Antropologia pielgrzyma
- 1 sierpnia, 2003
- przeczytasz w 9 minut
Jest tylko jedna droga życia dla człowieka, ale można nią wędrować w dwóch przeciwstawnych sobie kierunkach. Żeby to zagadnienie wytłumaczyć, trzeba przyjąć dwa założenia: teologiczne i antropologiczne. Pierwsze z nich mówi, że jest tylko jedna pierwotna i ostateczna zasada metafizyczna: Bóg, który jest dobry, który jest Dobrem, który jest Miłością. Nie istnieje więc metafizyczny dualizm dobra i zła. Jest tylko dobro.
Drugie założenie dotyczy człowieka. Mówi ono, że człowiek jest istotą „trójwymiarową”, składającą się z c‑iała, u‑mysłu (duszy, psychiki) i d‑ucha (jest więc — w przenośni i dosłownie — CUDem), zgodnie z sugestią św. Pawła (por. 1 Tes 5, 23). Człowiek jest ponadto istotą „otwartą” na Boga, „przepuszczalną” dla Niego, jak gąbka dla wody, podtrzymywaną przez Niego w istnieniu.
Tak pojęty człowiek, cały zanurzony w Bogu, jest sam w sobie drogą do Niego. To, w którym kierunku podąży, zależy od jego stosunku do Boga, krótko mówiąc od jego „tak” lub „nie” wypowiedzianego wobec Najwyższego. Jeżeli człowiek powie „tak” i będzie tę decyzję podtrzymywał dalszymi aktami, jego kontakt z Bogiem będzie coraz większy. Jeżeli powie „nie” i zachowa się analogicznie, stanie się odwrotnie.
W tym miejscu warto pokusić się o schematyczne przedstawienie przywołanej przed chwilą intuicji antropologicznej. Niechaj obrazem człowieka będzie lejek (stożek) szerokim otworem (tu: podstawą) zwrócony ku dołowi, a wąskim (wierzchołkiem) ku górze. U dołu będzie wtedy część „cielesna” („C”), u góry „duch” („D”), w środku „umysł” („U”), czyli psychika, dusza. Każdy człowiek zaczyna swą wędrówkę w punkcie „U”, czyli w tym momencie, w którym budzi się jego świadomość, kiedy to nie jest jeszcze ani świętym, ani grzesznikiem, lecz pielgrzymem rozpoczynającym swą podróż do nieskończoności. W momencie śmierci wejdzie on w inny wymiar istnienia przez jeden z tych otworów — górny lub dolny — w zależności od swojego wolnego wyboru.
W tym momencie można już zacząć opisywać tę podróż w różnych terminach. Będzie to symetryczne zestawienie pojęć dotyczących tej wędrówki — „w górę” lub „w dół” — w zależności od „tak” lub „nie” powiedzianego i nieustannie powtarzanego Bogu. Jak widać, idąc w górę droga staje się coraz węższa i trudniejsza. Podróżując zaś w dół mamy drogę coraz szerszą i łatwiejszą. Można więc — odwołując się do języka symboli — mówić o „wznoszeniu się” i „opadaniu”. Takim językiem posługiwał się zresztą sam Jezus mówiąc o „wąskiej drodze” i „ciasnej bramie”, przez którą wchodzi się do królestwa. „U góry” ten otwór, poprzez który wchodzimy w inny wymiar istnienia, jest rzeczywiście jak „ucho igielne”.
Odwołując się teraz do pojęć wypracowanych przez religioznawstwo trzeba zauważyć, że dla człowieka, który się „wznosi”, Bóg będzie Mysterium Fascinosum, ten zaś, który „opada”, pozna Go jako Mysterium Tremendum, czyli Tego, który wzbudza trwogę. Nie ma bowiem ucieczki od Boga, gdyż w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy (por. Dz 17, 28). Kontakt z Nim jest dla nas albo uszczęśliwiający, albo odwrotnie, nie można jednak tego kontaktu uniknąć, gdyż nie można przestać istnieć. Istniejąc zaś jesteśmy zawsze związani ze Źródłem Istnienia, którym jest Bóg.
Gdyby teraz odwołać się do pojęć metafizycznych, to trzeba zauważyć, że człowiek zmierzający w kierunku ducha postrzega rzeczywistość w jej jedności, natomiast dla człowieka „cielesnego” świat jest wielością, w której się gubi. Życie ascety, człowieka poszukującego wartości duchowych, jest ujednolicone, natomiast życie człowieka uwikłanego w „troski tego świata”, jest niejednokrotnie bardzo chaotyczne, bardzo rozproszone.
To samo doświadczenie na swój sposób od wieków wypowiadali mistycy Dalekiego Wschodu (np. hinduiści). Celem ich duchowej wędrówki był atman — transcendentny biegun jaźni, a tym samym całego ludzkiego bytu. Atman jest przez nich utożsamiany z Brahmanem, z Bytem Absolutnym, z Bogiem. (Z chrześcijańskiego punktu widzenia jest to intuicja słuszna, jednak za daleko posunięta: utożsamienie ducha, tego najgłębszego wymiaru ludzkiego bytu, z Duchem, czyli Bogiem.) Ktoś, kto ignoruje zachętę mistrzów do podróży w głąb, do atmana, ten gubi się w świecie pozorów, w maji, żyjąc w „stanie upadku”.
Gdy na ten lejek (czy stożek) symbolizujący człowieka spojrzeć z dołu lub z góry, to z łatwością można zauważyć, że atman (Brahman) jest wewnątrz, natomiast maja — życie zmysłowe będące w opozycji do duchowego — na zewnątrz. Ten fakt sugeruje, że „droga w wzwyż” jest także „drogą do centrum”, natomiast „droga w dół” jest „dryfowaniem na peryferia”. Podobną wizję antropologiczną można dostrzec na przykład u Mistrza Eckharta, Ruysbroecka czy innych chrześcijańskich mistyków apofatycznych, ponieważ takie podejście — pomijając szczegółowe rozwiązania — ma charakter uniwersalny.
To samo doświadczenie można również wyrazić językiem psychologii. Jest więc mowa z jednej strony o skupieniu, a z drugiej o rozproszeniu; z jednej strony o scaleniu, integracji, z drugiej zaś o dezintegracji. Jest to wędrówka w kierunku „centrum” naszej jaźni lub tam, gdzie — w sensie duchowym — graniczy ona z „ciałem”, gdzie jest rozproszona tym, co „światowe”. Jest to podążanie ścieżką medytacji w kierunku harmonijnego współistnienia z sobą i innymi lub bezowocne, chaotyczne miotanie się, nie dające głębszej satysfakcji. Jest to jakaś (samo)realizacja lub życie bez wyraźnie określonego celu.
Patrząc na to wszystko z punktu widzenia ascetycznego możemy mówić o pokucie, gdy idziemy przez życie wąską drogą, i o grzechu, gdy podążamy szeroką. Z jednej strony będzie to więc życie „duchowe” (podążanie w kierunku ducha pod wpływem Ducha), a z drugiej życie „światowe” (podążanie w kierunku ciała pod wpływem diabła: diabeł bowiem, jak mówi Pismo, rozprasza oraz, jak mówi teologia ascetyczna, działa poprzez ciało), będące w opozycji do tego pierwszego.
Z jednej strony będzie to „współpraca z łaską”, a z drugiej „wynaturzenie”. Do natury bowiem człowieka należy otwarcie się na Boga, skoro zostaliśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo (choćbyśmy do końca nie rozumieli tych teologicznych niuansów) i skoro mamy być kiedyś do Niego podobni (por. 1 J 3, 2), czy wręcz „uczestnikami Jego natury” (2 P 1, 4). Gdy tak będziemy postrzegać powołanie człowieka, zrozumiałym się stanie, że odwrócenie się od Boga, pójście „w dół”, jest w jakimś sensie „wynaturzeniem”, zdradą swojej natury, swojego powołania. W tym znaczeniu „wynaturzeniem” — mniejszym lub większym — jest każdy grzech.
Można również w opisie tej rzeczywistości odwołać się do terminów stricte teologicznych. Będziemy wtedy mówić o niebie, które jest „w górze”, na końcu „wąskiej drogi”, albo o piekle, które jest „na dole”, na końcu „drogi szerokiej”. Doświadczenie nieba to doświadczenie zbawienia, zaś doświadczenie piekła, to doświadczenie potępienia, a raczej samopotępienia, nikt bowiem nie może doświadczyć tego stanu, tak przeciwnego woli Bożej (por. 1 Tm 2, 4) i ludzkiej naturze, wbrew własnej woli. Potępienie — można się pokusić o takie stwierdzenie — jest ze strony człowieka aktem jeszcze bardziej świadomym i wolnym niż zbawienie, ponieważ zbawionym można być z miłości do Boga, lub z lęku przed piekłem, natomiast potępienie zasadza się na dwóch „pozytywnych” aktach: z jednej strony na odrzuceniu Boga, a z drugiej na świadomym i wolnym wyborze piekła. Nikt w piekle nie może powiedzieć: „Nie wiedziałem”. Takiego stanu może doświadczyć tylko ktoś, kto doskonale „wie i chce”.
Niezmienna Boża miłość postrzegana jest na dwa sposoby. Gdy patrzymy na Boga, który jest Miłością z perspektywy syna marnotrawnego, powracającego do Ojca, Jego miłość jest przez nas doświadczana jako miłosierdzie. Gdy zaś patrzymy na miłość Boga z punktu widzenia człowieka, który świadomie i w wolności odchodzi od Boga, Jego miłość jawi się dla niego jako sprawiedliwość. Tak więc ta sama miłość może być różnie postrzegana w zależności od „tak” lub „nie” powiedzianego tej miłości, w zależności od „tak” lub „nie” powiedzianego Bogu.
Na koniec ujęcie biblijne. Centralną postacią tej Księgi, jak również centralną postacią całej historii jest Jezus. Jego imię mówi nam, że „Jahwe jest zbawieniem”. Pismo mówi, że nie dano pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni (por. Dz 4, 12). Jeżeli więc ktoś jest tego świadomy, a szuka zbawienia bez Jezusa, to czeka go „na końcu” rozczarowanie. Jezus jest dla naszego życia drogą i prawdą. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przez Niego (por. J 14, 6). Jezus jest „Bramą”, przez którą wchodzimy do życia wiecznego, do domu Ojca.
Celem naszego życia jest Bóg i chociaż jesteśmy na Jego podobieństwo, to jednak gdybyśmy spotkali się z Nim, bezpośrednio, „twarzą w twarz”, bez przygotowania, nasz byt „rozpadłby się” w wyniku tego kontaktu. Nikt bowiem — ostrzega Księga Wyjścia — nie może widzieć Boga i pozostać przy życiu (por. 3, 6). Dlatego na to spotkanie idziemy „w Chrystusie”. Bez Chrystusa jesteśmy wydani na unicestwiające działanie, które byłoby udziałem Mojżesza, gdyby się nie odwrócił, a cóż dopiero, gdy z Bogiem spotyka się człowiek, który od Niego nieustannie stronił. Zamiast się do Boga „przyzwyczajać”, to się od Niego skutecznie „odzwyczajał”. Taki człowiek przy końcu swojego życia, gdy spotka się z Bogiem, ulegnie „spaleniu”. Bóg jest Bezmiarem Bytu i w związku z tym albo wejdziemy w ten Bezmiar jako synowie w Jego Jednorodzonym Synu, jako uczestnicy Boskiej natury w Tym, który jest Mu w naturze równy, albo też wpadniemy w ten Bezmiar „z drugiej strony”, nie przez „Bramę”, którą jest Jezus, nie będąc przygotowanymi przez wcześniejsze (sakramentalne) życie „w Nim” i wtedy, bez tej ochrony, nie upodobnieni do Niego, zostaniemy „spaleni”. Nie przestaniemy oczywiście metafizycznie istnieć, lecz to ostateczne istnienie przeciw Bogu, będące skutkiem wcześniejszych wyborów, a także tego ostatniego, dokonanego w momencie śmierci, będzie w rzeczywistości „istnieniem śmiertelnym”. Trzeba więc zawczasu „umrzeć w Chrystusie” (przez chrzest i chrześcijańskie życie), aby tym samym otrzymać „nowe życie”, albo próbować żyć beż Chrystusa, co w rezultacie rodzi śmierć.
Na koniec trzeba powiedzieć o dwóch wyjątkowych postaciach, które są przewodnikami na tej drodze, lecz każda z nich prowadzi ludzi w innym kierunku. Diabeł został stworzony jako istota czysto duchowa, rozpoczął więc swoje istnienie w punkcie „D”. Został stworzony w taki sposób, że od początku cieszył się wizją uszczęśliwiającą i nie musiał podróżować do Boga tak, jak ludzie. Wtedy to — „na początku” — powiedział Bogu „nie”, odchodząc tym samym od Niego. Ponieważ był on „na samej górze”, jego podróż mogła się odbywać tylko „w dół”. Jego wizja uszczęśliwiająca stała się wtedy unieszczęśliwiającą. Trudno powiedzieć, w jaki sposób szatan widzi Boga, jednak z pewnością jest to doświadczenie bardzo bolesne, bolesne na miarę pierwotnego wybrania. Pismo święte mówi, że diabeł został „strącony” (por. Ap 12, 10), choć w rzeczywistości jego strącenie jest „samo-strąceniem”, w pełni wolnym odejściem. Od momentu swojego odejścia od Boga, czyli „od początku” prowadzi On tą szeroką drogą tych, których uda mu się otumanić.
Inną wyjątkową postacią jest Maryja. Ona — jak każdy człowiek — rozpoczęła swoją życiową pielgrzymkę w punkcie „U”. Nigdy jednak — w przeciwieństwie do pozostałych ludzi — nie zawahała się na tej drodze. Zawsze zmierzała w kierunku ducha, prowadzona przez Ducha, aby zakończyć swoją podróż w Bogu-Ojcu, wchodząc w Jego łono przez „Bramę”, którą jest Jej Syn, Jezus Chrystus. Jej kontakt z Bogiem był zawsze-coraz-większy. Ona, Wniebowzięta, jest dla nas przewodniczką do nieba, do Ojca przez Syna. Ona wyprasza nam siłę, abyśmy mogli wspinać się „wąską drogą” na „wyżyny niebieskie” (por. Ef 1, 3), które są naszym przeznaczeniem.
My natomiast często jesteśmy rozdarci. Raz podążamy razem z Maryją, to znowu słuchamy podszeptów szatana. W naszym życiu grzech i nawrócenie przeplatają się nawzajem. Chodzi o to, aby trwać w stanie nawrócenia i aby ten stan coraz bardziej pogłębiał się w nas. Idąc drogą nawrócenia, drogą miłosierdzia, osiągniemy niebo, zbawienie, przystęp do Ojca w Jezusie Chrystusie.