Być dla innych
- 23 czerwca, 2004
- przeczytasz w 10 minut
“Wstańcie, chodźmy” — to książka niezwykle wielowątkowa, trudna do jednoznacznego objaśnienia, zakwalifikowania czy wręcz zaszufladkowania. Przy pierwszej mojej lekturze przemówiła do mnie jako rekolekcje dla biskupów. Uznałem, że tak na prawdę to nie jest książka do mnie i dla mnie. Tyle, że w takiej sytuacji książka nosiłaby tytuł “Superbiskup. Jak zostać hierarchą i osiągnąć zbawienie”. Przy drugim zobaczyłem w niej książkę o Kościele i świętości, za trzecim szukałem w niej filozoficznych inspiracji … i głębokich duchowych pokrewieństw z innymi autorami itd.
I
Zacznę od tytułu, a dokładniej od jego biblijnego umiejscowienia. Owo “Wstańcie, chodźmy”, które tak, na pierwszy rzut oka, optymistycznym wezwaniem rozpoczyna książkę papieża znajduje się w Ewangelii św. Marka na końcu opowieści o modlitwie w Getsemani. To krótkie wezwanie jest skierowane do Apostołów, którzy nie wytrzymali napięcia ostatnich godzin modlitewnego skupienia Chrystusa i zasnęli. Chrystus skierował do nich wezwanie do najgłębszej modlitwy w swoim życiu, zaprosił ich niejako do wejścia w najgłębszy świat swojej duszy, zaprosił ich na szczególne spotkanie z Ojcem. Ta modlitwa — jak przed laty pisał Karol Wojtyła — ujawnia całą głębie troski Chrystusa”, “rozpoczyna się na samym dnie Jego człowieczeństwa”: “jest to jakaś modlitwa wielkiego poznania człowieka, jakby pośród drzew Ogrodu Oliwnego znalazło się owo rajskie drzewo poznania dobra i zła”[1] . A apostołowie, mimo zachęty nie byli w stanie podjąć tego wyzwania.Chrystus zwraca się do nich z wyrzutem (Jednej godziny nie mogłeś czuwać?), “a wyrzut ten — wskazuje kardynał Karol Wojtyła — bierze do siebie każdy uczeń Chrystusa. Poniekąd cały Kościoł słyszy wciąż te same słowa, ten Chrystusowy wyrzut skierowany do Piotra, Jakuba i Jana — i bierze go do siebie — szuka tej utraconej godziny, w czasie której Jezus pozostał osamotniony w Ogrójcu”[2].
Odzyskanie tej utraconej godziny staje się niejako wielkim pragnieniem chrześcijanina, a może nawet każdego człowieka. Anarchistycznie religijny, z pochodzenia Żyd, rosyjski filozof Lew Szestow uznał, za Pascalem, że właśnie poszukiwanie tej utraconej godziny, a dokładniej trwanie w wiecznym teraz w tej strasznej godzinie najgorętszej Chrystusowej modlitwy jest tym, z czego będziemy sądzeni. Zauważanie, dostrzeżenie cierpienia Chrystusa, wejście choć na moment w tę sferę — jest tym, co określa prawdziwą religijność. Dlatego nie możemy już usypiać: “nikt, nigdy nie powinien już spać”, konieczne jest wieczne czuwanie wraz z Chrystusem, który cierpi przez całą wieczność, bez przerwy[3].
To pragnienie, choć niewątpliwie ma głęboko religijne źródła, nie jest jednak tym, czego — jak sądze wymaga od nas Bóg. Powrót do utraconej — nie tylko przez apostołów, ale pośrednio, w ciągu nałożenia rąk, w egzystencjalnej wspólnocie wieków, przez nas wszystkich — godziny nie jest jednak istotą naszej religijności. Ma on, jak mi się wydaje głęboko religijny sens, ale kieruje nas ku przeszłości, ku poszukiwaniu tego, czego już odzyskać w jakimś sensie nie można. Chrystus zaś, o czym przypomina nam tytułem swojej książki Jan Paweł II, wzywa nas do podjęcia wyzwań przyszłości, które — być może byłyby prostsze, gdyby nie doświadczenia, zaniedbania przeszłości, ale nie ma to już w danym momencie znaczenia. Przed apostołami, którzy przespali, kto wie, czy nie kluczową modlitwę swojego nauczyciela jest ukrzyżowanie, ucieczka, zaparcie, strach, samotność, a potem także radość, miłość i męczeństwo. Jakoś — mam wrażenie podobnie jest z nami. Nasze, moje zaniedbania są już nie do odrobienia. Nie zmienię swojej przeszłości, nie naprawię tego, co nie było takie jak trzeba, mogę tego żałować, ubolewać, płakać, szukać utraconych szans, ale Chrystus wzywa mnie do tego, bym “wstał” z grzechu, zaniedbania i obojętności i “szedł”. Nic więcej. Straconych godzin już nie odzyskam, i nie ma się co za nimi, jak za pozostawionymi polami z Ewangelii, oglądać. Ale ta droga wcale nie prowadzi do spokoju, ale do krzyża, samotności, odrzucenia i upadków.
II
Już sam tytuł niejako podprowadza, przynajmniej mnie w moim osobistym odczytywaniu tekstu Jana Pawła II, ku drugiemu wymiarowi lektury “Wstańcie, chodźmy”. Dla mnie jest to traktat wyjaśniający powody tysięcy kanonizacji, których dokonał Ojciec Święty. “Na tym polega zasadnicze znaczenie świętości, że jest ona zawsze świętością osoby” — cytuje Jan Paweł II swoje rozważania z lat 70. i dalej dodaje: “świętość nie jest zarezerwowana dla wybranych “geniuszów” świętości. Drogi świętości są wielorakie i dostosowane do każdego powołania”. Jaki potencjał drzemie w tej niezliczonej rzeszy ludzi ochrzczonych”[4] — opisuje Jan Paweł II zadania biskupa, zalecając prowadzenie do świętości ludzi.
Co to oznacza? Mnie przede wszystkim przypomina głęboko, że świętość nie jest i nie ma być powielaniem czyichś wzorców. Nie chodzi o to, by stać się jak święty Franciszek, św. Dominik czy św. Ignacy. Więcej — to jest po prostu niemożliwe. Każdy z nas ma inną drogę, inne życie, jest po prostu inny. Cytując ponownie “Znak sprzeciwu”: “Być stworzonym — to znaczy być obdarowanym istnieniem, a wraz z istnieniem, naturą” [5], i to właśnie ta darowana nam natura — posługując się teraz językiem Sergiusza Bułgakowa, a dokładniej zreintepretowanym przez niego językiem księgi Rodzaju — obraz Boży w każdym z nas objawia się inaczej. Z innego startujemy pułapu, inaczej jesteśmy wychowywani, inne zadania nam Chrystus przeznaczył. Świętością jest więc podobieństwo, czyli to, czy rozwijaliśmy się — stosownie do naszych możliwości, w kierunku jaki wyznaczył nam obraz, czy też dradzaliśmy go.
By unaocznić jeszcze bardziej to egzystencjalne, osobowe zakorzenienie świętości, jego uwarunkowanie historyczne, które — jeśli dobrze rozumiem Jana Pawła II — wypływa z tych krótkich słów, odwołam się do rabinicznych komentarzy do określenia Noego (tysiąclatka tłumaczy te słowa następująco: “Noe, człowiek prawy, wyróżniał się nieskazitelnością wśród współczesnych sobie ludzi” (Rdz. 6, 9), zaś współczesne tłumaczenie żydowskie ujmuje to bardziej dosadnie: “Noach był człowiekiem sprawiedliwym jak na swoje pokolenie”[6]). “Dwie są tego sformułowania intepretacje. Raszi podaje w swoich komentarzach obie. Pierwsza głosi, że był sprawiedliwy na miarę swojego pokolenia, czyli na tle swoich współczesnych mógł uchodzić za sprawiedliwego (…) Druga prezentowana przez Rasziego intepretacja jest bardziej Noemu życzliwa: że nawet w obliczu wielkich bezeceństw zdodał zachować sprawiedliwość. A rzetelność w takim otoczeniu zasługuje na wyższą ocenę niźli nawet jeszcze wspanialsze zachowanie w lepszym etycznie środowisku” [7] — podsumowuje rabiniczne rozważania Paweł Śpiewak znakomitej pracy: “Księga nad księgami. Midrasze”. Jakby nie było jedno pozostaje pewne: “Sprawiedliwi w każdym pokoleniu powinni być oceniani na tle swoich czasów” [8] — stwierdza rabbi Elijahu Kitowa w antologii “Sefer Haparsziot” , a może jeszcze bardziej: święty musi być oceniany na tle swojego środowiska, tego skąd pochodził, jak toczyły się jego losy. Tu można posłużyć się bliskim mi przykładem literackim: takim zupełnie nieprawdopodobnym świętym byłby Siemion Marmieładow ze “Zbrodni i kary” Fiodora Dostojewskiego.
Każdy z nas może zatem być, stać się świętym, nawet jeśli przespał wszystkie godziny nie tylko Ogrójca, ale i Zesłania czy Wniebowstąpienia. “Wstańcie, chodźmy” — nic więcej nie potrzeba. Tę wielobarwność świętości, a równocześnie jej — jakby powiedział Luter — połączenie ze słabościami ludzkimi owo simul justus et preccator świetnie pokazują Ewangelie.
III
Ten głęboko ludzki, konkretny, egzystencjalny wymiar chrześcijaństwa świetnie ukazują również inne słowa Jana Pawła II. “… biskup, tak jak Chrystus, woła gromadzi, uczy, zbiera przy stole Ciała i Krwi Pana. Zarazem kieruje i służy. Ma być wierny Kościołowi, to znaczy każdemu z jego członków, nawet najmniejszemu, którego Chrystus powołał, i z których się utożsamia” [9] — wskazuje papież. A w innym miejscu sam sobie zadaje pytanie: “czy jestem wystarczająco “dla”?”[10]. Te słowa, choć kierowane do biskupów, i im zadające niezwykle konkretne pytanie są także dla mnie głęboką szkoła chrześcijaństwa, odsyłają mnie do tego, co stanowi o jego istocie. Kilka tygodni temu w Rzymie odbyła się sesja poświęcona Bonhoefferowi. Ostatniego dnia kard. Walter Kasper stwierdził jasno, że Kościół przyszłości — przynajmniej, według niemieckiego teologa, będzie “Kościołem radykalnie dla innych”, nie tyle ma powracać do ciasnej konfesyjności, ile ma radykalnie otwierać się na innych, nawet najmniejszych i najgorszych dla świata.
Chrześcijaństwo staje się tu zatem — radykalnym otwarciem na absolutnie Innego. I nie chodzi tu tyle, albo lepiej powiedzieć nie chodzi tu tylko o Boga, o przeżycie mistyczne, o doświadczenie mistycznego niepoznawalnego sacrum, ile o proste doświadczenie inności w drugim człowieku, doświadczenie i skierowanie ku innemu, drugiemu człowiekowi. Myślę, że nie będzie nadużyciem, jeśli słowa Ojca Świętego zinterpretuje przez myśli Emmanuela Levinasa. Dla niego etyka, czyli właśnie to odniesienie do innego “nie jest dopełnieniem wizji Boga, sama jest tą wizją. Etyka jest optyką. W taki sposób, że wszystko co wiem o Bogu, i wszystko, co zdołam zrozumieć z Jego słowa i powiedzieć Mu w sposób rozumny, musi znaleźć swój wyraz etyczny. (…) Poznać Boga znaczy wiedzieć, co trzeba czynić. (…) Twarz mego bliźniego posiada inność, która nie jest wroga, ona otwiera na tamten świat (…) Sprawiedliwość wyświadczona innemu, bliźniemu, daje nieprzekraczalną bliskość Boga. Jest ona równie intymna, jak modlitwa i liturgia, które bez sprawiedliwości są niczymi” [11] — podkreśla Levinas.
I chyba tak samo jest z Kościołem, z nami chrześcijanami: jego/naszą wartość wyznacza nie tyle to, jak pięknie się modlimy, ile prawdziwych i szczerych uczuć jest w naszych pobożnych rozważniach, ile to czy jesteśmy dla innych, czy w Innych dostrzegamy Boga … Przerażającą szkołą chrześcijaństwa będącego tylko dla pewnych kategorii innych był Holocaust. Jeśli nie jesteśmy dla Innych, wszystkich, również tych nie należących do naszej owczarni — to być może, powracając na moment do języka Bonhoeffera, zamiast Boga czcimy w naszym sercu idole/bałwany, a nasza chrześcijańska służba pozbawiona jest znaczenia…
Być może. W każdym razie książka papieża pozostaje wezwaniem skierowanym do mnie, i chyba do każdego z nas: “wstańcie, chodźmy” na służbę drugiemu człowiekowi, tam gdzie jesteśmy posłani. Czy ja jestem wystarczająco dla mojej żony i córki? — oto pytanie, które trzeba sobie postawić, codziennie.
IV
I wreszcie sprawa ostatnia: niezwykle obrazowo przedstawiony jest w najnowszej książce Jana Pawła II osobowy, konkretny wymiar Kościoła. Sukcesja apostolska jest dla papieża nie tyle bezosobowym nałożeniem rąk, wiernością pewnej insytucji, ile żywym spadkiem, jaki jego poprzednicy pozostawiają jemu samemu. Wspominając swoich konsekratorów Ojciec Święty stwierdza: “jakże nie brać pod uwagę tej bohaterskiej spuścizny duchowej” [12], a wcześniej o poprzednikach na stolicy biskupiej: “czułem się osobiście związany z każdym z nich” [13]. Podobne znaczenie ma dla mnie cały ostatni rozdział papieskich wspomnień.
Tak pojmowany i ukaza ny Kościół przestaje być tylko biurokratyczną, sformalizowaną instytucją, w której biskupi są urzędnikami (choć i tak może być — często całkiem słusznie — postrzegany), a staje się żywą rodziną, rodziną, w której nikt nie jest nigdy sam. Biskup sprawuje swój urząd wraz ze swoimi poprzednikami, ja — jako szeregowy chrześcijanin — też włączony jestem w ciąg moich poprzedników, w moją rodzinę i jej chrześcijaństwo, w specyfikę mojej parafii, wspólnoty itd. Sukcesja apostolska, sukcesja wiary — staje się tu spotkaniem osób, przekazywaniem sobie depozytu niejako z rąk do rąk, w żywym łańcuchu pokoleń. Otrzymuję wiarę — w pewnej wspólnocie — jestem chrześcijaninem, bo powołał mnie Chrystus, ale jestem nim w konkretnych uwarunkowaniach i konkretnej wspólnocie. Tego nie da się odrzucić.
W pewnym sensie — tak mocne akcentowanie owej swoistej teologii Kościoła jako rodziny przypomina metafizykę rodziny zawartą w ostatnich listach o. Pawła Floreńskiego. “Każdy ród ma swoje własne zasady, od których nie można uciec. Rodzina/ród jest całością, a nie tylko sumą przemijających pokoleń” [14] — stwierdza rosyjski teolog. I w pewnym sensie, choć z myśli o. Pawła, przemawia platonizm, czego nie można powiedzieć o teologii papieskiej, gdzieś w najgłębszych źródłach obaj mówią to samo. Człowiek w Kościele nigdy nie jest sam. Jego rodzina, parafia, diecezje i Kościół krajowy są zawsze z nim i w nim. Święci patroni to nie tylko wzory, ale żywi ludzie, którzy kształtują nasze postawy. Kościół, diecezja parafia — parafrazując o. Floreńskiego — nie są tylko sumą pokoleń, ale całością. I jeśli ktoś o tym zapomina — pozbawia korzeni własną wspólnotę, skazuje ją na obumarcie. Widziałem parafię, w których nowy proboszcz próbował wymazać pamięć swoich poprzedników, bo miał nową lepszą wizję: stawały się puste, bez treści. Podobnie puste i bez treści staje się nasze polskie chrześcijaństwo, czy konkretniej katolicyzm, bez wspominanych przez Jana Pawła II św. Brata Alberta, św. Stanisława itd. itp.
Przypisy
[1] K. Wojtyła, Znak sprzeciwu, Kraków 1995, s. 179.
[2] Tamże, s. 183.
[3] L. Szestow, Na vesach Iova, w: tenże, Soczinienija w 2‑ch tomach, Moskva 1993, t. II, s. 282–283.
[4] Jan Paweł II, Wstańcie, chodźmy, Kraków 2004, s. 43.
[5] K. Wojtyła, Znak sprzeciwu, s. 75
[6] Księga Bereszit. Tora Pardes Lauder, tłum. E. Gordon, S. Pecaric, Kraków 2001, s. 46.
[7] P. Śpiewak, Księga nad księgami. Midrasze, Kraków 2004, s. 74–75.
[8] Cyt. za: Księga Bereszit, s. 46.
[9] Jan Paweł II, Wstańcie …, s. 36.
[10] Tamże, s. 37.
[11] E. Levinas, Trudna wolność. Eseje o judaizmie, tłum. A. Kuryś, Gdańsk 1991, s. 19.
[12] Jan Paweł II, Wstańcie…, s. 30.
[13] Tamże, s. 19.
[14] P. Florenski, Pisma z Dalniego Wostoka i Solowkow, w: tegoż, Soczinienija w 4‑rech tomach, Moskva 1998, s. 254.