Magazyn

Co pomyślałem, gdy przeczytałem “Nierządnice” Tomasza Jaeschke


Napi­sa­nie kil­ku słów w ramach reflek­sji po prze­czy­ta­niu Nie­rząd­nic Toma­sza Jaesch­ke jest dla mnie praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią. Piszę te sło­wa w oko­licz­no­ściach, w któ­rych zna­la­złem się nie po raz pierw­szy i już wiem – choć chciał­bym, by było ina­czej – że tak­że nie po raz ostat­ni. Pozwo­lę więc sobie przed­sta­wić ten powta­rza­ją­cy się sche­mat w cza­so­wym trój­wy­mia­rze.


Prze­szłość. Kil­ka lat temu na tyle zain­te­re­so­wa­łem się spu­ści­zną Anthony’ego de Mel­lo, że posta­no­wi­łem napi­sać na ten temat książ­kę. Roz­wa­ża­nie jego uwag na róż­ne tema­ty było dla mnie wiel­ką przy­go­dą i skło­ni­ło mnie do prze­my­śle­nia na nowo wie­lu waż­nych kwe­stii. Zaczą­łem więc spi­sy­wać swo­je reflek­sje, nie mając jesz­cze osta­tecz­nej wizji książ­ki. Nie spie­szy­łem się z tym, w wyni­ku cze­go pomię­dzy dwo­ma eta­pa­mi mojej pra­cy – spi­sy­wa­niem prze­my­śleń i ich osta­tecz­ną redak­cją – poja­wi­ła się noty­fi­ka­cja kard. Rat­zin­ge­ra na temat pism pozo­sta­wio­nych przez hin­du­skie­go jezu­itę. Byłem zły na sie­bie, że nie zdą­ży­łem wcze­śniej zre­ali­zo­wać zamie­rzo­ne­go celu, ponie­waż od tego momen­tu moja reflek­sja mogła nie być już tak nie­za­leż­na od tre­ści tegoż doku­men­tu – a taką by na pew­no była, gdy­bym go nie czy­tał. Do momen­tu noty­fi­ka­cji moż­na było być „za” lub „prze­ciw” Anthony’emu de Mel­lo, a od tej pory było się już ponie­kąd „za” lub „prze­ciw” kar­dy­na­ło­wi Rat­zin­ge­ro­wi. A ja nie chcia­łem być „za” lub „prze­ciw” komu­kol­wiek. Chcia­łem jedy­nie napi­sać, co myślę. Osta­tecz­nie nie pozo­sta­ło mi nic inne­go, jak tyl­ko posta­rać się być wier­nym sobie i nadać zano­to­wa­nym wcze­śniej prze­my­śle­niom taki kształt, jaki dyk­to­wa­ło mi sumie­nie, a nie nawet tak poważ­na suge­stia, jak wspo­mnia­na noty­fi­ka­cja. Zro­bi­łem to na tyle nie­za­leż­nie, na ile było to dla mnie moż­li­we.


Teraź­niej­szość. Dokład­nie tak samo wyglą­da­ła moje spo­tka­nie z książ­ką Toma­sza Jaesch­ke. Naj­pierw prze­czy­ta­łem ją w mia­rę szyb­ko, ale nie bez­re­flek­syj­nie, bo to w przy­pad­ku Nie­rząd­nic nie jest moż­li­we. Dru­gie, redak­cyj­ne już czy­ta­nie było z natu­ry rze­czy bar­dziej wni­kli­we. Przy tej oka­zji zaczą­łem noto­wać swo­je prze­my­śle­nia, uwa­gi i pyta­nia wyła­nia­ją­ce się z lek­tu­ry, któ­re potem zamie­rza­łem usys­te­ma­ty­zo­wać i przed­sta­wić w zwię­złej for­mie. Zanim jed­nak zdą­ży­łem wszyst­kie te myśli osta­tecz­nie poukła­dać, dotar­ła do mnie reflek­sja ks. Sła­wo­mi­ra Szkred­ki, któ­re­go popro­si­łem o opi­nię na temat tej książ­ki. Bar­dzo się z tego ucie­szy­łem, ale przy oka­zji znów byłem (jestem) zły na sie­bie za to, że swo­ich prze­my­śleń nie zdą­ży­łem wyra­zić wcze­śniej. Bo jak się tu nie suge­ro­wać tym, co napi­sał Sła­wek, sko­ro już zdą­ży­łem zapo­znać się z jego uwa­ga­mi? A jego opi­nię bio­rę pod uwa­gę, bo ina­czej nie pro­sił­bym go o jej przed­sta­wie­nie. W tej chwi­li nie pozo­sta­je mi więc nic inne­go, jak tyl­ko zapew­nić Czy­tel­ni­ka, że w tym, co niżej prze­czy­ta, znaj­dzie moje reflek­sje poczy­nio­ne na bazie lek­tu­ry Nie­rząd­nic, nie­za­leż­nie od tego, co napi­sał Sła­wek.


Przy­szłość. Nie zdą­ży­łem z wie­lo­ma rze­cza­mi (choć przed­sta­wi­łem jedy­nie dwa przy­kła­dy) i nie dał­bym gło­wy, że to się na pew­no zmie­ni. Być może mój typ tak ma. War­to jed­nak pamię­tać, że takie cele, jak napi­sa­nie książ­ki o Antho­nym de Mel­lo, czy reflek­sji na bazie Nie­rząd­nic są niczym w porów­na­niu z celem osta­tecz­nym, któ­rym jest osią­gnię­cie kró­le­stwa nie­bie­skie­go. A wyglą­da na to, że i w tym wypad­ku nie zdą­żę, że znów ktoś mnie wyprze­dzi. Powiem wię­cej: tak będzie na pew­no, trud­no mi bowiem pole­mi­zo­wać z Jezu­sem, któ­ry według mnie zawsze ma rację. A Jezus powie­dział wyraź­nie, że w dro­dze do kró­le­stwa nie­bie­skie­go poprze­dzą mnie… nie­rząd­ni­ce.


Choć cią­gle z czymś nie nadą­żam, choć cią­gle ktoś mnie wyprze­dza, to jed­nak nie brak mi powo­dów do opty­mi­zmu. Bo to moje nie­na­dą­ża­nie ma cha­rak­ter względ­ny: książ­kę o Antho­nym de Mel­lo osta­tecz­nie napi­sa­łem, reflek­sję zain­spi­ro­wa­ną lek­tu­rą Nie­rząd­nic – jak widać – też, zatem nic nie­zwy­kłe­go się nie sta­nie, jeśli ten sam sche­mat powtó­rzy się w trak­cie reali­za­cji moje­go naj­waż­niej­sze­go celu. Czy znów mam być zły na sie­bie, że tym razem cel­ni­cy i nie­rząd­ni­ce poprze­dzą mnie do kró­le­stwa? Może i będę z tego powo­du nie­za­do­wo­lo­ny, ale to kwe­stia przy­szło­ści. Teraz naj­zwy­czaj­niej cie­szę się z tego, co Jezus powie­dział, bo jest to wbrew pozo­rom bar­dzo opty­mi­stycz­ne prze­sła­nie (pro­roc­two): „Zapraw­dę, powia­dam wam: Cel­ni­cy i nie­rząd­ni­ce wcho­dzą przed wami do kró­le­stwa nie­bie­skie­go” (Mt 21, 31). Jeże­li oni wcho­dzą tam przed nami, to zna­czy, że my wcho­dzi­my tuż za nimi. Jak widać, nie ma w tym zda­niu „zamiast”, a jedy­nie „przed”. A zatem i my (ja) rów­nież ten naj­waż­niej­szy cel życia osią­gnie­my. Cie­szę się więc ogrom­nie z tego przy­szłe­go osią­gnię­cia, nie przej­mu­jąc się zanad­to tym, że ktoś mnie poprze­dzi…


W oce­nie książ­ki Toma­sza mogę nie być obiek­tyw­ny. Łączą nas bowiem podob­ne prze­ży­cia, podob­ne doświad­cze­nia, podob­ne cele w prze­szło­ści i teraź­niej­szo­ści. Mogli­by­śmy się nigdy nie poznać, gdy­by nie ta książ­ka – książ­ka, któ­rej wie­le frag­men­tów sam mógł­bym napi­sać. Ale jest też w niej wie­le stron, któ­rych bym na pew­no nie napi­sał i za nie szcze­gól­nie jestem auto­ro­wi wdzięcz­ny. Czy, a jeśli tak, to w jaki spo­sób Nie­rząd­ni­ce wpły­nę­ły na moje prze­ko­na­nia, na moje życie? Odpo­wiedź na tak posta­wio­ne pyta­nie nie może być wol­na od oso­bi­stych akcen­tów i dzię­ki temu – mam nadzie­ję – będzie jakoś paso­wać do reflek­sji Toma­sza.


Świa­dec­two raczej nie pod­le­ga oce­nie. Oce­niać jed­nak moż­na jego for­mę, a ta pozo­sta­wia nie­co do życze­nia. Myślę, że przy takim spek­trum poru­sza­nych zagad­nień nie zaszko­dził­by podział na wię­cej mniej­szych, bar­dziej zwar­tych roz­dzia­łów. Nie zaszko­dzi­ło­by też prze­miesz­cze­nie nie­któ­rych par­tii tek­stu. Tomasz wpraw­dzie nie przy­wo­łu­je wie­lo­krot­nie tych samych fak­tów, ilu­stru­ją­cych dane zagad­nie­nie, zda­rza mu się jed­nak w nie­któ­rych roz­dzia­łach powra­cać do pew­nych tema­tów. Ale jest na to jakieś uspra­wie­dli­wie­nie: autor Nie­rząd­nic poka­zu­je „samo życie”, a ono dość czę­sto nie jest tak usys­te­ma­ty­zo­wa­ne, jak byśmy sobie tego życzy­li. W życiu rów­no­le­gle współ­ist­nie­ją róż­ne wąt­ki. Jeśli więc książ­ka pomy­śla­na jest jako świa­dec­two, a nie teo­lo­gicz­ny trak­tat, to myślę, że moż­na jej wyba­czyć te nie­do­sko­na­ło­ści.


Kon­takt z książ­ką Toma­sza był jest dla mnie przy­go­dą reli­gij­ną i inte­lek­tu­al­ną. Reli­gij­ną z natu­ry rze­czy, bo pisa­ną przez oso­bę reli­gij­ną i na tema­ty reli­gij­ne. A inte­lek­tu­al­ną dla­te­go, że dzię­ki niej pogłę­bio­na zosta­ła moja wie­dza i reli­gij­na świa­do­mość. Dzię­ki Toma­szo­wi zwró­ci­łem uwa­gę na takie aspek­ty z życia Kościo­ła, nad któ­rym sam wcze­śniej nie zasta­na­wia­łem się wystar­cza­ją­co głę­bo­ko. Dla­cze­go tak się sta­ło? Nie będę szu­kał dla sie­bie uspra­wie­dli­wie­nia. Może tak było mi po pro­stu wygod­niej… Nie zna­czy to, że obca mi jest reli­gij­na reflek­sja. Po pro­stu nie­któ­re tema­ty bez­po­śred­nio mnie nie doty­czy­ły i może dla­te­go wię­cej myśla­łem o reli­giach Wscho­du, niż o trud­no­ściach osób roz­wie­dzio­nych, albo o kobie­tach, któ­re uwa­ża­ją, że Bóg powo­łał je do kapłań­stwa. Nie chcę przez to powie­dzieć, że teraz nie­ustan­nie myślę o tym wszyst­kim. Znów nie o wszyst­kim i pew­nie też nie wystar­cza­ją­co głę­bo­ko. Dla­te­go z wiel­ką rado­ścią przy­ło­ży­łem rękę do wyda­nia książ­ki kogoś, kto o tych rze­czach pomy­ślał i myśli te spi­sał. Są one odkryw­cze, inspi­ru­ją­ce, głę­bo­kie. Piszę te sło­wa z peł­nym prze­ko­na­niem.


Tomasz sta­wia pyta­nia i pro­po­nu­je odpo­wie­dzi. Moż­na się z nim nie zga­dzać, ale trud­no mu zarzu­cić ucie­ka­nie od pro­ble­mów. Nie wspo­mnę oczy­wi­ście o wszyst­kim, co mnie w tej książ­ce poru­szy­ło, a to, nad czym chciał­bym się dłu­żej zatrzy­mać, zamknę w trzech punk­tach. I tak naj­pierw dotknę nie­któ­rych pro­ble­mów, z któ­ry­mi bory­ka­ją się oso­by duchow­ne (jak i te, któ­re pra­gną nale­żeć do ich gro­na). Autor Nie­rząd­nic nie ogra­ni­cza się jed­nak wyłącz­nie do reflek­sji nad życiem tych osób. Zatem i ja pochy­lę się wraz z nim nad życiem świec­kich Kościo­ła kato­lic­kie­go. Duchow­ni, świec­cy… Czy jest jesz­cze inna gru­pa? Tak. To ci, któ­rzy opu­ści­li (bądź opusz­cza­ją) sze­re­gi duchow­nych, by na nowo stać się ludź­mi świec­ki­mi. Ich sytu­acji rów­nież chciał­bym parę słów poświe­cić.


Z wiel­ką przy­jem­no­ścią czy­ta­łem te frag­men­ty książ­ki O moim kapłań­stwie i moim Koście­le, w któ­rych Tomek pisał o swo­im powo­ła­niu, o jego roze­zna­wa­niu, o oko­licz­no­ściach, któ­re temu pro­ce­so­wi towa­rzy­szy­ły. Roze­zna­nie swo­je­go powo­ła­nia to zada­nie dla każ­de­go czło­wie­ka, a zara­zem wiel­ka odpo­wie­dzial­ność tych, któ­rzy mu w tym towa­rzy­szą. Autor opi­su­je doświad­cze­nie, jakie w tej deli­kat­nej mate­rii sta­ło się jego udzia­łem. Jeden z kapła­nów był w stu pro­cen­tach pewien, że Bóg wzy­wa Toma­sza na kapłań­ską dro­gę. Tak się skła­da, że się nie pomy­lił. Tomek nie pod­wa­ża jego opi­nii, zasta­na­wia się jed­nak, czy ów kapłan miał pra­wo do takich „nie­omyl­nych” wypo­wie­dzi. Tu więc nie tyle o sam fakt cho­dzi, ile o „meto­do­lo­gię”.


Czy zawsze moż­na mówić o woli Bożej tam gdzie się ją ofi­cjal­nie i uro­czy­ście stwier­dza? – pyta autor Nie­rząd­nic. Zdro­wy roz­są­dek pod­po­wia­da, że nie zawsze. Cza­sem jed­nak – spie­szy z wyja­śnie­niem – zdro­wy roz­są­dek bywa spy­cha­ny na dal­szy plan. „Jeże­li mój dobry przy­ja­ciel, ksiądz, pro­si wła­dze zgro­ma­dze­nia o prze­nie­sie­nie go na inną para­fię, gdyż prze­ło­żo­ny zakon­ny, z któ­rym było mu dane dzie­lić dach nad gło­wą i jeden stół na ple­ba­ni, jest uoso­bie­niem wszyst­kie­go poza miło­ścią bliź­nie­go, a mój przy­ja­ciel oba­wia się, że dłuż­sze trwa­nie w takich warun­kach może wkrót­ce stać się dla nie­go nie do znie­sie­nia, że może nie wytrzy­mać psy­chicz­nie, zaś prze­ło­że­ni zakon­ni w imię miło­ści do Boga każą mu tam dalej tkwić i po jakimś cza­sie mój przy­ja­ciel tra­fia naj­pierw do gabi­ne­tu leka­rza, a potem do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, gdzie pod­da­wa­ny jest dłu­gie­mu lecze­niu… to trud­no mi uwie­rzyć, że Bóg tak chciał i że prze­ło­że­ni dzia­ła­li w Jego imie­niu, że byli Jego gło­sem! Trud­no uwie­rzyć, że Dobry Bóg w swo­ich pla­nach chciał rze­czy­wi­ście zafun­do­wać moje­mu przy­ja­cie­lo­wi dar­mo­wy pobyt w zakła­dzie zamknię­tym dla ner­wo­wo i psy­chicz­nie cho­rych…”.


Ale jest też inna moż­li­wość. Oto inny ksiądz – też przy­ja­ciel auto­ra – zosta­je za spra­wą woli Bożej, wyra­żo­nej przez prze­ło­żo­nych, „skie­ro­wa­ny na pla­ców­kę, na któ­rej, co z góry wia­do­mo, gro­zi mu pogłę­bie­nie się pro­ble­mu z alko­ho­lem, pro­ble­mu, z któ­rym wła­śnie usi­łu­je sobie pora­dzić i zgro­ma­dze­nie o tym dosko­na­le wie… i on to prze­czu­wa i pro­si o zmia­nę decy­zji, zmia­nę ‘woli Bożej’, i po swo­jej inter­wen­cji na mocy nowe­go dekre­tu ‘woli Bożej’ zosta­je prze­nie­sio­ny do duże­go mia­sta, do duże­go sku­pi­ska ludzi, do zdrow­sze­go dla nie­go śro­do­wi­ska, to trud­no mi uwie­rzyć, że to wszyst­ko dzie­je się za spra­wą Ducha Świę­te­go. Wyglą­da na to, że mój sta­ry przy­ja­ciel swo­im odwo­ła­niem pouczył Ducha Boże­go, co ma robić…”.


Jest nad czym pomy­śleć, praw­da? Zwłasz­cza, gdy jest się świad­kiem tego, o czym pisze Tomasz: „Moż­na się rze­czy­wi­ście w tym wszyst­kim zgu­bić: wola Boża, wola nie-Boża… Kie­dy tak, a kie­dy nie? Dzi­siaj tak, jutro nie. Tu tak, a tam nie. Nie­jed­ne­go kle­ry­ka usu­nię­to z semi­na­rium (…) bo stwier­dzo­no u nie­go brak owe­go powo­ła­nia, a po pew­nym cza­sie oka­zy­wa­ło się, że ów kle­ryk znaj­do­wał inny zakon czy semi­na­rium, w któ­rym prze­ło­że­ni byli odmien­ne­go zda­nia i w nowym miej­scu dopro­wa­dza­no owe­go czło­wie­ka do świę­ceń kapłań­skich. Moż­na dostać zawro­tu gło­wy…”.


Nie­obo­jęt­ny był mi frag­ment książ­ki opo­wia­da­ją­cy o pew­nym kle­ry­ku, a potem księ­dzu Maria­nie. Histo­ria tego czło­wie­ka wywo­ła­ła we mnie rezo­nans dla­te­go, że sam takich spo­tka­łem (a może i ja przez nie­któ­rych jestem za takie­go uwa­ża­ny – któż to wie?). „Opo­wia­da­no o nim – pisze Tomasz – że był jed­nym z tych, któ­rzy prze­śli­zgnę­li się przez lata for­ma­cji… któ­rym się uda­ło. Marian, w oczach wie­lu, nie miał powo­ła­nia”. Zda­niem Toma­sza nie był on ani gor­szy ani lep­szy od innych, któ­rych wyświę­co­no na kapła­nów. Jed­nak to on, a nie inni (któ­rzy pew­nie myśle­li podob­nie), w dniu swo­ich świę­ceń kapłań­skich powie­dział: „A teraz to mogą mnie wszy­scy poca­ło­wać w d…”. Nie była to zbyt wyra­fi­no­wa­na for­ma wyra­że­nia swo­ich uczuć – komen­tu­je Tomasz – zapew­ne nie­god­na pole­ce­nia, ale bez­sprzecz­nie dobit­na i wyraź­na. Naj­praw­do­po­dob­niej chciał przez to powie­dzieć: „A teraz to niech się ode mnie wszy­scy odcze­pią! Mam dosyć tej kon­tro­li, cią­głe­go ogra­ni­cza­nia, głu­pich decy­zji prze­ło­żo­nych… Księ­dzu nic już nie mogą zro­bić, wresz­cie nie muszę się ich bać”.


Marian prze­szedł przez nie­jed­no „sito” i osta­tecz­nie został uzna­ny za god­ne­go świę­ceń. Po kil­ku latach odszedł z kobie­tą. Jeże­li on rze­czy­wi­ście jedy­nie „prze­śli­zgnął” się przez semi­na­rium – zasta­na­wia się autor – to oczy­wi­ście jego wina, ale to też rzu­ca świa­tło na kom­pe­ten­cje całe­go apa­ra­tu, któ­ry go do tych świę­ceń dopu­ścił.


Pozo­stań­my jesz­cze chwi­lę przy tema­cie roz­po­zna­wa­nia kapłań­skie­go powo­ła­nia. Czy każ­dy, kto jest głę­bo­ko prze­ko­na­ny o swym powo­ła­niu, został nim rze­czy­wi­ście obda­rzo­ny? Czy może są oso­by z defi­ni­cji nie-powo­ła­ne do kapłań­stwa, choć­by im się wyda­wa­ło, że jest wręcz prze­ciw­nie? Takich osób jest coraz wię­cej. Ich prze­świad­cze­nie sprzecz­ne jest jed­nak z prze­ko­na­niem obo­wią­zu­ją­cym w Koście­le kato­lic­kim. Do tego gro­na nale­żą nie tyl­ko przed­sta­wi­cie­le mniej­szo­ści (takich czy innych), ale oso­by repre­zen­tu­ją­ce poło­wę gatun­ku ludz­kie­go – kobie­ty.


„Kapłan jest w sta­nie zafa­scy­no­wać się kobie­tą, tak samo jak kobie­ta – kapłań­stwem…”. To sło­wa auto­ra Nie­rząd­nic. Co jed­nak może z tego wynik­nąć? Bar­dzo wzru­szy­ła mnie jego rela­cja z dys­ku­sji z udzia­łem austriac­kie­go bisku­pa Hel­mu­ta Krät­zla na temat udzie­la­nia kobie­tom świę­ceń kapłań­skich. Pew­na star­sza kobie­ta zapy­ta­ła wte­dy bisku­pa o to, co on oso­bi­ście sądzi na temat sta­no­wi­ska Kościo­ła w tej spra­wie. Biskup przy­po­mniał, że Kościół to insty­tu­cja, któ­ra wciąż doj­rze­wa, któ­ra potrze­bu­je cier­pli­wo­ści. Dodał też, że Kościo­ło­wi czę­sto potrze­ba cza­su, by coś zro­zu­miał, by się o czymś prze­ko­nał i że wła­ści­wie nie moż­na mu mieć tego za złe. Taka jest bowiem pra­wi­dło­wość każ­dej ludz­kiej insty­tu­cji, nie wyłą­cza­jąc Kościo­ła. Tomasz pod­kre­śla, że biskup nie powo­ły­wał się wte­dy na Pismo świę­te, odwo­ły­wał się nato­miast do histo­rii, do nie­do­sko­na­ło­ści natu­ry ludz­kiej, nie­do­sko­na­ło­ści struk­tur opóź­nia­ją­cych cza­sem pro­ces doj­rze­wa­nia Kościo­ła.


Owa star­sza kobie­ta – rela­cjo­nu­je autor Nie­rząd­nic – słu­cha­ła z ogrom­ną uwa­gą, cier­pli­wo­ścią i spo­ko­jem. Jej spoj­rze­nie zdra­dza­ło jed­nak głę­bo­ką tro­skę. „Księ­że bisku­pie – powie­dzia­ła, patrząc mu głę­bo­ko w oczy, kie­dy on zakoń­czył już swój wywód. – Ale mój czas ucie­ka. Nie wiem, ile mi go jesz­cze zosta­ło. Naj­młod­sza to ja już nie jestem… a czu­ję się powo­ła­na do kapłań­stwa. Wie­rzę, że obda­ro­wa­na zosta­łam powo­ła­niem do kapłań­stwa. Jeże­li mnie moje prze­czu­cie i wia­ra nie mylą i jeże­li Bóg mnie napraw­dę ‘wybrał’, to kto weź­mie odpo­wie­dzial­ność za moje zmar­no­wa­ne powo­ła­nie, za moje zmar­no­wa­ne powo­ła­nie do kapłań­stwa?”.


Koron­nym argu­men­tem Kościo­ła w tych kwe­stiach jest twier­dze­nie, że Ewan­ge­lie mil­czą na temat obec­no­ści kobiet w wie­czer­ni­ku, co zna­czy, że sakra­ment kapłań­stwa mogą przyj­mo­wać wyłącz­nie męż­czyź­ni. „A czy mówią Ewan­ge­lie o tym – pyta Tomasz – że Jezus prze­cho­dził okres doj­rze­wa­nia, że korzy­stał z toa­le­ty, że mył całe cia­ło, że był cho­ry (nigdy nie cho­ro­wał ?!), prze­zię­bio­ny, spo­co­ny, brud­ny, że mie­wał sny? Nie! bo to nie kro­ni­ka, tyl­ko Ewan­ge­lia! To nie pod­ręcz­nik do histo­rii, lecz świa­dec­two Dobrej Nowi­ny Mistrza z Naza­re­tu. Pytać, czy były tam kobie­ty, czy nie, to pomył­ka, nie­po­ro­zu­mie­nie, to dowód żenu­ją­cej igno­ran­cji na temat natu­ry Ewan­ge­lii. Jedy­ne roz­sąd­ne, uza­sad­nio­ne w tym tema­cie pyta­nie, to pyta­nie, czy Jezus (taki, jakie­go zna­my z Ewan­ge­lii) mógł­by mieć coś prze­ciw­ko prze­ka­za­niu kobie­tom, ze wzglę­du na ich przy­na­leż­ność płcio­wą, wiel­kie­go daru Jego kapłań­stwa?”.


Tomasz nad­mie­nia, że kie­dyś zapy­ta­no sta­ro­ka­to­lic­kie­go bisku­pa Bern­har­da Heitz’a, dla­cze­go decy­du­je się prze­ka­zy­wać dar świę­ceń kapłań­skich kobie­tom. „Bo nie znaj­du­ję ani biblij­nych, ani teo­lo­gicz­nych argu­men­tów, któ­re by mnie przed tym powstrzy­my­wa­ły” – odpo­wie­dział biskup.


Jak więc powi­nien postę­po­wać Kościół? Jaki­mi prze­słan­ka­mi winien się kie­ro­wać? Gdy­bym miał zapro­po­no­wać jakiś spo­sób podej­ścia do nowych wyzwań, to zasta­na­wiam się, czy nie spraw­dzi­ła­by się psy­cho­lo­gicz­na teo­ria… ana­li­zy trans­ak­cyj­nej.


Ana­li­za trans­ak­cyj­na zakła­da ist­nie­nie trzech kom­ple­men­tar­nych sta­nów Ja. Owe sta­ny Ja nazwa­no ter­mi­na­mi: Rodzic, Doro­sły i Dziec­ko. I tak stan Ja-Rodzic jest zbio­rem doświad­czeń powsta­łych pod wpły­wem sytu­acji zewnętrz­nych, wykre­owa­nych przez rodzi­ców lub oso­by ich zastę­pu­ją­ce. Są to róż­ne war­to­ści, nor­my, naka­zy, zaka­zy, pole­ce­nia i goto­we wzo­ry zacho­wań.


Ja-Rodzic speł­nia dwie głów­ne funk­cje: z jed­nej stro­ny umoż­li­wia jed­no­st­ce sku­tecz­ne wypeł­nia­nie roli rodzi­ca wobec wła­snych dzie­ci, zaś z dru­giej stro­ny wie­le zadań reali­zu­je auto­ma­tycz­nie, co pozwa­la nam zaosz­czę­dzić dużo cza­su i ener­gii. Pew­ne rze­czy robi się tak, a nie ina­czej, bo „tak się to wła­śnie robi”. Takie podej­ście uwal­nia Ja-Doro­słe­go od koniecz­no­ści podej­mo­wa­nia wie­lu drob­nych decy­zji, dzię­ki cze­mu może on poświę­cić się waż­niej­szym spra­wom, pozo­sta­wia­jąc czyn­no­ści ruty­no­we Ja-Rodzi­co­wi.


Nato­miast stan Ja-Doro­sły wyra­ża wszyst­kie naby­te umie­jęt­no­ści i zdol­no­ści słu­żą­ce rozu­mie­niu rze­czy­wi­sto­ści i same­go sie­bie. Jest to ten obszar nasze­go Ja, któ­ry pozwa­la nam bez­piecz­nie poru­szać się w ota­cza­ją­cym świe­cie i doko­ny­wać racjo­nal­nych wybo­rów. Spra­wu­je on w nas funk­cje kon­tro­l­ne i decy­zyj­ne w odnie­sie­niu do dwóch pozo­sta­łych struk­tur. Ja-Doro­sły jest zor­ga­ni­zo­wa­ny, ela­stycz­ny, inte­li­gent­ny, racjo­nal­ny i odpo­wie­dzial­ny. Jego postę­po­wa­nie jest owo­cem trzeź­wej ana­li­zy danych.


Z kolei stan Ja-Dziec­ko obej­mu­je wszyst­kie wro­dzo­ne i naby­te wzor­ce popę­dów oraz reak­cji emo­cjo­nal­nych. Jest to całe bogac­two uczuć prze­ży­wa­nych przez czło­wie­ka, takich jak lęk, poczu­cie win­ny, czy cie­ka­wość. Dziec­ko pod wie­lo­ma wzglę­da­mi jest naj­bar­dziej war­to­ścio­wą czę­ścią oso­bo­wo­ści i może wno­sić w życie jed­nost­ki dokład­nie to, co rze­czy­wi­ste dziec­ko wno­si w życie rodzi­ny: radość, twór­czość i wdzięk.


Jak owe sta­ny Ja odnieść do Kościo­ła? Wyda­je się, że żaden z nich nie jest mu obcy. Naj­kró­cej zatrzy­mam się nad sta­nem Ja-Dziec­ko. Moż­na by z nim porów­nać – jak sądzę – prze­ja­wy reli­gij­no­ści spon­ta­nicz­nej, emo­cjo­nal­nej, nie do koń­ca pod­da­ne kry­tycz­nej oce­nie, co nie zna­czy sprzecz­nej z zasad­ni­czym prze­sła­niem chrze­ści­jań­skim. Do tego sta­nu Ja zali­czył­bym wyda­rze­nie Pięć­dzie­siąt­ni­cy, a współ­cze­śnie Ruch Odno­wy w Duchu Świę­tym w jego roz­ma­itych prze­ja­wach.


Dzie­ciń­stwo powin­no być szczę­śli­we, bo tyl­ko wte­dy czło­wiek doro­sły będzie rze­czy­wi­ście doro­sły, to zna­czy doj­rza­ły, auto­no­micz­ny, świa­do­my wła­snej war­to­ści i zdol­ny do wcho­dze­nia w twór­cze rela­cje z inny­mi. Doty­czy to rów­nież Kościo­ła, któ­ry winien cie­pło wspo­mi­nać swo­je „dzie­ciń­stwo” (pierw­sze roz­dzia­ły Dzie­jów Apo­stol­skich) i dzię­ki tej sile (i w tym duchu) sta­wiać czo­ła współ­cze­snym wyzwa­niom. Kościół w każ­dym wie­ku (zatem dzi­siaj tak­że) winien być „doro­sły”. Zna­czy to, że powi­nien – zgod­nie z przy­ję­ty­mi przez sie­bie zasa­da­mi postę­po­wa­nia – wycią­gać wnio­ski z prze­sła­nek, któ­ry­mi są z jed­nej stro­ny róż­ne sytu­acje życio­we i biblij­ne prze­sła­nie z dru­giej. „Doro­sły” Kościół winien wciąż na nowo spo­glą­dać na życie przez pry­zmat fun­da­men­tal­ne­go reli­gij­ne­go prze­sła­nia. Prze­sła­nie to brzmi: Deus Cari­tas est (Bóg jest Miło­ścią) i przy­po­mniał nam je ostat­nio papież Bene­dykt XVI w ency­kli­ce tak wła­śnie zaty­tu­ło­wa­nej.


Czy Kościół postę­pu­je zgod­nie z tym prze­sła­niem? On sam chęt­nie powta­rza, że tak. Czy jed­nak czy­ni to we wła­ści­wy spo­sób, to zna­czy wystar­cza­ją­co odważ­nie, nie­za­leż­nie, „doro­śle”? Nie­za­leż­nie od cze­go? Głów­nie od… wła­snej tra­dy­cji! Wyda­je się, że Kościół nie jest tak „doro­sły”, jak mógł­by być, gdyż za bar­dzo uza­leż­nio­ny jest od wzor­ców wypra­co­wa­nych przez tra­dy­cję. Czyż samo okre­śle­nie „Mat­ka-Kościół” nie pasu­je ide­al­nie do tego sche­ma­tu?


Weź­my pod uwa­gę obja­wio­ną praw­dę Deus Cari­tas est i kapłań­stwo kobiet. Dla­cze­go nie­któ­re kobie­ty chcą przy­jąć świę­ce­nia kapłań­skie? Czyż nie dla­te­go, żeby móc gło­sić, iż Bóg jest Miło­ścią? Czyż nie dla­te­go, żeby móc Jego miłość prze­ka­zy­wać świa­tu? Czy kapłań­stwo kobiet w jaki­kol­wiek spo­sób prze­czy praw­dzie, że Bóg jest Miło­ścią? Z pew­no­ścią nie. Wyda­je się, że kon­se­kwent­ne sta­no­wi­sko w tej spra­wie jest wyłącz­nie wyni­kiem lęku przed „Rodzi­cem”, „Mat­ką”, czy­li tra­dy­cją Kościo­ła. Mat­ka oczy­wi­ście „kocha” swo­je dzie­ci, ale na „takie rze­czy” nie pozwa­la. Nie twier­dzę, że nale­ży zlek­ce­wa­żyć tra­dy­cję Kościo­ła. Czyż jed­nak nie nale­ża­ło­by w tej sytu­acji postę­po­wać tak, jak postę­pu­je doro­sły czło­wiek ze swo­ją mat­ką? Sza­nu­je ją, liczy się z jej zda­niem, ale osta­tecz­nie sam doko­nu­je wybo­rów. Cza­sem są one zbież­ne z wolą mat­ki, a cza­sem nie.


Przy­po­mnij­my sta­no­wi­sko dwóch bisku­pów w kwe­stii udzie­la­nia świę­ceń kapłań­skich kobie­tom. Widać wyraź­nie, że na sta­no­wi­sko skąd­inąd „pro­gre­syw­ne­go” bisku­pa rzym­sko-kato­lic­kie­go Hel­mu­ta Krät­zla ogrom­ny wpływ ma tra­dy­cja. Nato­miast sta­ro­ka­to­lic­ki biskup Bern­hard Heitz nie znaj­du­je żad­nych argu­men­tów, któ­re nie pozwa­la­ły­by mu udzie­lać świę­ceń kapłań­skich kobie­tom. Wyglą­da na to, że ów biskup w tym, co czy­nił, kie­ro­wał się prze­ko­na­niem, że Bóg jest Miło­ścią, nie pyta­jąc „Mat­ki”, w jaki spo­sób ona, kie­ru­jąc się tą samą zasa­dą, pod­cho­dzi­ła w swo­im cza­sie do tej samej kwe­stii.


Czas na pro­ble­my ludzi świec­kich. Jed­nym z nich na pew­no jest kościel­ny sprze­ciw wobec anty­kon­cep­cji. Tomasz pisze, że pyta­nia o uza­sad­nie­nie zaka­zu sto­so­wa­nia anty­kon­cep­cji przy­pra­wia­ły go zawsze o ból gło­wy. Zapew­niam, że nie tyl­ko jego. Naj­trud­niej – pod­kre­śla – było w kon­fe­sjo­na­le: „Tu zobo­wią­zy­wa­łem ludz­kie sumie­nia w imie­niu Tego, kogo tam repre­zen­to­wa­łem. Tu nie było miej­sca na aka­de­mic­kie dys­ku­sje, tu pada­ły brze­mien­ne w kon­se­kwen­cje sło­wa, sło­wa odci­ska­ją­ce na sumie­niach pięt­no”.


To praw­da, że nie wszyst­ko w tej kwe­stii jest czar­no-bia­łe, a przez to łatwe do oce­ny. Ale z pew­no­ścią – poza róż­ny­mi wąt­pli­wo­ścia­mi – jest jed­na oko­licz­ność, któ­ra zasłu­gu­je na poważ­ne potrak­to­wa­nie. To sytu­acja kocha­ją­cych się i odpo­wie­dzial­nych mał­żon­ków, któ­rzy wspól­nie decy­du­ją się na anty­kon­cep­cję.


Zarzu­ty są stan­dar­do­we: wygo­da, ego­izm, instru­men­tal­ne trak­to­wa­nie kobie­ty (a dla­cze­go nie męż­czy­zny?). Tomasz Jaesch­ke jest gotów w nie­któ­rych przy­pad­kach, przy zacho­wa­niu kon­kret­nej ducho­wej posta­wy, uspra­wie­dli­wić zacho­wa­nie anty­kon­cep­cyj­ne „Idź­cie do kapli­cy, usiądź­cie razem w ław­ce, podaj­cie sobie ręce, spójrz­cie naj­pierw sobie, a potem Panu Bogu w oczy i niech każ­dy sam sobie odpo­wie, ile ego­izmu było w tych wszyst­kich spo­tka­niach, zbli­że­niach, ile ego­izmu… ile myśle­nia przede wszyst­kim o sobie… szu­ka­nia przede wszyst­kim sie­bie…”.


Nauka Kościo­ła na temat anty­kon­cep­cji jest ogól­nie zna­na, choć w prak­ty­ce nie zawsze akcep­to­wa­na. Trze­ba więc zadać sobie pyta­nie o to, gdzie jest (jeśli jest) nad­uży­cie – w nauce Kościo­ła, czy w postę­po­wa­niu nie akcep­tu­ją­cych jej ludzi? Żeby na to pyta­nie uczci­wie odpo­wie­dzieć, trze­ba jesz­cze raz odwo­łać się do auto­ry­te­tu, jakim dla chrze­ści­ja­ni­na jest Biblia. Wła­śnie, co Biblia mówi o anty­kon­cep­cji? Szu­ka­jąc odpo­wie­dzi na to pyta­nie, ponow­nie roz­wa­ży­łem pod­sta­wo­we tek­sty biblij­ne na temat mał­żeń­skie­go poży­cia. Naj­wię­cej wska­zó­wek na ten temat moż­na zna­leźć u św. Paw­ła. Co on o tym wszyst­kim myśli?


Do Koryn­tian apo­stoł kie­ru­je takie oto sło­wa:


„Co do spraw, o któ­rych pisa­li­ście, to dobrze jest czło­wie­ko­wi nie łączyć się z kobie­tą. „Ze wzglę­du jed­nak na nie­bez­pie­czeń­stwo roz­pu­sty niech każ­dy ma swo­ją żonę, a każ­da swo­je­go męża. Mąż niech odda­je powin­ność żonie, podob­nie też żona mężo­wi. Żona nie roz­po­rzą­dza wła­snym cia­łem, lecz jej mąż; podob­nie też i mąż nie roz­po­rzą­dza wła­snym cia­łem, ale żona. Nie uni­kaj­cie jed­no dru­gie­go, chy­ba że na pewien czas, za obo­pól­ną zgo­dą, by oddać się modli­twie; potem znów wróć­cie do sie­bie, aby – wsku­tek nie­wstrze­mięź­li­wo­ści waszej – nie kusił was sza­tan. To, co mówię, pocho­dzi z wyro­zu­mia­ło­ści, a nie z naka­zu” (1 Kor 7, 1–6).


Cze­go się moż­na z tych słów dowie­dzieć? Na pew­no tego, że św. Paweł pre­fe­ru­je życie bez­żen­ne, ale też tego, że związ­ku mał­żeń­skie­go nie uwa­ża za rzecz złą. Co jesz­cze moż­na z jego słów wyczy­tać? Wyda­je się, że św. Paweł dosko­na­le odczu­wa napię­cie wyni­ka­ją­ce z róż­ni­cy płci i nie widzi na dro­dze zaspo­ko­je­nia sek­su­al­ne­go pro­ble­mów za wyjąt­kiem „roz­pu­sty”. „Nie uni­kaj­cie jed­no dru­gie­go, (…) potem znów wróć­cie do sie­bie…”. Jak­by nie było żad­nych dodat­ko­wych warun­ków – byle tyl­ko byli razem, dla sie­bie, byle tyl­ko umac­niał się ich zwią­zek.


Kolej­ny frag­ment tego same­go listu jest pra­wie dosłow­nym powtó­rze­niem powyż­sze­go:


„Pra­gnął­bym, aby wszy­scy byli jak i ja, lecz każ­dy otrzy­mu­je wła­sny dar od Boga: jeden taki, a dru­gi taki. Tym zaś, któ­rzy nie wstą­pi­li w związ­ki mał­żeń­skie, oraz tym, któ­rzy już owdo­wie­li, mówię: dobrze będzie, jeśli pozo­sta­ną jak i ja. Lecz jeśli nie potra­fi­li­by zapa­no­wać nad sobą, niech wstę­pu­ją w związ­ki mał­żeń­skie! Lepiej jest bowiem żyć w mał­żeń­stwie, niż pło­nąć” (1Kor 7, 7–9).


Na pod­kre­śle­nie zasłu­gu­ją dwa ostat­nie zda­nia: „Lecz jeśli nie potra­fi­li­by zapa­no­wać nad sobą, niech wstę­pu­ją w związ­ki mał­żeń­skie! Lepiej jest bowiem żyć w mał­żeń­stwie, niż pło­nąć”. Św. Paweł nie pisze tu o anty­kon­cep­cji, a więc nie wypo­wia­da się „za” lub „prze­ciw”. Z tego jed­nak, co pisze, wnio­sku­ję – chy­ba, że źle go rozu­miem – iż wolał­by po nią się­gnąć, „niż pło­nąć”.


W Liście do Efe­zjan św. Paweł pisze:


„Bądź­cie sobie wza­jem­nie pod­da­ni w bojaź­ni Chry­stu­so­wej! Żony nie­chaj będą pod­da­ne swym mężom, jak Panu, bo mąż jest gło­wą żony, jak i Chry­stus – Gło­wą Kościo­ła: On – Zbaw­ca Cia­ła. Lecz jak Kościół pod­da­ny jest Chry­stu­so­wi, tak i żony mężom – we wszyst­kim. Mężo­wie miłuj­cie żony, bo i Chry­stus umi­ło­wał Kościół i wydał za nie­go same­go sie­bie, aby go uświę­cić, oczy­ściw­szy obmy­ciem wodą, któ­re­mu towa­rzy­szy sło­wo, aby oso­bi­ście sta­wić przed sobą Kościół jako chwa­leb­ny, nie mają­cy ska­zy czy zmarszcz­ki, czy cze­goś podob­ne­go, lecz aby był świę­ty i nie­ska­la­ny. Mężo­wie powin­ni miło­wać swo­je żony, tak jak wła­sne cia­ło. Kto miłu­je swo­ją żonę, sie­bie same­go miłu­je. Prze­cież nigdy nikt nie odno­sił się z nie­na­wi­ścią do wła­sne­go cia­ła, lecz [każ­dy] je żywi i pie­lę­gnu­je, jak i Chry­stus – Kościół, bo jeste­śmy człon­ka­mi Jego Cia­ła. Dla­te­go opu­ści czło­wiek ojca i mat­kę, a połą­czy się z żoną swo­ją, i będą dwo­je jed­nym cia­łem. Tajem­ni­ca to wiel­ka, a ja mówię: w odnie­sie­niu do Chry­stu­sa i do Kościo­ła. W koń­cu więc nie­chaj tak­że każ­dy z was tak miłu­je swą żonę jak sie­bie same­go! A żona nie­chaj się odno­si ze czcią do swo­je­go męża!” (Ef 5, 21–33).


Krót­ko mówiąc – mąż powi­nien kochać żonę jak sie­bie same­go, a ona jego w ten sam spo­sób i jeże­li jest coś, co może w budo­wa­niu ich wza­jem­nej wię­zi pomóc, to nale­ży to zaak­cep­to­wać, a nie odrzu­cać. Dużo jest w tych tek­stach mowy o wza­jem­nym odda­niu (czy pod­da­niu), o wza­jem­nym roz­po­rzą­dza­niu swo­im cia­łem, o łącze­niu się w związ­ki mał­żeń­skie, aby nie „pło­nąć”, o sta­wa­niu się „jed­nym cia­łem”, ale nie ma nic o „koniecz­nym” otwar­ciu się przy tej oka­zji na ewen­tu­al­ne potom­stwo. Wyglą­da na to, że tę zasa­dę Kościół wypro­wa­dził nie z naucza­nia św. Paw­ła, lecz z innych, poza­bi­blij­nych źró­deł. Autor Nie­rząd­nic przy­po­mi­na, że na nauki wiel­kich ojców Kościo­ła na temat sek­su wpły­nę­ła nie tyle Biblia, ile prze­ko­na­nia św. Augu­sty­na. Augu­styn zaś – mówiąc naj­kró­cej jak moż­na – sta­jąc się chrze­ści­ja­ni­nem, nie do koń­ca uwol­nił się od wro­gich cia­łu wpły­wów pogań­skich (mani­chej­skich).


A co na to wszyst­ko papież Bene­dykt XVI? Po prze­ana­li­zo­wa­niu jego ency­kli­ki Deus Cari­tas est wyda­je mi się, że anty­kon­cep­cja mogła­by być dopusz­czal­na, pod jed­nym wszak­że warun­kiem: pod warun­kiem, że miłość mię­dzy męż­czy­zną i kobie­tą nie będzie jed­no­wy­mia­ro­wa (tyl­ko „ero­tycz­na”); że eros zosta­nie dopeł­nio­ny przez aga­pe, amor przez cari­tas; że erosaga­pe tak się będą prze­ni­kać w miło­ści, jak cia­ło i dusza w czło­wie­ku. Czy wol­no mi wycią­gać takie wnio­ski?


„Mamy tu do czy­nie­nia – pisze papież – z dwo­ma waż­ny­mi aspek­ta­mi: eros jest nie­ja­ko zako­rze­nio­ny w natu­rze czło­wie­ka; Adam poszu­ku­je i ‘opusz­cza ojca swe­go i mat­kę swo­ją’, by odna­leźć nie­wia­stę; jedy­nie razem przed­sta­wia­ją oni cało­kształt czło­wie­czeń­stwa, sta­jąc się ‘jed­nym cia­łem’. Nie mniej waż­ny jest dru­gi aspekt: ze wzglę­du na ukie­run­ko­wa­nie zawar­te w akcie stwór­czym, eros kie­ru­je czło­wie­ka ku mał­żeń­stwu, związ­ko­wi cha­rak­te­ry­zu­ją­ce­mu się wyłącz­no­ścią i defi­ni­tyw­no­ścią; tak i tyl­ko tak urze­czy­wist­nia się jego głę­bo­kie prze­zna­cze­nie. Obra­zo­wi Boga mono­te­istycz­ne­go odpo­wia­da mał­żeń­stwo mono­ga­micz­ne. Mał­żeń­stwo opar­te na miło­ści wyłącz­nej i defi­ni­tyw­nej sta­je się obra­zem rela­cji Boga z jego ludem, i odwrot­nie: spo­sób, w jaki miłu­je Bóg, sta­je się mia­rą ludz­kiej miło­ści. Ten ści­sły zwią­zek mię­dzy ero­sem i mał­żeń­stwem wystę­pu­ją­cy w Biblii pra­wie nie znaj­du­je sobie podob­nych w lite­ra­tu­rze poza­bi­blij­nej”.


Trud­no nie zgo­dzić się z papie­żem, któ­ry naucza, „że eros potrze­bu­je dys­cy­pli­ny, oczysz­cze­nia, aby dać czło­wie­ko­wi nie chwi­lo­wą przy­jem­ność, ale pewien przed­smak szczy­tu ist­nie­nia, tej szczę­śli­wo­ści, do któ­rej dąży całe nasze ist­nie­nie”. „Oka­za­ło się jed­nak rów­no­cze­śnie, że dro­gą do tego celu nie jest pro­ste pod­da­nie się opa­no­wa­niu przez instynkt. Koniecz­ne jest oczysz­cze­nie i doj­rze­wa­nie, któ­re osią­ga się tak­że na dro­dze wyrze­cze­nia. Nie jest to odrzu­ce­niem ero­su, jego ‘otru­ciem’, lecz jego uzdro­wie­niem w per­spek­ty­wie jego praw­dzi­wej wiel­ko­ści”.


Jeśli eros to miłość „pomię­dzy męż­czy­zną i kobie­tą, któ­ra nie rodzi się z myśli i woli czło­wie­ka, ale w pewien spo­sób mu się narzu­ca”, to nic dziw­ne­go, że wła­śnie ona jest spon­ta­nicz­nym począt­kiem rela­cji mię­dzy męż­czy­zną i kobie­tą. To jest jed­nak tyl­ko począ­tek. Cho­dzi o osią­gnię­cie takie­go punk­tu, w któ­rym „miłość sta­je się tro­ską czło­wie­ka i posłu­gą dla dru­gie­go. Nie szu­ka już samej sie­bie, zanu­rze­nia w upo­je­niu szczę­ściem; poszu­ku­je dobra oso­by uko­cha­nej: sta­je się wyrze­cze­niem, jest goto­wa do poświę­ceń, co wię­cej, poszu­ku­je ich”.


Swe­go rodza­ju „ero­tycz­na”, czy też „namięt­na” miłość cechu­je rów­nież rela­cję mię­dzy Bogiem i czło­wie­kiem. „Przede wszyst­kim pro­ro­cy, Oze­asz i Eze­chiel opi­sa­li tę ‘namięt­ność’ Boga w sto­sun­ku do swe­go ludu posłu­gu­jąc się śmia­ły­mi obra­za­mi ero­tycz­ny­mi. Sto­su­nek Boga z Izra­elem jest przed­sta­wio­ny poprzez meta­fo­ry narze­czeń­stwa i mał­żeń­stwa; kon­se­kwent­nie bał­wo­chwal­stwo jest cudzo­łó­stwem i pro­sty­tu­cją”. „Eros Boga do czło­wie­ka jest zara­zem – jak powie­dzie­li­śmy – w peł­ni aga­pe. Nie tyl­ko dla­te­go, że zosta­je dana zupeł­nie bez­in­te­re­sow­nie, bez żad­nej uprzed­niej zasłu­gi, ale tak­że dla­te­go, że jest miło­ścią prze­ba­cza­ją­cą”.


I tak też ma być w mał­żeń­stwie. Z jed­nej stro­ny męż­czy­zna łączy się z kobie­tą, gdyż obo­je pra­gną tego nie­ja­ko „dla sie­bie” (por. cyto­wa­ne frag­men­ty z 1Kor), z dru­giej zaś stro­ny nie wol­no im na tym poprze­sta­wać, lecz powin­ni „doro­snąć” do zło­że­nia sie­bie w ofie­rze dla dru­giej oso­by (por. cyto­wa­ny frag­ment z Ef). Kościół, jak się wyda­je, stoi na sta­no­wi­sku, że anty­kon­cep­cja z defi­ni­cji zatru­wa w miło­ści męż­czy­zny i kobie­ty wymiar aga­pe (cari­tas), zatrzy­mu­jąc ją nie­ja­ko na „niż­szym”, ero­tycz­nym pozio­mie. Nie wyda­je mi się jed­nak, żeby w każ­dym przy­pad­ku było to żela­zną regu­łą.


„Doro­sły” Kościół – w świe­tle zasad ana­li­zy trans­ak­cyj­nej – powi­nien posta­wić na doj­rza­łość czło­wie­ka, zachę­ca­jąc go, by zwe­ry­fi­ko­wał swo­je postę­po­wa­nie (anty­kon­cep­cyj­ne) w świe­tle zasa­dy Deus Cari­tas est. Jeśli anty­kon­cep­cja ogra­ni­cza w roz­wo­ju miłość pomię­dzy mał­żon­ka­mi – sprze­ci­wia się tej zasa­dzie; jeśli sprzy­ja jej roz­wo­jo­wi – jest z nią zgod­na. Ana­li­za trans­ak­cyj­na suge­ro­wa­ła­by więk­szą wier­ność Biblii (któ­ra jest naj­waż­niej­szym punk­tem odnie­sie­nia dla Kościo­ła w każ­dym cza­sie), a tym samym więk­szą nie­za­leż­ność od gło­su tra­dy­cji („Rodzi­ca”). Trud­no się jed­nak spo­dzie­wać, by tak postą­pił Kościół, któ­ry jest ule­gły swej „Mat­ce” – tra­dy­cji. Tra­dy­cja zaś wypo­wia­da się na ten temat… tra­dy­cyj­nie.


Aby peł­niej scha­rak­te­ry­zo­wać sta­no­wi­sko Kościo­ła na temat anty­kon­cep­cji, pozwo­lę sobie przy­to­czyć sło­wa angiel­skie­go filo­zo­fa, Pau­la Wil­liam­sa, kon­wer­ty­ty z angli­ka­ni­zmu na bud­dyzm, a potem z bud­dy­zmu na kato­li­cyzm [1]. Zało­żyć moż­na, że jako inte­lek­tu­ali­sta i jed­no­cze­śnie kon­wer­ty­ta, bar­dziej niż kato­lik „od uro­dze­nia” wie, w co i dla­cze­go wie­rzy. W jaki spo­sób ten czło­wiek bro­ni sta­no­wi­ska Kościo­ła na temat anty­kon­cep­cji?


Przede wszyst­kim przy­po­mi­na, że wywo­dzi się ono „z kla­sycz­nych i śre­dnio­wiecz­nych mode­li inte­lek­tu­al­nych. Znaj­dzie­my tu powszech­ne uzna­nie, że świat – wszyst­ko, co, jako stwo­rzo­ne, ist­nie­je – jest tele­olo­gicz­ny. Co zna­czy, że nie jest tyl­ko sumą obo­jęt­nych danych. Sama egzy­sten­cja świa­ta i wszyst­kie­go, co się w nim zawie­ra, kie­ru­je się ku celo­wi, któ­re­go osią­gnię­cie jest jego dobrem. Albo, inny­mi sło­wy, świat posia­da powód ist­nie­nia. Świat jest stwo­rze­niem dobre­go Boga, i w związ­ku z tym, wszyst­ko co jest, kie­ru­je się ku celo­wi, któ­ry jest celem Boga, i jako taki z defi­ni­cji jest dobry. Zatem to, w jaki spo­sób rze­czy ist­nie­ją i jak ist­nieć powin­ny jest nie­od­łącz­nie ze sobą powią­za­ne. Moral­ność jest oczy­wi­ście wymia­rem tego, co ‘powin­no’ być” (s. 226–227). (…)


„To wszyst­ko ozna­cza, że w pyta­niu o moral­ność cze­go­kol­wiek tkwi tak­że pyta­ni o to, jaki jest tego cze­goś cel w świe­tle osta­tecz­ne­go celu Boskie­go. Jak to się odno­si do ety­ki sek­su­al­no­ści? Na ile Kościół się tym kie­dy­kol­wiek zaj­mo­wał, wyda­je się jasne, że celem aktyw­no­ści sek­su­al­nej ma być po pierw­sze i przede wszyst­kim repro­duk­cja gatun­ku, ale tak­że wzra­sta­nie w miło­ści i wza­jem­ne­go wspar­cia oboj­ga part­ne­rów” (s. 227–228). (…)


„To oczy­wi­ste, że w tych ramach zwy­czaj­nie nie ma miej­sca na seks poza­mał­żeń­ski, homo­sek­su­alizm czy jaką­kol­wiek aktyw­ność sek­su­al­ną kie­ru­ją­cą się cela­mi inny­mi niż cel zasad­ni­czy. Fakt, że seks jest tak­że przy­jem­ny i zbli­ża­ją­cy ludzi nie ozna­cza wca­le, że anga­żo­wa­nie się w nie­go wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści było­by wła­ści­we. Po raz kolej­ny prze­ko­nu­je­my się, że chrze­ści­jań­stwo nie daje pierw­szeń­stwa odczu­ciom, doświad­cze­niom jako takim. Mał­żeń­stwo to sakra­ment z celem Boskim. Zatem anty­kon­cep­cja jest złem, bo opie­ra się na zało­że­niach nie­zgod­nych z tymi, jakie wysu­wa teo­lo­gia [tele­olo­gia? – J.K.] stwo­rze­nia. Seks posia­da cel, a moral­ność sek­su­al­no­ści jawi się w tych ramach” (s. 228).


No wła­śnie, jaki jest cel współ­ży­cia sek­su­al­ne­go? Moja argu­men­ta­cja może być w tym momen­cie uzna­na za prze­wrot­ną, pra­gnę jed­nak pod­kre­ślić, że dale­ki jestem od takich zamia­rów. Po pro­stu zada­łem sobie – nie­za­leż­nie od tego, co „powi­nie­nem” myśleć – pyta­nie o rze­czy­wi­sty cel współ­ży­cia sek­su­al­ne­go. Potom­stwo, czy może jakaś inna war­tość? Wyda­je mi się, że w całym stwo­rzo­nym, świa­do­mym (ludzie) i nie­świa­do­mym (zwie­rzę­ta) świe­cie jest to… przy­jem­ność! Oto zasad­ni­czy cel współ­ży­cia sek­su­al­ne­go. Taki wnio­sek wycią­gną­łem z obser­wa­cji przy­ro­dy, jak i słów św. Paw­ła. Gdy­by pod­sta­wo­wym celem współ­ży­cia płcio­we­go było potom­stwo, to uwią­za­ny na łań­cu­chu pies, a przez to rów­nież sek­su­al­nie „wygłod­nia­ły”, nie usi­ło­wał­by odbyć aktu sek­su­al­ne­go z kurą – byłem świad­kiem takiej sce­ny – gdyż instynk­tow­nie „wie­dział­by”, że nic z tego nie będzie. Czy ten pies usi­ło­wał zaspo­ko­ić swo­je pra­gnie­nie… potom­stwa? Nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, że potom­stwo jest skut­kiem (owo­cem) współ­ży­cia, ale to jesz­cze nie zna­czy, że jest ono jego celem. Sło­wa św. Paw­ła suge­ru­ją, że w kwe­stii współ­ży­cia ma on na myśli przede wszyst­kim zaspo­ko­je­nie potrzeb sek­su­al­nych mał­żon­ków, a nie rodzi­ciel­skich. Wyda­je się, że Apo­stoł widzi jedy­nie pro­blem w zaspo­ka­ja­niu tych­że potrzeb poza mał­żeń­stwem, a nie w anty­kon­cep­cji. Nie wypo­wia­da się – jak już wspo­mnia­łem – na jej temat, ale z tego, co mówi, widać, że zacho­wa­nie anty­kon­cep­cyj­ne nie prze­szka­dza­ło­by mu, gdy­by mia­ło pomóc w zacho­wa­niu mał­żeń­skiej jed­no­ści. Moż­na też z dru­giej stro­ny zapy­tać, dla­cze­go ten czło­wiek, któ­ry wypo­wie­dział się na wie­le tema­tów, nie zajął sta­no­wi­ska w tej kwe­stii. Może dla­te­go, że nie widział tu żad­ne­go pro­ble­mu…


„Zbli­żył się do niej, a ona poczę­ła”. W Biblii – zwłasz­cza w Sta­rym Testa­men­cie – ten zwrot powta­rza się jak refren. Nie wie­my jed­nak, ile razy męż­czy­zna, o któ­rym w danym momen­cie mówi tekst biblij­ny, zbli­żył się do swo­jej żony, ani też, czy zbli­żył się wyłącz­nie po to, żeby poczę­ła. Te sło­wa pod­kre­śla­ją jedy­nie fakt, że poczę­cie jest wyni­kiem zbli­że­nia. Nie ma tu też mowy o przy­jem­no­ści, bez któ­rej raczej nie było­by zbli­że­nia, ponie­waż to ona jest głów­nym moto­rem sek­su­al­nych zacho­wań. Jest nato­miast mowa o owo­cu zbli­że­nia, bo jest on nie­pod­wa­żal­nym dowo­dem, że zbli­że­nie mia­ło miej­sce. I to wszyst­ko.


Po co się­gam po krom­kę chle­ba? Czy tyl­ko po to, żeby prze­trwać, czy może po to, żeby zaspo­ko­ić głód? Jed­no dru­gie­go nie wyklu­cza, ale o czym bar­dziej myślę – o prze­dłu­że­niu życia czy o zaspo­ko­je­niu gło­du? W pierw­szej chwi­li na pew­no nie myślę o prze­ży­ciu – myślę (o ile myślę, a nie jem od razu) o zaspo­ko­je­niu gło­du. Po co podej­mu­ję współ­ży­cie sek­su­al­ne? Po to, żeby zapew­nić prze­trwa­nie ludz­kie­mu gatun­ko­wi, czy po to, żeby zaspo­ko­ić sek­su­al­ne pożą­da­nie? Jed­no dru­gie­go nie wyklu­cza, ale w pierw­szej chwi­li na pew­no mam na uwa­dze cel bar­dziej oso­bi­sty („ero­tycz­ny”) niż spo­łecz­ny („altru­istycz­ny”). Głów­nym powo­dem podej­mo­wa­nia współ­ży­cia sek­su­al­ne­go jest napię­cie wyni­ka­ją­ce z róż­ni­cy płci (św. Paweł), a nie pra­gnie­nie potom­stwa (choć jest ono jego owo­cem).


„Co mam na to wszyst­ko powie­dzieć? – pyta Paul Wil­liams. – Jako filo­zof mogę oczy­wi­ście pró­bo­wać wymy­ślać jakieś przy­pad­ki, w któ­rych Kościół mógł­by zaak­cep­to­wać anty­kon­cep­cję jako mniej­sze zło (…). Dokład­nie takie zagad­nie­nia roz­wa­ża się na zaję­ciach z filo­zo­fii moral­nej. Kościół ma peł­ną świa­do­mość ist­nie­nia takich sytu­acji. Ale dla moich obec­nych, prak­tycz­nych zamie­rzeń, wyda­je mi się, że wszyst­ko, co mogę powie­dzieć, to tyle, że dopó­ki obo­wią­zu­ją zasa­dy Kościo­ła w tych kwe­stiach, indy­wi­du­al­ne przy­pad­ki, rodzą­ce dyle­mat moral­ny, pozo­sta­ją kwe­stią i wcho­dzą w zakres dusz­pa­ster­skiej tro­ski Kościo­ła. Księ­ża są naucze­ni współ­czu­cia i słu­że­nia pomo­cą. Nadal uwa­żam, że musiał­bym napraw­dę zwa­rio­wać, żeby zde­cy­do­wać nie być kato­li­kiem tyl­ko ze wzglę­du na dyle­ma­ty rodzą­ce się na tej płasz­czyź­nie” (s. 229).


Cóż, muszę przy­znać, że takie podej­ście bar­dzo mi się podo­ba. Dla­te­go i ja nadal jestem kato­li­kiem, mimo pew­nych dyle­ma­tów we wspo­mnia­nej dzie­dzi­nie… Niech jed­nak po raz ostat­ni prze­mó­wi pan pro­fe­sor:


„Czy chciał­bym żeby trak­to­wa­nie przez kato­li­cyzm anty­kon­cep­cji się zmie­ni­ło, sta­ło się bar­dziej libe­ral­ne? Z pew­no­ścią uczy­ni­ło­by to życie o wie­le prost­szym. Jed­nak nie ma powo­du, by życie mia­ło być prost­sze. Czy mam nadzie­ję, że to się zmie­ni? Tyl­ko wte­dy, jeśli Bóg tego chce. Skąd wie­my, cze­go Bóg chce? Kościół nam mówi. Czy Bóg zmie­nia cza­sem zda­nie? Nie. Czy Kościół cza­sem zaczy­na dokład­niej roz­róż­niać inten­cje Boga? Tak. Czy moż­li­we jest, żeby Kościół kie­dyś w przy­szło­ści roz­po­znał inten­cje Boga w tych kwe­stiach w taki spo­sób, któ­ry umoż­li­wi anty­kon­cep­cję w szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach (daj­my na to, w sta­bil­nym związ­ku mał­żeń­skim, i przy uży­ciu metod ‘natu­ral­nych’)? Moż­li­we. Jeśli tak, kie­dy to może się stać? Bóg jeden wie!” (s. 232).


Tak, tak… Jestem „za”, a nawet „prze­ciw”. Jestem „za”, bo kto powie­dział, że życie ma być o wie­le prost­sze? Moż­na też dodać: nikt ci, nie obie­cy­wał, że będzie łatwo (żyć „po kato­lic­ku” w nie­przy­chyl­nym świe­cie). Jezus ponad­to mówił o dźwi­ga­niu krzy­ża, więc uła­twia­nie sobie życia poprzez lek­ce­wa­że­nie kon­kret­nych zasad etycz­nych (któ­re osta­tecz­nie pocho­dzą od Nie­go) jest czymś nie na miej­scu. Mam jed­nak poważ­ne wąt­pli­wo­ści (deli­kat­nie mówiąc), czy ten krzyż został na nas nało­żo­ny przez Jezu­sa! On sam w wypo­wie­dziach na ten temat był nie­zmier­nie powścią­gli­wy. Zaś św. Paweł, do któ­re­go się już kil­ka­krot­nie odwo­ły­wa­łem, był nad wyraz wyro­zu­mia­ły. W Sta­rym Testa­men­cie nie brak wzmia­nek na temat życia sek­su­al­ne­go, nie wyglą­da jed­nak na to, żeby tego rodza­ju rela­cje były zawsze nawią­zy­wa­ne w celu wzbu­dze­nia potom­stwa. I nie wyda­je się też, żeby Bóg był na to obu­rzo­ny. Wyjąt­kiem mógł­by być przy­pa­dek Ona­na. Ale to nie taka pro­sta spra­wa. Tam w rze­czy­wi­sto­ści nie o anty­kon­cep­cję poszło, lecz o tzw. pra­wo lewi­ra­tu.


Powtó­rzę jesz­cze kil­ka zdań cyto­wa­ne­go filo­zo­fa, któ­re mnie wca­le nie uspo­ka­ja­ją: „Czy Bóg zmie­nia cza­sem zda­nie? Nie. Czy Kościół cza­sem zaczy­na dokład­niej roz­róż­niać inten­cje Boga? Tak. Czy moż­li­we jest, żeby Kościół kie­dyś w przy­szło­ści roz­po­znał inten­cje Boga w tych kwe­stiach w taki spo­sób, któ­ry umoż­li­wi anty­kon­cep­cję w szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach (…)? Moż­li­we. Jeśli tak, kie­dy to może się stać? Bóg jeden wie!”. W związ­ku z tym mam dwa pyta­nia. Po pierw­sze, czy nie­roz­po­zna­nie woli Boga jest grze­chem i kto weź­mie odpo­wie­dzial­ność za poczu­cie winy tych, któ­rzy obec­nie sto­su­ją anty­kon­cep­cję (jeśli kie­dyś zosta­nie zaak­cep­to­wa­na), albo nawet za więk­sze dra­ma­ty, któ­re się przy tej oka­zji zda­rza­ją? A po dru­gie, czy ten, kto w chwi­li obec­nej uprze­dza ewen­tu­al­ne pozy­tyw­ne podej­ście Kościo­ła do anty­kon­cep­cji, jest roz­trop­ny, czy nie­po­słusz­ny?


Kie­dyś Kościół nauczał „nie­omyl­nie”, że celem współ­ży­cia sek­su­al­ne­go jest posia­da­nie potom­stwa (a przy­jem­ność przy oka­zji). Potem Kościół doj­rzał do prze­ko­na­nia, że głów­nym celem mał­żeń­skie­go współ­ży­cia jest jed­ność dwoj­ga osób (a potom­stwa nie nale­ży aktyw­nie unikać).Skąd pew­ność, że Kościół nie wkro­czy w trze­ci etap roz­wo­ju swej świa­do­mo­ści na temat mał­żeń­stwa i nie uzna, że celem współ­ży­cia jest doświad­cze­nie jed­no­ści mał­żon­ków nawet przy aktyw­nym zane­go­wa­niu (w imię waż­nych przy­czyn) płod­no­ści?


Bo może być tak, albo tak. Z książ­ki Toma­sza dowie­dzia­łem się bowiem, że jesz­cze w cza­sie trwa­nia Sobo­ru Waty­kań­skie­go II Jan XXIII powo­łał wie­lo­oso­bo­wą gru­pę eks­per­tów, zrze­sza­ją­cych zarów­no kapła­nów, jak i świec­kich (żona­tych i bez­żen­nych), któ­ra mia­ła przy­go­to­wać wła­ści­wy grunt pod opra­co­wa­nie odpo­wied­nie­go doku­men­tu doty­czą­ce­go m.in. kwa­li­fi­ka­cji moral­nej anty­kon­cep­cji. Po latach inten­syw­nej pra­cy spo­rzą­dzo­no i prze­ka­za­no doku­ment robo­czy, wpraw­dzie już nie Jano­wi XXIII, ale kon­ty­nu­ato­ro­wi jego sobo­ro­we­go dzie­ła, papie­żo­wi Paw­ło­wi VI. Wnio­sek owej komi­sji brzmiał: prak­ty­ko­wa­nie anty­kon­cep­cji przy uży­ciu nie­szko­dli­wych środ­ków (cho­dzi­ło o środ­ki hor­mo­nal­ne) jest moral­nie dozwo­lo­ne.


„Paweł VI – puen­tu­je autor Nie­rząd­nic – był jed­nak inne­go zda­nia. Powo­łał swo­ich eks­per­tów, swo­ją komi­sję. Komi­sja ta skła­da­ła się z szes­na­stu osób: kar­dy­na­łów i bisku­pów Kościo­ła kato­lic­kie­go. Trud­no o lep­szych eks­per­tów w tej dzie­dzi­nie… Nie­trud­no nato­miast prze­wi­dzieć, jakie były wyni­ki pra­cy owej komi­sji. Kon­sty­tu­cja dusz­pa­ster­ska o Koście­le w świe­cie współ­cze­snym Gau­dium et spes (art. 50) stwier­dza­ją­ca, że to rodzi­ce sami muszą, w obli­czu Boga, roz­są­dzić, czy chcą mieć potom­stwo czy nie (…) prze­sta­ła mieć nagle więk­sze zna­cze­nie i zosta­ła uzu­peł­nio­na o kil­ka zdań, któ­re znacz­nie zmie­ni­ły jej pier­wot­ny sens. Rodzi­ce nadal mają roz­wa­żać w obli­czu Boga, czy chcą mieć potom­stwo czy nie, ale ponie­waż bar­dzo łatwo mogą pobłą­dzić, powin­ni lepiej wsłu­chi­wać się w naukę Kościo­ła. A co ten na ten temat myśli, nie muszę już doda­wać”.


Wyda­je się, że nie może coś być wolą Bożą i jed­no­cze­śnie nią nie być. Jeże­li wizja Jana XXIII była zgod­na z wolą Bożą, to nie mogła taką być wizja Paw­ła VI (i Jana Paw­ła II). Któ­ry z papie­ży nauczał w imie­niu Boga? Obaj czy­ni­li to po roku 1870, a więc byli jed­na­ko­wo nie­omyl­ni. Jak widać w makro-Koście­le dzie­je się to samo, co w mikro-Koście­le, któ­rym jest semi­na­rium (o czym już była mowa). W semi­na­rium roz­strzy­ga się, czy wolą Bożą jest, aby kon­kret­ny kle­ryk został kapła­nem. Wycho­waw­cy w jed­nym semi­na­rium stwier­dza­ją, że nie, zaś w dru­gim mówią, że tak. Któ­rzy z nich mają rację? Odpo­wiedź jest pro­sta: ci, któ­rzy nie­omyl­nie odczy­tu­ją wolę Boga.


W tym miej­scu chciał­bym się odwo­łać do tek­stu napi­sa­ne­go przez ks. Sław­ka Szkred­kę, któ­ry przy­wo­łu­je oso­bę Karo­la Woj­ty­ły przy­po­mi­na­jąc, że on „dla zaka­zu anty­kon­cep­cji wypra­co­wał antro­po­lo­gicz­nie nie­zwy­kle głę­bo­kie (i stąd inte­lek­tu­al­nie wyma­ga­ją­ce) uza­sad­nie­nie… (…)”. Sła­wek pod­kre­śla rów­nież, że zwy­kle naj­bar­dziej owoc­na kry­ty­ka Kościo­ła doko­nu­je się w duchu cier­pli­wej miło­ści. „Mam wra­że­nie – puen­tu­je – że przed­sta­wio­nym w książ­ce Toma­sza Jaesch­ke poglą­dom na gorą­ce dziś tema­ty teo­lo­gicz­ne, zwłasz­cza te kon­cen­tru­ją­ce się wokół zagad­nień ety­ki sek­su­al­nej, bra­ku­je cier­pli­wo­ści. Jest w nich miłość do Kościo­ła, ale nie na tyle cier­pli­wa i doj­rza­ła, by dać się w peł­ni pouczyć temu, co zgłę­bi­ła mądrość Kościo­ła na prze­strze­ni ponad dwóch tysię­cy lat”.


Cier­pli­wość. Miłość. Nie­cier­pli­wość. Cier­pli­wa miłość do Kościo­ła i nie­cier­pli­wa miłość do Kościo­ła. Po jed­nej stro­nie sto­ją prze­waż­nie duchow­ni, po dru­giej prze­waż­nie świec­cy. Może dla­te­go, że dla jed­nych i dru­gich czas bie­gnie ina­czej? Może dla­te­go, że nie wszyst­kich doty­czą te same pro­ble­my? Jest oczy­wi­ste, że ksiądz może dłu­żej pocze­kać (lub się nawet nie­do­cze­kać) na jed­no­znacz­ne roz­strzy­gnię­cia w kwe­stii ety­ki sek­su­al­nej, bo osta­tecz­nie… zakaz sto­so­wa­nia anty­kon­cep­cji nie doty­ka go bez­po­śred­nio. Nato­miast nie­cier­pli­wość – w tej samej kwe­stii – świec­kie­go kato­li­ka jest chy­ba rów­nież zro­zu­mia­ła. War­to pamię­tać, że nie­cier­pli­wość nie­ja­ko z natu­ry przy­na­le­ży do sfe­ry sek­su­al­nej. Podob­nie rzecz wyglą­da ze świę­ce­nia­mi kapłań­ski­mi dla kobiet. Duchow­ni mogą się z roz­strzy­gnię­cia­mi na ten temat nie spie­szyć, bo już świę­ce­nia otrzy­ma­li. Ina­czej jest z kobie­ta­mi, któ­re czu­ją się powo­ła­ne, zwłasz­cza gdy mają mało cza­su na cze­ka­nie.


Innym trud­nym zagad­nie­niem doty­czą­cym ludzi świec­kich jest kwe­stia powtór­nych związ­ków mał­żeń­skich. „Czy Chry­stu­so­wi napraw­dę zale­ży na zacho­wa­niu – i to za każ­dą cenę – wier­no­ści zło­żo­nych przy­rze­czeń?”. Takie pyta­nie zada­je sobie nie tyl­ko Tomasz. On pyta w imie­niu innych. „Czy szan­sa powtór­ne­go ślu­bo­wa­nia przed ołta­rzem musi być zawsze prze­ciw­na woli dobre­go Boga? Lub jesz­cze ina­czej: czy w kolo­ro­wym domu Jezu­sa nie prze­wi­du­je się miesz­kań dla roz­wod­ni­ków, a jeże­li już, to tyl­ko jed­no­oso­bo­we?”.


Co powie­dzieć roz­wie­dzio­nej kobie­cie, dla któ­rej odej­ście od męża ozna­cza­ło roz­po­czę­cie nowe­go, choć trud­ne­go życia? Dzię­ki temu dzie­ci prze­sta­ły się bać, zaczę­ły spo­koj­nie sypiać i regu­lar­nie odra­biać lek­cje. Jedy­nym pro­ble­mem jest „tyl­ko” to, że owa kobie­ta już raz wyszła za mąż i każ­dy inny męż­czy­zna w domu, to „dzie­ło sza­ta­na”. Nie wszyst­kie przy­pad­ki są oczy­wi­ście jed­na­ko­wo pro­ste. Czę­sto wina leży po obu stro­nach, ale zda­rza­ją się prze­cież takie sytu­acje, że win­na jest wyłącz­nie jed­na stro­na. Co wte­dy ma robić oso­ba pokrzyw­dzo­na? Czy nie ma pra­wa do powtór­ne­go związ­ku? Czy musi docho­wy­wać wier­no­ści swe­mu nie­wier­ne­mu współ­mał­żon­ko­wi? Co takie­mu czło­wie­ko­wi powie­dział­by Jezus?


Myślę, iż zaczął­by od przy­po­mnie­nia, że Deus Cari­tas est. A potem przy­po­mniał­by zapew­ne to, co powie­dział już daw­no temu, a mia­no­wi­cie, że nie czło­wiek został usta­no­wio­ny dla sza­ba­tu, lecz sza­bat dla czło­wie­ka. Przy­po­mniał­by, że zale­ży Mu na szczę­ściu oboj­ga mał­żon­ków, ale wła­śnie dla­te­go doma­ga się cza­sem wyj­ścia poza cia­sne ramy pra­wa. Nie czło­wiek dla sza­ba­tu, lecz sza­bat dla czło­wie­ka. I z tego powo­du Jezus nie­jed­no­krot­nie łamał pra­wo ze wzglę­du na dobro czło­wie­ka. „Co Bóg złą­czył, czło­wiek niech nie roz­dzie­la”. Jeże­li jed­nak ktoś zde­cy­do­wał się na ten krok, to wyda­je się, że tym samym zwol­nił z tej przy­się­gi swe­go współ­mał­żon­ka.


Czło­wiek nie jest dla pra­wa, lecz pra­wo dla czło­wie­ka. Jeśli to słusz­na zasa­da, to powin­na obo­wią­zy­wać na wszyst­kich pozio­mach chrze­ści­jań­skie­go życia – i nie ma tu rze­czy mniej­szych czy więk­szych, mniej czy bar­dziej waż­nych. Zasa­da ta odno­si się do wszyst­kie­go, a więc i do mał­żeń­stwa. Co wię­cej, zasa­da ta odno­si się do każ­de­go pra­wa usta­no­wio­ne­go przez Boga. Pra­wo jest dla czło­wie­ka, a nie odwrot­nie, bo Bóg jest Miło­ścią. W świe­tle tej zasa­dy (praw­nej) nale­ży patrzeć na róż­ne życio­we oko­licz­no­ści. Dla­cze­go poszko­do­wa­ne­go mał­żon­ka mia­ła­by wią­zać umo­wa, któ­rą zawarł kie­dyś z wino­waj­cą? W każ­dym innym przy­pad­ku – poza mał­żeń­stwem – jest to dla kościel­nych pra­wo­daw­ców oczy­wi­ste. Jeśli dwa pań­stwa pod­pi­szą pakt o nie­agre­sji i jed­no z nich ten pakt zlek­ce­wa­ży, to czy dru­gie powin­no się bro­nić, czy też męż­nie zno­sić prze­śla­do­wa­nia w imię wier­no­ści owe­mu pak­to­wi? Dla­cze­go sądy kościel­ne zaj­mu­ją się jedy­nie stwier­dza­niem (ewen­tu­al­nej) nie­waż­no­ści mał­żeń­stwa? Mogły­by prze­cież zająć się rów­nież orze­ka­niem o (czy­jejś) winie lub nie­win­no­ści. Oso­ba nie­win­na mogła­by wte­dy ponow­nie sko­rzy­stać ze swo­je­go pra­wa do szczę­ścia w uda­nym związ­ku mał­żeń­skim.


Od Kościo­ła ocze­ku­ję tyl­ko jed­ne­go. Sko­ro pocho­dzi on od Chry­stu­sa, czy­li od Logo­su, to powi­nien być LOGICZNY – bar­dziej logicz­ny, niż jaka­kol­wiek inna insty­tu­cja. Moż­na by dodać – na wszel­ki wypa­dek – że win­na to być LOGIKA MIŁOSIERDZIA. Jeśli moż­na mówić o „wyobraź­ni miło­sier­dzia” (Jan Paweł II), to tym bar­dziej o „logi­ce miło­sier­dzia”. Wszak umysł zawsze był w Koście­le bar­dziej cenio­ny niż wyobraź­nia czy emo­cje. Punk­tem wyj­ścia i doj­ścia logi­ki miło­sier­dzia jest prze­sła­nie, że Bóg jest Miło­ścią, Deus Cari­tas est. W książ­ce Toma­sza Jaesch­ke widzę tę logi­kę. W tym pry­zma­cie moż­na przed­sta­wić całą jego wizję Kościo­ła. Jeśli Tomasz ma Kościo­ło­wi coś do zarzu­ce­nia, to tyl­ko to, że nie zawsze kie­ru­je się tą logi­ką miło­sier­dzia; że cza­sem mu jej brak; że nie zawsze jest na tyle odważ­ny, żeby ją zasto­so­wać; że czę­sto nie jest wystar­cza­ją­co samo­dziel­ny („doro­sły”) i odwo­łu­je się do Pisma (lite­ry) i tra­dy­cji, zamiast bez­po­śred­nio do Ducha, któ­re­mu na imię Cari­tas.


Czas, żeby wresz­cie od teo­rii – od tego, co Tomasz myśli – przejść do… histo­rii – do tego co Tomasz robi. I to jest trze­ci punkt moich roz­wa­żań. Pisa­łem już o pro­ble­mach osób duchow­nych i świec­kich. War­to przy tej oka­zji zatrzy­mać się na pro­ble­mach osób duchow­nych, któ­re na nowo sta­ją się świec­ki­mi. A pro­ble­mów im nie bra­ku­je. Głów­nym jest adap­ta­cja do nowych warun­ków życia, trud­no­ści w zna­le­zie­niu pra­cy, dez­apro­ba­ta śro­do­wi­ska.


Histo­ria ta nie jest zbyt odle­gła – się­ga paź­dzier­ni­ka ubie­głe­go (2005) roku. Z racji podob­nej prze­szło­ści i aktu­al­nej wspól­no­ty prze­ko­nań wybra­li­śmy się pew­ne­go dnia do Kra­ko­wa. Toma­szo­wi zale­ża­ło bowiem, żeby w jakiś spo­sób oży­wić (a może zor­ga­ni­zo­wać?) śro­do­wi­sko byłych księ­ży. Cho­dzi­ło nam głów­nie o ducho­wy wymiar życia tych ludzi. Gdy zaś w grę wcho­dzi ducho­wość, wte­dy przy­dał­by się od cza­su do cza­su jakiś dzień sku­pie­nia. Cho­dzi­ło nam więc o to, żeby się nie tyl­ko spo­tkać i poznać, ale tak­że pomo­dlić.


I tak poje­cha­li­śmy do Kra­ko­wa – żeby tam zna­leźć jakieś miej­sce i kogoś, kto chciał­by nam w tym dniu sku­pie­nia towa­rzy­szyć. Chcie­li­śmy, by był to kapłan, bo zale­ża­ło nam na pod­kre­śle­niu w ten spo­sób nasze­go związ­ku z Kościo­łem. Dzię­ki życz­li­wo­ści osób, któ­re o to popro­si­li­śmy, uda­ło się nam (Toma­szo­wi) osta­tecz­nie umó­wić z pro­bosz­czem para­fii p.w. Świę­te­go Krzy­ża w Kra­ko­wie.


Wia­do­mość ta szyb­ko prze­do­sta­ła się do mediów, w związ­ku z czym oso­bi­ście ode­bra­łem dość spo­ro tele­fo­nów i maili od róż­nych dzien­ni­ka­rzy. Jesz­cze przed spo­tka­niem uka­za­ły się na ten temat arty­ku­ły w Gaze­cie Wybor­czejRzecz­po­spo­li­tej. Aby jak naj­bar­dziej zain­te­re­so­wać odbior­cę infor­ma­cji wska­za­na jest pola­ry­za­cja wypo­wie­dzi. Z tego powo­du pyta­nia zada­wa­no nie tyl­ko nam, ale tak­że odpo­wied­nim repre­zen­tan­tom kościel­nej hie­rar­chii, o czym mogli­śmy się prze­ko­nać czy­ta­jąc gaze­ty.


Na kil­ka dni przed spo­tka­niem otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość, że nie może się ono odbyć tam, gdzie było zapla­no­wa­ne (a plan ten nie był wol­ny od pew­nej sym­bo­li­ki: w tej bowiem para­fii pro­wa­dzo­ne jest dusz­pa­ster­stwo osób żyją­cych w nie­sa­kra­men­tal­nych związ­kach mał­żeń­skich). Powo­dem odmo­wy było – jak nam lako­nicz­nie wyja­śnio­no – nagło­śnie­nie tema­tu w mediach oraz fakt „odej­ścia” zna­ne­go w Kra­ko­wie kapła­na (ale się zbie­gło!), zaś z pra­sy dowie­dzie­li­śmy się, iż ks. Robert Nęcek, rzecz­nik pra­so­wy Archi­die­ce­zji Kra­kow­skiej powie­dział, że para­fia jest miej­scem kształ­to­wa­nia wła­ści­wych postaw, a nie sia­nia zgor­sze­nia. Jeśli na ten temat wypo­wia­da się rzecz­nik archi­die­ce­zji, to moż­na się tyl­ko domy­ślać, skąd wypły­nę­ła decy­zja o odwo­ła­niu spo­tka­nia. Osta­tecz­nie zebra­li­śmy się w Domu Polo­nii.


Choć mia­ło to być spo­tka­nie bez udzia­łu mediów, to jed­nak nie­któ­rym dzien­ni­ka­rzom uda­ło się do nas dotrzeć. Dzien­ni­ka­rze ci pisa­li i mówi­li o nas albo bez­stron­nie (o ile coś takie­go jest moż­li­we), albo z sym­pa­tią. Świad­czą o tym choć­by tytu­ły nie­któ­rych tek­stów: Zjazd żona­tych księ­ży (Gaze­ta Wybor­cza), Księ­ża po ślu­bie, Kapła­ni w związ­kach mał­żeń­skich, O jed­no tabu mniej (Rzecz­po­spo­li­ta), Spo­tka­nie odrzu­co­nych (Gaze­ta Kra­kow­ska), Kościół zamknię­ty (Gaze­ta w Kra­ko­wie). Tyle do mnie dotar­ło.


Tyl­ko jeden arty­kuł był na tym tle wyjąt­ko­wy. Uka­zał się w Prze­kro­ju, a jego auto­ra­mi byli: Jaro­sław Makow­ski i Mile­na Rachid Che­hab. Tytuł Nasi bra­cia uzu­peł­nio­no moc­no wyeks­po­no­wa­nym pod­ty­tu­łem Juda­sze Kościo­ła. Tekst ten nie ogra­ni­czał się do prze­ka­zu infor­ma­cji, lecz tak­że pre­zen­to­wał poglą­dy zaan­ga­żo­wa­nej stro­ny. Co bowiem zna­czy okre­śle­nie „Juda­sze” i kto tak o nas myśli? Kościół? My sami? Może Kościół cza­sem uwa­ża nas za Juda­szy? Może ktoś z byłych księ­ży tak o sobie myśli. Z pew­no­ścią jed­nak nikt spo­śród tych, któ­rzy w tym dniu przy­je­cha­li do Kra­ko­wa. Kto więc? Bez wąt­pie­nia auto­rzy tek­stu. „Nasi bra­cia”. Czyi? Kościo­ła? Może. Auto­rów? Oto jest pyta­nie. Jed­no z całą pew­no­ścią mogę powie­dzieć: za bra­ci się poda­wa­li. Powo­ła­li się (J. Makow­ski) na odpo­wied­nią oso­bę, wzbu­dza­jąc tym samym nasze zaufa­nie. A potem? Potem mogli­śmy się tyl­ko cie­szyć owo­ca­mi tego „bra­ter­stwa”.


Ks. Robert Nęcek, opo­wia­da­jąc w cza­sie pew­ne­go spo­tka­nia o swo­jej pra­cy w roli rzecz­ni­ka pra­so­we­go, wspo­mniał o naszym spo­tka­niu. Powie­dział wte­dy, że dzien­ni­kar­ka, któ­ra z nim roz­ma­wia­ła, tak pro­wa­dzi­ła tę roz­mo­wę, tak sta­ra­ła się nią pokie­ro­wać, żeby z jego ust wydo­być okre­śle­nie „Juda­sze”. Ks. Nęcek naj­wy­raź­niej przej­rzał te nie­cne zamia­ry i nie dał się spro­wo­ko­wać. Co wię­cej, zapro­te­sto­wał – mimo tego wszyst­kie­go, co o nas myśli – prze­ciw tak ostre­mu posta­wie­niu spra­wy. Wte­dy dzien­ni­kar­ka prze­ko­na­ła go (a przy­naj­mniej prze­ko­ny­wa­ła), że lepiej poprze­stać na tym, co zosta­ło zamie­rzo­ne (a więc na tytu­le z „Juda­sza­mi”).


Myślę, że z tego dzien­ni­kar­skie­go duetu przy­naj­mniej Jaro­sław Makow­ski, poten­cjal­ny dok­tor teo­lo­gii, inte­re­su­ją­cy się głę­bo­ką prze­cież teo­lo­gią Bal­tha­sa­ra, jak rów­nież licz­ny­mi wyzwa­nia­mi, sto­ją­cy­mi przed współ­cze­snym Kościo­łem, powi­nien był wie­dzieć, że nawet same­go Juda­sza trud­no z całą pew­no­ścią uznać osta­tecz­nie za (przy­sło­wio­we­go) Juda­sza, a cóż dopie­ro „zwy­kłych” grzesz­ni­ków, takich jak my. Powi­nien był wie­dzieć, że w „prze­strze­ni Bal­tha­sa­ra” nie ma raczej miej­sca na tak jed­no­znacz­ne sądy.


Judasz to bar­dzo jed­no­znacz­ny i moc­ny arche­typ. Nie dzi­wię się, że nie­któ­rzy chęt­nie się do nie­go odwo­łu­ją: wszyst­ko jest pro­ste i nie wyma­ga inte­lek­tu­al­ne­go wysił­ku. Wyda­je mi się jed­nak, że do nas bar­dziej paso­wał­by arche­typ syna mar­no­traw­ne­go, któ­ry nie jest już tak wygod­ny – być może dla­te­go, że nie wystę­pu­je sam, lecz w powią­za­niu z inny­mi. Obok mar­no­traw­ne­go syna poja­wia się prze­cież miło­sier­ny ojciec i star­szy syn, któ­re­go – ze wzglę­du na opo­zy­cję do syna młod­sze­go, a zara­zem mar­no­traw­ne­go – lubię nazy­wać popraw­nym. Syn popraw­ny miał ewi­dent­ną nie­chęć do prze­pra­co­wa­nia zaist­nia­łe­go pro­ble­mu: odpo­wied­nią inter­pre­ta­cję sytu­acji bra­ta oraz jego wła­snej zasu­ge­ro­wał mu ojciec. Wie­rzę, że myśle­nie Ojca na nasz temat wol­ne jest od kościel­nych sche­ma­tów. Zaś kwe­stia zgor­sze­nia jest bar­dzo umow­na. Chęt­nie pie­lę­gnu­je się prze­świad­cze­nie o zgor­sze­niu, żeby mieć argu­ment prze­ciw syno­wi mar­no­traw­ne­mu, żeby moż­na było nie wpusz­czać go do domu (bar­dzo to pasu­je do oko­licz­no­ści w para­fii p.w. Świę­te­go Krzy­ża).


Po tym spo­tka­niu otrzy­ma­łem list od jed­ne­go z byłych księ­ży. Oto jego frag­ment:


„(…) Swo­ją dro­gą, cie­kaw jestem jak wie­lu ludzi podob­nych do nas żyje obok nas, a nie zda­je­my sobie z tego spra­wy… Życie zmu­sza nas do tego, by nie ujaw­niać się ze swo­ją prze­szło­ścią. Z począt­ku też się tego po pro­stu bałem, teraz strach przed napięt­no­wa­niem gdzieś wewnątrz pozo­stał. Po pro­su czło­wiek nigdy nie jest pewien, jak zosta­nie przy­ję­ty przez innych.


Para­dok­sal­nie moje spo­strze­że­nia potwier­dzi­ły opi­nie np. na forum Gaze­ty Wybor­czej po arty­ku­le o waszym spo­tka­niu. Prze­cież nie­któ­rzy reago­wa­li co naj­mniej tak, jak­by­ście zor­ga­ni­zo­wa­li para­dę rów­no­ści, połą­czo­ną z gór­ni­czą pikie­tą i demo­lo­wa­niem poło­wy mia­sta! A szko­da. Może takie w naro­dzie pozo­sta­ło prze­ko­na­nie, że jeśli ktoś się gro­ma­dzi, to na pew­no ma posta­wę rosz­cze­nio­wą i będzie burzył wypra­co­wa­ny przez wie­ki ład spo­łecz­ny… Może i stąd wyni­ka­ją dziw­ne opi­nie nie­któ­rych księ­ży. Jeden sły­sząc o moż­li­wo­ści kate­che­zy obru­szył się wręcz, że to nam potrzeb­na jest kate­che­za i nawet reko­lek­cje… (Bra­wo i o to cho­dzi!) Ale póki co, lepiej się do nas nie przy­zna­wać… Nas nie ma, a drzwi kościo­łów zatrza­sku­je się nam przed nosem. To przy­kre”.


Zga­dzam się: to przy­kre. Na koniec tych roz­wa­żań chcia­łem poszu­kać jakie­goś pozy­tyw­ne­go akcen­tu. Nie trwa­ło to dłu­go, bo szyb­ko zro­zu­mia­łem, że to cał­kiem zbęd­ne. Prze­cież zaczą­łem opty­mi­stycz­nie, a to zna­czy, że – jak by nie było – taki, a nie inny jest mój punkt widze­nia. Mój opty­mizm opie­ram na obiet­ni­cy Jezu­sa: „Zapraw­dę, powia­dam wam: Cel­ni­cy i nie­rząd­ni­ce wcho­dzą przed wami do kró­le­stwa nie­bie­skie­go” (Mt 21, 31). Powtó­rzę więc: jeśli cel­ni­cy i nie­rząd­ni­ce wej­dą przede mną do kró­le­stwa nie­bie­skie­go, to zna­czy, że i dla mnie jest tam miej­sce. Jakie więc poważ­niej­sze zna­cze­nie może mieć brak akcep­ta­cji ze stro­ny bra­ci, sko­ro wiem, że On darzy mnie życz­li­wo­ścią? „Któż nas może odłą­czyć od miło­ści Chry­stu­so­wej?” (Rz 8, 35).


Jacek Konar­ski


Przy­pi­sy:

 

[1] Paul Wil­liams, Nie­ocze­ki­wa­na dro­ga. Nawró­ce­nie z bud­dy­zmu na kato­li­cyzm, tłum. Mał­go­rza­ta Ruchel, WAM, Kra­ków 2005.

 

Tomasz Jaesch­ke: “Nie­rząd­ni­ce. O moim kapłań­stwie i moim Koście­le”. Ksią­ża uka­że się w kwiet­niu br. w Wydaw­nic­twie KOS. Nie­ba­wem w Maga­zy­nie Teo­lo­gicz­nym SR uka­że się dru­gi komen­tarz do “Nie­rząd­nic” przy­go­to­wa­ny przez ks. Sła­wo­mi­ra Szkredkę.
Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.