy trzęsienie ziemi i to, co się działo, przerazili się bardzo i rzekli: Zaiste, ten człowiek był Synem Bożym — A umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie samych żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i został wzbudzony.” Łk 27, 54; 2 Kor. 5, 15; Ukrzyżowanie w oczach setnika Gdy byłem jeszcze młody […]
“A setnik i ci, którzy z nim byli i strzegli Jezusa, ujrzawszy trzęsienie ziemi i to, co się działo, przerazili się bardzo i rzekli: Zaiste, ten człowiek był Synem Bożym — A umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie samych żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i został wzbudzony.” Łk 27, 54; 2 Kor. 5, 15;
Ukrzyżowanie w oczach setnika
Gdy byłem jeszcze młody rozpocząłem służbę w legionach cezara. Od dziecka marzyłem o wielkich czynach dokonanych na polach bitew. Chciałem wdychać zapach tych pól tuż po zwycięskiej bitwie. Gdy wstąpiłem do legionów początkowo tak było. Walka pod dowództwem wytrawnych wodzów. Niejednokrotnie odnoszone zwycięstwa z przeważającym nas liczebnie wrogiem. To mi się podobało. Ojciec i matka w Rzymie byli ze mnie niezwykle dumni. Szczególnie wtedy, gdy dowiedzieli się, że zostałem mianowany optionem, czyli że powierzono mi dowództwo na dziesięcioosobowym odziałem ludzi. Jeszcze bardziej dumni i szczęśliwi byli, gdy dalej awansowałem na centuriona. Teraz od mojej decyzji zależał los setki doborowych legionistów cezara.
Jednak zaraz po moim awansie coś się zmieniło dostałem przydział najgorszy z możliwych. Judea. Była to paskudna cześć imperium rzymskiego. Każdy, kto tam się znalazł traktował to jako wyjątkowy, życiowy pech. Zarówno namiestnik, jak i zwykły żołnierz. Działo się tak za sprawą Żydów, którzy mieli duże zapędy do buntów przeciwko rzymskiej władzy. Wiele z tych buntów trzeba było tłumić krwawo. Słowem służba w tej części imperium dla niejednego była koszmarem.
Jednak w tym wszystkim było cos jeszcze gorszego. Namiestnik prawie zawsze wyznaczał mnie do nadzorowania egzekucji wykonywanych na buntownikach i przestępcach. Nie podobało mi się to, ale byłem żołnierzem i nic nie mogłem zrobić. Musiałem słuchać.
Wydarzenie, które dziś wspominam miało miejsce podczas jednej z takich właśnie egzekucji. Dzień zapowiadał się szczególnie trudno. W związku z żydowskim świętem Paschy trzeba było wzmocnić wszystkie garnizony stacjonujące w Judei. Co roku na to święto przybywały rzesze pielgrzymów. Wielu z nich miało buntownicze nastroje. Czasem wybuchały zamieszki. Wojsko miało wtedy pełne ręce roboty. Tego roku sytuacja była szczególnie napięta. Krążyły pogłoski, że pojawił się król żydowski. Wielu Judejczyków było gotowych chwycić broń i wszcząć powstanie.
Tydzień temu wjechał nawet jakiś prorok do stolicy. Lud chciał obwołać go królem, ale podobno on sam na to się nie zgodził. Ten dzień, jak napisałem zapowiadał się szczególnie trudno. Rano dostałem polecenie, by udać się na wzgórze za Jerozolimą, gdzie zawsze dokonywaliśmy publicznych egzekucji przez ukrzyżowanie. Wraz ze swoimi ludźmi mieliśmy dziś ukrzyżować trzech ludzi: dwóch pospolitych bandytów i jednego skazanego z przyczyn politycznych. Tego się obawiałem. Wiedziałem już ze swojego doświadczenia, że z takimi skazańcami są kłopoty. Zwykle mają oni swoich zwolenników, którzy czasem wszczynają zamieszki. Na wszelki wypadek wziąłem więcej żołnierzy niż zwykle.
Przybyliśmy na miejsce i oczekiwaliśmy na skazanych. Osobiście nigdy nie lubiłem tu być. Gdy się tu pojawiałem starałem się nie myśleć o tym, co muszę tu robić. Tęskniłem za czasami walki z barbarzyńcami, za szczękiem oręża. To, co teraz musiałem robić napawało mnie odrazą.
Wkrótce po naszym przybyciu pojawili się skazańcy ze swoimi krzyżami na ramionach. Żołnierz eskortujący ich na miejsce przekazał mi wyroki śmierci podpisane przez namiestnika Poncjusza Piłata. Było w tym wszystkim jednak coś dziwnego, gdyż jeden ze skazanych miał mieć umieszczony nad głową napis: Jezus z Nazaretu, król Żydowski.
Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim spojrzałem na skazanego. Był wyjątkowo okrutnie potraktowany. Musieli go długo tej nocy biczować, gdyż niewiele miał już na ciele miejsc bez ran i sińców. Było jednak coś jeszcze. Na głowie miał koronę uplecioną z gałęzi cierniowych. Korona ta była założona tak, iż kolce wbijały mu się w skroń. Muszę przyznać, że nawet dla mnie, żołnierza, który niejedno już widział, widok ten był trudny do zniesienia. Tak więc to musiał być ów skazaniec polityczny. Pewnie był to jakiś szaleniec, który próbował ogłosić się królem. Jednak gdy patrzyłem na niego, w jego oczy, nie widziałem obłędu, ani szaleństwa. Było w nich coś czego nie potrafię opisać słowami. Bezbrzeżna miłość połączona wielką determinacją w dążeniu do jakiegoś sobie znanego celu.
Żołnierze na mój rozkaz rozpoczęli egzekucję. Bacznie obserwowałem w tym czasie tłum. Obawiałem się jakichś ekscesów. Jednak nic takiego się nie działo. Gdy skazańcy zawiśli na krzyżach pojawili się kapłani żydowscy. Zdziwiło mnie to, gdyż nigdy nie widywałem ich na tym ponurym miejscu. Jednak, ci przyszli. Co więcej, widok skazańca w koronie cierniowej cieszył ich. Nie bardzo rozumiałem o czym do niego mówią. Jednak z tonu w jakim przemawiali wywnioskowałem, że był on dla nich kimś wyjątkowo złym. Cieszyli się wręcz z końca jaki spotyka tego człowieka. Gdy odeszli już spod krzyża podszedł do mnie żołnierz i powiedział mi, że bliscy jednego ze skazanych proszą o pozwolenie by podejść do krzyża. Takie prośby były zawsze, ale ja konsekwentnie im odmawiałem. Tego dnia wydarzyło się coś innego. Wbrew sobie i swoim zasadom zgodziłem się. Do dziś nie wiem jak to się stało. Podeszli. Młody mężczyzna i jakieś kobiety. Wszyscy płakali. Skazany coś do nich powiedział. Tego też nie rozumiałem. Ale to, co powiedział najwyraźniej trochę ich uspokoiło.
Czas dłużył się niezmiernie. Chciałbym szybciej zakończyć egzekucję i dobić skazanych ale musieliśmy czekać do wieczora. Gdy nastało południe wydarzyła się rzecz niezwykła: ciemność zaległa ziemię na całe trzy godziny. Pod koniec trzeciej godziny skazany w koronie głośno zakrzyczał coś w swoim języku i umarł.
To, co wydarzyło się później nie miało miejsca nigdy wcześniej, ani też nigdy później. Nastąpiło trzęsienie ziemi. Pootwierały się groby. Wszystkich nas ogarnęło przerażenie. Nie wiedzieliśmy co się dzieje. Pamiętam tylko jedną myśl, którą wciąż powtarzaliśmy z żołnierzami: Zaiste, ten był Synem Bożym.
Od tamtych wydarzeń minęły lata. Krótko po tym dostałem inny przydział. Wróciłem w okolice Rzymu, gdzie stałem się jednym z gwardzistów samego cesarza. Przez długie lata wciąż przed oczami miałem tamten dzień. I tego człowieka w kornie cierniowej na głowie. Tymczasem coraz głośniej zaczęło być w Rzymie o jakiejś nowej religii. Ludzi, którzy ją wyznawali nazywano chrześcijanami, od jakiegoś ich mistrza Chrystusa. Często pojawiało się też określenie: cieśla z Nazaretu. Ilekroć słyszałem o czymkolwiek związanym z Judeą znów przed oczami stawał mi obraz człowieka w koronie z cierni. Nie potrafiłem się od niego uwolnić.
Aż pewnego dnia poznałem młodego człowieka imieniem Marek, jak na ironię pochodzącego z Jerozolimy. Był on jednym z wyznawców owego cieśli z Nazaretu. Zaprosił mnie na tajne spotkanie chrześcijan. Tam też słuchałem jak jego mistrz Piotr mówił: A umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie samych żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i został wzbudzony. Kto umarł za wszystkich? To jakaś niedorzeczność! I znów nie wiedzieć czemu staje mi przed oczami twarz człowieka w koronie cierniowej. Piotr dalej mówił o mistrzu, który został zabity za nasze grzechy. Jakie grzechy? O czym on opowiada?
Nie wytrzymałem do końca uciekłem stamtąd. Nie wiem czemu, ale im więcej mówili o śmierci ich mistrza, tym wyraźniej stawał przede mną obraz człowieka w koronie z ciernia. Przez długie dni nie mogłem dojść do siebie. Postanowiłem wyjaśnić sprawę raz na zawsze. Odszukałem Marka i zażądałem spotkania z jego nauczycielem Piotrem. Spotkaliśmy się. Piotr był typowym Galilejczykiem, jakich nie pragnąłem już w swym życiu widzieć. „Ostatni raz” – pomyślałem sobie.
Piotr długo opowiadał o cieśli z Nazaretu. O tym, czego nauczał, jak żył i o czymś jeszcze… Opowiadał o Jego ukrzyżowaniu. O rzymskich żołnierzach biczujących Go, o drodze na miejsce śmierci, ale też o rzymskim centurionie, który wyznawał wtedy: „Zaiste, ten człowiek był Synem Bożym”. Nie mogłem już dalej słuchać. Znów przed oczami miałem tą twarz, tą koronę. Ale nie mogłem dostrzec twarzy Piotra.
W oczach miałem pierwsze w swym życiu łzy. W głowie miałem pierwsze w swym życiu wyrzuty sumienia. Więc ja też miałem udział w śmierci. Nie mogłem dłużej tego znieść i uciekłem. Co mam teraz zrobić? Na to pytanie w końcu znalazłem odpowiedź. Ten, którego krzyżowaliśmy prosił Boga, by nam przebaczył. Złamany, pozbawiony swej rzymskiej, żołnierskiej arogancji musiałem paść na kolana i prosić o przebaczenie. I otrzymałem je. Dziś jestem jednym z wielu uczniów Jezusa z Nazaretu i składam świadectwo o Bożej miłości. A umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie samych żyli, lecz dla tego, który za nich umarł i został wzbudzony. On umarł wtedy dla mnie bym mógł dziś żyć dla Niego. Amen.
***
Ks. Wojciech Rudkowski jest proboszczem administratorem Parafii Ewangelicko-Augsburskiej w Radomiu.