Krzyż i koło
- 14 sierpnia, 2003
- przeczytasz w 31 minut
Krzyż jest symbolem miłości do Boga i bliźniego, streszczeniem dwóch przykazań miłości. Belka pionowa oznacza miłość do Boga: Będziesz miłował Pana Boga swego z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich sił swoich… Belka pozioma oznacza miłość do bliźniego: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego.
Jesteśmy stworzeni w kształcie krzyża: nasz „pion” odróżnia nas od zwierząt, które żyją tylko w „poziomie”. Tylko człowiek zwrócony jest do Boga. Nasze ręce tworzą nasz „poziom” i nie tak bardzo ważne jest, czy są one wzniesione do Boga (kto kocha Boga, ten też autentycznie kocha bliźniego), czy też otwarte na potrzeby ludzi (kto kocha bliźniego, ten również kocha Boga). Jeżeli tylko nasze ręce są otwarte, to wszystko jest w porządku: jesteśmy otwarci na drugiego — na Boga w człowieku i na człowieka w Bogu.
Tak więc tylko wtedy nasze życia ma sens, gdy wpisujemy je w „formę” krzyża. Jeżeli to życie nie spełnia się w tym symbolu, jest zakłamane. Krzyż jest symbolem tej podwójnej miłości, ale też i trudu. Miłość jest trudna. Miłość bez krzyża nie jest prawdziwa. Wreszcie krzyż jest symbolem religii chrześcijańskiej, a chrześcijaństwo jest religią miłości. Tymczasem symbolem religijnym, opozycyjnym wobec krzyża, jest koło. Można powiedzieć, że jest ono symbolem religii Wschodu, zwłaszcza buddyzmu. Buddyzm zaś jest religią radykalnie różną od chrześcijaństwa.
Celem każdej religii jest zbawienie, przezwyciężenie naszej obecnej kondycji. Buddyzm jest religią, która głosi absolutną samodzielność człowieka w kwestii zbawienia. Chrześcijaństwo w tej samej kwestii głosi absolutną zależność człowieka od Boga. Każdy człowiek, bazując na własnym doświadczeniu, musi dokonać wyboru, kim chce być — chrześcijaninem czy buddystą. Wszystkie inne formy religijne zawierają się pomiędzy buddyzmem i chrześcijaństwem: jedne są bardziej chrześcijańskie, inne bardziej buddyjskie. Wybór jest konieczny, trzeba go dokonać teraz, a będzie on miał wpływ na cała naszą przyszłość. Oddalanie decyzji pogarsza naszą sytuację, a za błędny wybór trzeba, niestety, zapłacić życiem.
Nasze świadome, a co za tym idzie religijne życie zaczyna się od pytania: kim jestem? Jeżeli tego pytania nie zadajemy, unikamy go, to wtedy nasze życie jest płytkie, powierzchowne i z pewnością nie jest też religijne. Na to pytanie przewidziane są dwie odpowiedzi, z których jedna prowadzi do zbawienia, a druga do niekończącej się życiowej (duchowej) tułaczki. Jedna z tych odpowiedzi, buddyjska, brzmi: jestem istotą samowystarczalną, gdy chodzi o moje ostateczne szczęście, zbawienie. Druga z nich, chrześcijańska, mówi: prawdziwe szczęście, zbawienie może dać mi tylko Bóg. Każdy człowiek musi zadać sobie pytanie, która odpowiedź stała się jego udziałem: buddyjska, czy chrześcijańska? Buddyjska z domieszką chrześcijaństwa, czy chrześcijańska z domieszką buddyzmu?
Wydaje się, że dla nikogo ta odpowiedź nie jest jednoznaczna. Prawdopodobnie nikt krytyczny względem własnej wiary nie powie: z całą pewnością jestem buddystą, ani też nikt nie będzie miał chyba odwagi powiedzieć: moja postawa jest w pełni chrześcijańska. Każdy jednak musi się starać swoją odpowiedź pogłębić, to znaczy jak najbardziej ją ujednoznacznić. Każdy powinien tak przeżywać swój czas, aby odejść z tego świata jako zdeklarowany chrześcijanin lub buddysta. Na tym polega religijne nawrócenie, niezależnie od kierunku, w którym się rozwija.
Żadnemu chrześcijaninowi nie jest do końca obca pokusa samozbawienia. Każdy więc, na pytanie, czy jest chrześcijaninem, nie może odpowiedzieć, że zdecydowanie tak, ale powinien z każdym dniem coraz bardziej (chcieć) się nim stawać, to znaczy oczyszczać się wewnętrznie z buddyzmu, choćby formalnie nigdy buddystą nie był. Stawać się coraz bardziej chrześcijaninem, to znaczy oczyszczać się stopniowo z pokusy samozbawienia, wierząc coraz bardziej, że tylko Bóg, Jezus Chrystus może dać człowiekowi zbawienie, czyli odpowiedzieć na najgłębszą potrzebę jego życia. Nie może tej potrzeby zaspokoić żadna technika duchowa, tylko Boża łaska.
Wracając do symboliki krzyża i koła trzeba zauważyć, że krzyż wskazuje cel prosto, koło zaś kręci się… w koło. „Religia koła” już na samym początku informuje każdego, co go czeka: reinkarnacja, nieustanne przechodzenie z ciała do ciała za pokutę, a końca tego procesu nie widać. „Religia krzyża” wskazuje na Tego, który na nim umarł i który człowieka tą samą drogą (gdyż On sam jest „drogą” — J 14, 6), czyli przez cierpienie złączone z Jego cierpieniem prowadzi do jasno określonego celu. Można powiedzieć, że chrześcijaństwo jest „drogą”, a buddyzm — „wędrówką”. Na drodze, którą jest chrześcijaństwo, przewodnikiem jest Jezus, natomiast buddyjską wędrówkę trzeba podjąć samodzielnie: sam jesteś kowalem swego losu. Z pewnością w czasie duchowej „wędrówki” niejednokrotnie zdarza się wielu przejść w poprzek „drogi”, nie rozpoznają jej jednak ze względu na uprzednie podjęcie decyzji o samodzielnym zdobywaniu zbawienia. Podczas zmierzania do celu raz wybraną „drogą” mogą się również pojawiać chwile „wędrówki”. Każdy chrześcijanin stara się innych przekonać, aby przestali „wędrować”, a zaczęli iść „drogą”, buddysta przekonuje do zmiany w przeciwnym kierunku.
Wybór „drogi” jako sposobu samorealizacji wpisuje nasze życie w krzyż, a tym samym otwiera na miłość do Boga i bliźniego. Analogiczny wybór „wędrówki” wpisuje nasze życie w koło, a tym samym zamyka na Boga i bliźniego. W praktyce wygląda to tak: Matka Teresa pochylała się nad każdym umierającym, na wzór miłosiernego Samarytanina; natomiast medytujący jogin nie może tego czynić, gdyż uważa, że każdy sam zasłużył na swój los i każdy sam musi go przezwyciężyć, jeśli zaś on zajmie się tym umierającym, to zakłóci proces jego samooczyszczenia, a i sam straci cenny czas, który powinien wykorzystać na pracę nad własnym udoskonaleniem. Matka Teresa, otwarta na drugiego człowieka i cierpiąca z tego powodu oraz medytujący jogin zamknięty na potrzeby świata i niewrażliwy na cudze cierpienie to symbole dwóch postaw religijnych: „drogi” i „wędrówki”. W tej perspektywie każdy musi zadać sobie pytanie: kim ja obecnie jestem i kim chcę docelowo być? Czy chcę pomóc innym, a przez to również sobie, bo tak to wszystko Jezus urządził, czy też przede wszystkim starać się o własne zbawienie nie wiadomo z jakim skutkiem? Te dwie wizje są bardzo jaskrawe, ale tylko wtedy, gdy ma się takie jasne rozróżnienie, można dokonać wyboru, a potem się w nim utwierdzić, ugruntować.
Krzyż i koło. Każdy z tych symboli, każda z tych „figur” — co koniecznie trzeba zauważyć — ma dwie strony. Krzyż odkrywa przed nami obecność Chrystusa (krzyż zawsze kojarzy nam się z Chrystusem, a bez Niego nie ma znaczenia), koło natomiast ukrywa obecność szatana. Chrystus wisi na krzyżu, ale w ten sposób, że jest między krzyżem, a nami. Natomiast diabeł ukrywa się za kołem: ono jest między nim, a nami. Koło jest jego zasłoną, nie widzimy go. Tak więc krzyż jest „dowodem” otwarcia, otwartości, zaś koło „znakiem” zamknięcia, kamuflażu.
Czy to pewne, że za kołem ukrywa się szatan? Jakie mamy na to dowody? Czy to sprawiedliwe oskarżać go o to? Czy to znaczy, że religie Wschodu są satanistyczne? Na wszystkie te pytania można odpowiedzieć przecząco, a jednak uzasadnione jest przekonanie, że on rzeczywiście za nimi się ukrywa. Dlaczego? Na jakiej podstawie? Wyznawcy religii Wschodu z pewnością mają dobrą wolę i nie (zawsze) można ich oskarżać o świadome i dobrowolne związki z szatanem, podobnie jak św. Piotr chciał dla Chrystusa „dobrze”, a jednak usłyszał słowa: Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz ludzki (Mt 16, 23). Nie trzeba więc być zdeklarowanym satanistą, żeby służyć szatanowi, wystarczy tylko myśleć na sposób ludzki i szukać tylko ludzkich rozwiązań. A czymże są te wszystkie koncepcje religijne, jeśli nie ludzkimi receptami na zbawienie? Szatan chętnie wykorzystuje te idee, posługuje się nimi, ukrywa się za tym kołem, a my myślimy, że ono kręci się samo, ewentualnie że jest stymulowane przez nas samych. Rzeczywiście my kręcimy tym kołem, ale on „smaruje”, żeby ruch sprawnie się odbywał. Na tym polega jego udział w religijnej „wędrówce”.
Chrystus dla naszego dobra zawisł na krzyżu, diabeł dla naszej zguby ukrył się za kołem. Mówiąc krótko diabeł chce nas „wykołować”, a Chrystus, analogicznie, „ukrzyżować”. Diabeł zachęca nas do samodzielności w sprawie zbawienia, próbuje nas przekonać, że damy sobie radę, że nas na to stać; przekonuje, że będzie to stosunkowo łatwe do osiągnięcia. Chrystus natomiast nie ukrywa, że dla zbawienia konieczne jest podjęcie trudu i złożenie w Nim nadziei. Uprzedza, że bez tego trudu nic nie osiągniemy. Mówi: Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien (Mt 10, 38).
Na „drodze” mamy więc jednego Przewodnika, którym jest Jezus Chrystus. „Wędrówka” natomiast jest organizowana przez wielu duchowych „przewodników” różnej jakości, którzy służą swemu niewidzialnemu i anonimowemu kierownictwu (przywódcy). Każdy człowiek może znaleźć się w sytuacji kierowcy zagubionego w wielkim i nie znanym sobie mieście. Pyta kogoś o „drogę”. Jeżeli pytana osoba jest zorientowana, udzieli konkretnych informacji. Jeżeli nie, to z pewnością obaj zapytają innych przechodniów. Po wysłuchaniu ich wszystkich i jednoczesnym braku pewnej informacji, kierowca skazany jest na „wędrówkę”. Dokładnie tak samo jest w życiu duchowym, religijnym.
Jezus naucza z katedry, którą jest krzyż. Diabeł udziela instrukcji zza koła, twierdząc, że każda ze szprych jest tak samo dobrą drogą do celu, do „centrum”. Przekonuje nas, że wszystkie religie są jednakowo wartościowe, wystarczy jedynie dobrze wypełniać zasady którejś z nich, a wszystko będzie w porządku. Ile razy słyszeliśmy już taki głos, ile razy próbowano wszczepić w nas tego rodzaju przekonania?
Pierwotnie — w „raju” — był tylko krzyż. Był tam w swojej „figurze”, w swojej zapowiedzi, którą było rajskie drzewo życia. Było tam jednak również inne drzewo, drzewo poznania dobra i zła. I właśnie z tego drzewa szatan zrobił koło. W ten sposób obok chrześcijaństwa pojawił się buddyzm. Kolejność historyczna nie ma tu znaczenia. Nieważne czy buddyzm jest wcześniejszy od chrześcijaństwa, czy odwrotnie. Ważne, by widzieć te religie jako „odwieczną” alternatywę, bowiem buddyzm i chrześcijaństwo to niekoniecznie dwie historyczne religie, lecz przede wszystkim dwie duchowe postawy, które mogą w życiu konkretnego człowieka występować naprzemiennie.
Dzięki krzyżowi człowiek jest otwarty, bo nie może inaczej. Musi być otwarty, gdyż nie może się skulić, ponieważ jest przybity. Gdy się prawdziwie kocha, bolą ręce, gdyż są one wyciągnięte do Boga w geście modlitwy, albo do człowieka w geście miłości. Z rękami opuszczonymi nie można zrobić nic. Gdy się ma opuszczone ręce, lepiej nie mówić o miłości, bo będą to tylko puste słowa.
Można też przyjąć inną postawę: oderwać ręce od krzyża (trzeba pamiętać, że nasz związek z krzyżem Chrystusa jest dobrowolny) i skulić się. „Skulić się”, to znaczy przyjąć postawę bliską kuli. W ten sposób możemy przyjąć postawę embrionu, zamknąć się na wszystkich i na wszystko, skupić się tylko na sobie, otoczyć się jakąś cystą, dokładnie odgrodzić się od środowiska, zamknąć się na wszelkie wpływy zewnętrzne. Czyż nie taką postawę wewnętrzną proponują nam religie Wschodu?
“Religia koła” stara się „wkręcić” w naszą świadomość poprzez nieustanne powtarzanie (w koło) takich treści, „prawd”, które są alternatywne względem wiary chrześcijańskiej. To zaś, co stanowi alternatywę dla chrześcijaństwa, jest w konsekwencji kłamstwem, a za każdym kłamstwem stoi szatan, „ojciec kłamstwa”. Lecz jak rozpoznać jego działanie? Jak ujawnić jego obecność za „religią koła”? Rozwiązanie jest proste, co jednak nie znaczy, że łatwe: trzeba znać prawdę. Koniecznie należy pamiętać, że prawda jest punktem odniesienia dla kłamstwa. Gdyby nie było prawdy, nie można by było kłamać. Kłamstwo istnieje tylko dzięki prawdzie, ono z niej „żyje”. Dlatego żeby móc skutecznie kłamać, trzeba najpierw dobrze poznać prawdę. Znajomość prawdy jest konieczna dla kłamcy, żeby się jej przez przypadek nie przysłużył. Dlatego w każdym programowym przemówieniu, w każdej instrukcji kłamania szatan za punkt wyjścia musi przyjąć prawdę. Spróbujmy więc przysłuchać się, co ma on do powiedzenia w kwestii ideologii i strategii działania na rzecz „religii koła”. Posłuchajmy więc jego „orędzia”, abyśmy dobrze zrozumieli niektóre idee, z którymi, być może, jesteśmy na tyle oswojeni, że nie poddajemy ich już „testowi prawdy”. Nie ważne, w jaki sposób dostaliśmy się na ten wykład. Ważne, że na nim jesteśmy i możemy posłuchać słów nowej, alternatywnej „mądrości”. Nie wolno nam zmarnować takiej okazji.
Szanowni Państwo! Żyjemy w sprzyjającym dla nas czasie. Otwierają się przed nami nowe możliwości. Możemy opanować ludzkie umysły, ogłaszając koniec chrześcijaństwa przez przeciwstawienie mu alternatywnej religijności. Nie trudno nam będzie przekonać ludzi, że chrześcijaństwo nie spełniło swojej roli, gdyż nie wniosło w ich życie nic dobrego, lecz przeciwnie: wojny i niesprawiedliwość. Jednym z symboli chrześcijaństwa jest ryba. Trzeba ten fakt wykorzystać, przekonując, że religia ta na równi z Osobą Jezusa związana jest z rzeczywistością astrologii. Erze chrześcijańskiej, erze Ryby-Chrystusa przeciwstawmy więc erę Wodnika, erę pokoju, dobrobytu, postępu, pod każdym względem od chrześcijaństwa doskonalszą. Ludzie nam uwierzą, gdyż autorytet Kościoła znacznie osłabł. Co prawda ten — jak go nazywają — „sakrament zbawienia” nie stracił (i nigdy nie straci) swojej mocy, ale już mało kto w nią wierzy, a tym bardziej z niej korzysta. Dlatego chrześcijanie będą bezradni wobec naszych działań, jeśli tylko przyjmą one pozory słuszności.
Proszę Państwa! Oto dwustuzłotowy banknot — największy w tej chwili w Polsce nominał. Ale muszę od razu dodać, że jest to banknot fałszywy. Jest podrobiony niemal doskonale. Tylko specjalista mógłby odróżnić go od banknotu autentycznego. Przeciętny człowiek, nawet sprzedawca, tego nie potrafi. I na tym właśnie polega siła tego banknotu. Jeżeli wprowadzimy trochę takich pieniędzy w obieg, gospodarka państwa za bardzo nie ucierpi, ale my odniesiemy wymierną korzyść. Jeżeli wprowadzimy ich dużo, gospodarka ulegnie destabilizacji. Ale uważajcie! Jeżeli ktoś to spostrzeże, wielu ludzi zacznie zwracać uwagę na pieniądze. Będą jednak i tacy, którzy wolą wszystkiego do końca nie wiedzieć, dlatego na wszelki wypadek nie będą sprawdzać posiadanych pieniędzy, lecz postarają się szybko je wydać i zamienić na inne dobra. Tacy ludzie są dla nas bardzo cenni. Ostrożność jednak trzeba zachować wobec specjalistów i ludzi wnikliwych.
Proszę Państwa! Przyjmijmy, że prawdziwe pieniądze są obrazem chrześcijaństwa — jego idei i faktów. Idee to cała spuścizna wiary, a fakty to zbawienie ludzi przez Jezusa, Jego cuda oraz cuda, które dzieją się poprzez ludzi Mu oddanych. Te wartości chrześcijańskie my musimy zrównoważyć naszymi, które będą do nich łudząco podobne. Najważniejsze jednak, żeby ich było dużo. Mówiąc krótko, musimy wprowadzić na rynek fałszywe pieniądze, fałszywe idee i fakty, które chrześcijanie przyjmą za prawdziwe. Wskazane jest, aby podkreślać, że to, co im dajemy, pochodzi od samego Jezusa. I trzeba, aby tego było dużo. Wielu nie rozróżnia oryginałów od imitacji. Inni nie zechcą tego sprawdzić z wrodzonego lęku przed myśleniem, a poza tym wyjdą z prostego założenia, że za pieniądze fałszywe mogą kupować tak, jak za prawdziwe, pod warunkiem, że nikt tego nie zauważy — ani kupujący, ani sprzedający. Strzeżcie się jednak tych, którzy potrafią rozróżniać. Oni będą się starać przestrzec przed tym innych. Tak czy inaczej zawsze możemy liczyć na sukcesy, zresztą już mamy ich za sobą wiele dzięki zastosowaniu tej metody. Ostatecznie można sprowadzić wszystko do jednej zasady jaką jest imitacja chrześcijaństwa.
Szanowni Państwo! Oto Pismo święte, jedyne źródło prawdy. Ponieważ jest to źródło prawdy, to my wszyscy, kłamcy, musimy znać je na pamięć. Wszyscy obowiązkowo muszą znać na pamięć najważniejsze fragmenty, a jeżeli ktoś jest gorliwy, będzie znał dokładnie wszystko. Chodzi o to, aby nasze kłamstwo było pełne, a tym samym doskonałe. Aby móc prawdzie zaprzeczyć w całości, trzeba ją w całości znać. Jeśli mamy się ukazywać jako aniołowie światłości, musimy znać to, co jest dla chrześcijan światłością i prawdą. Musimy dobrze znać naukę Jezusa.
Pismo św. mówi o zbawczej śmierci Jezusa na krzyżu. Dzięki temu znak krzyża stał się dla wszystkich symbolem zwycięstwa nad nami. Wiara w jego moc sprawia, że znak ten jest dla nas rzeczywiście niebezpieczny. Wobec niego jesteśmy naprawdę bezsilni. Trzeba więc koniecznie doprowadzić do relatywizacji znaczenia krzyża. Postarajmy się przekonać chrześcijan, że to tylko jeden z wielu symboli religijnych. Oprócz niego są jeszcze inne znaki i gesty, pochodzące z takich tradycji, jak choćby indyjska. Jeżeli przekonamy ich, że wszystkie te znaki mają taką samą wartość i moc, to tym samym zmaleje — w ich życiu — moc prawdziwego, Chrystusowego krzyża. Podobnie trzeba załatwić sprawę z medalikami, czy innymi tego typu rzeczami. Można je przecież zastąpić amuletami, talizmanami, czy znakami zodiaku. Trzeba tylko przekonać chrześcijan, że wszystkie one mogą mieć taką samą moc, jeśli się tylko w nią uwierzy.
Jednak centralną ideą chrześcijaństwa (i nie tylko ideą, bo z ideami można sobie łatwo poradzić), ale i faktem jest Zmartwychwstanie Jezusa, a co za tym idzie — zmartwychwstanie każdego człowieka. Nie będę się w tym miejscu odwoływał do cytatów, bo jest ich zbyt wiele. Mówi o tym każda Ewangelia, Dzieje Apostolskie i pozostałe teksty Nowego Testamentu. Zmartwychwstanie jest sercem chrześcijaństwa. Musimy więc dokonać swoistej „transplantacji” w duchowym życiu chrześcijan, dlatego ideę zmartwychwstania trzeba zastąpić ideą reinkarnacji i przekonać ludzi, że to nie tylko idea, lecz udowodniony fakt. Nie będzie to takie trudne. Już w tej chwili co trzeci, albo co czwarty chrześcijanin w Europie nie wyklucza takiej możliwości. W Stanach Zjednoczonych ludzkie umysły są na nią jeszcze bardziej otwarte. Jednym z najlepszych sposobów ugruntowania tej idei w społeczeństwie, zwłaszcza pośród ludzi inteligentnych i myślących, jest unaukowienie jej. Chodzi o dostarczenie jak największej ilości dowodów, że ten czy tamten człowiek żył już wielokrotnie pod różnymi postaciami. Szczególnie użyteczna jest w tym względzie regresja hipnotyczna. Otóż wtedy, gdy konkretny człowiek zostanie poddany hipnozie, ten z was, który jest za niego „odpowiedzialny”, ma za zadanie wprowadzić w jego świadomość jak najwięcej różnych obrazów jak najbardziej odległych tematycznie od tego, co on aktualnie przeżywa. W ten sposób człowiek ten ulegnie złudzeniu życia w innym czasie i w innym świecie. Korę mózgową tego człowieka można potraktować jako „ekran kinowy”. Wy macie wyświetlić mu odpowiedni „film”, którego istnienie zostanie zarejestrowane przez elektroencefalograf, a treść — w formie wyznań hipnotyzowanej osoby — przez magnetofony i inne urządzenia towarzyszące hipnotycznemu seansowi. Idea reinkarnacji zakłada, że dusza ludzka wciela się w różne ciała. Oczywiście krytyczny chrześcijanin z łatwością może zauważyć — na przykładzie Jezusa — że po zmartwychwstaniu był On tym samym człowiekiem, a mówiąc ściślej — tą samą duszą w tym samym ciele. Nie możecie dopuścić, żeby ktokolwiek analizował ideę reinkarnacji w odniesieniu do Osoby Jezusa, bo wszystko zostanie zdemaskowane. Koniecznie trzeba od tego odwracać uwagę ludzi poprzez nieustanne odwoływanie się do doświadczeń pochodzących z hipnozy.
Skoro już mowa o reinkarnacji, trzeba się starać podsunąć ludziom przekonanie, że i w Piśmie św. są bardzo wyraźne ślady wiary w nią. Na początku najlepiej odwołać się do Ewangelii według św. Jana (J 9). Jest tam mowa o człowieku niewidomym od urodzenia, którego uzdrowił Jezus. Dla nas bardzo ważne jest, że człowiek ten był niewidomy od urodzenia. Uczniowie zapytali wtedy Jezusa: Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomym — on czy jego rodzice? (J 9, 2). Ważna jest ta alternatywa — on, czy jego rodzice. Jeżeli odpowiemy, że jego rodzice, to nic nie uzyskamy, gdyż tak wierzyli żydzi i nie można jeszcze odwoływać się do wiary w reinkarnację. Ale jeżeli on, to musiał zgrzeszyć w poprzednim życiu, bo niewidomym był od urodzenia! To prawda, że Jezus obala jedną i drugą możliwość, mówiąc, że: Ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice, ale [stało się tak], aby się na nim objawiły sprawy Boże (J 9, 3). Ale to pozostaje tylko do waszej wiadomości. Tę wypowiedź Jezusa należy przemilczeć, a skoncentrować się na tej reinkarnacyjnej możliwości interpretacji. Przy czym należy podkreślać, że nie jest to możliwość, lecz niezaprzeczalny fakt.
W podobny sposób można wykorzystać stwierdzenie Jezusa skierowane do Nikodema (opisane w J 3). Jezus powiedział wtedy: Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć królestwa Bożego (J 3, 3). Jezus mówił o chrzcie, co zresztą uściślił później, ale to też możecie umiejętnie przemilczeć. Ważne, żeby się skoncentrować na tych „powtórnych narodzinach”. Zawsze można mówić, że Jeżeli Jezus chciał przez to powiedzieć coś innego i nie życzy sobie takiej interpretacji, to mógł mówić w sposób bardziej precyzyjny. A skoro nie mówił, to znaczy, że takiej możliwości nie wykluczał. Jasne jest, że wszystko, co Jezus mówił, sprzeciwia się całkowicie reinkarnacji. Gdyby bowiem dopuszczał taką możliwość, to nie podkreślałby tak mocno przygotowania na śmierć. A przecież mówił, że przyjdzie ona jak złodziej w nocy i nie będzie możliwości poprawy. Do tego samego wniosku prowadzi przypowieść o sądzie ostatecznym. Ale to są fakty, o których macie wiedzieć, żeby o nich nie mówić.
Podobny użytek należy zrobić ze słów Jezusa dotyczących Jana Chrzciciela. Swoją wypowiedź o nim zakończył On takim zdaniem: A jeśli chcecie przyjąć, to on jest Eliaszem, który ma przyjść. Kto ma uszy, niechaj słucha! (Mt 11, 14–15). Czyż to nie jest cudowne wyrażenie?! Powtarzam — cudowne ze względu na nasze cele, idealne do reinkarnacyjnej interpretacji. Zwróćcie uwagę na to, że Jezus mówi o Janie Chrzcicielu, a na końcu dodaje, że on jest Eliaszem, który ma przyjść. I podkreśla jeszcze: kto ma uszy, niechaj słucha. Innymi słowy: kto może zrozumieć, niechaj rozumie. Przecież gdyby to było takie oczywiste, Jezus nie mówiłby w ten sposób.
Szanowni Państwo! Zatrzymałem się dłużej przy idei reinkarnacji, gdyż ona może nam oddać największe usługi, a to głównie z tego powodu, że jest w całości antychrześcijańska, w pełni alternatywna względem niego. Poza tym stawia na pewną samodzielność człowieka, którą sobie każdy ceni, a chrześcijanie nie są od tego wolni. Chrześcijaństwo bowiem zakłada całkowitą zależność człowieka od Boga, reinkarnacja natomiast całkowitą od Niego niezależność. Będzie wielu takich, którzy w swej naiwności połączą reinkarnację z wiarą w Chrystusa, czyli w ich przekonaniu nie odejdą od Niego, w praktyce jednak będzie to odejście, gdyż On nie będzie już dla nich najważniejszy. Akcent ze Zbawiciela zostanie przeniesiony na samozbawienie.
Pozostając dalej przy Piśmie św. warto zauważyć coś jeszcze. Wielu współczesnych młodych chrześcijan na nowo odkrywa jego wartość. Jest ono dla nich duchowym pokarmem, przy jego pomocy starają się rozwiązywać wszystkie swoje problemy. Koniecznie trzeba im wskazać inne źródła mądrości i mocy. Wiele gazet dla zwykłego zysku pozwoli nam codziennie na swych łamach drukować horoskopy. Jeszcze lepiej będzie, gdy horoskopy będą wyznaczane przy pomocy specjalnie do tego przygotowanych programów komputerowych. Odsunie się przez to zarzut, że zachodzi tu możliwość manipulacji. Jeżeli ludzie zaczną stosować się do wskazań astrologii i gdy przekonają się, że „to działa”, to wkrótce całkowicie uzależnią się od nas, a tym samym odejdą od Chrystusa, choćby nadal deklarowali przynależność do Niego. Horoskopy powinny mieć jak najwięcej pozorów naukowości. Można też przekonywać ich, że wszystko, co Biblia przedstawia jako zjawiska nadprzyrodzone, można wyjaśnić przy pomocy parapsychologii. Takie „zracjonalizowanie” cudów będzie ludziom bardzo pochlebiało, gdyż w ich przekonaniu to, co jest niewytłumaczalne, przerasta człowieka, jeżeli natomiast coś rozumieją, to mają wrażenie, że nad tym panują.
Następnie trzeba wyeliminować największą siłę chrześcijan, którą jest wiara. Nowy Testament, jak również historia Kościoła daje wiele dowodów mocy wiary. Sam Jezus tę prawdę mocno podkreślał. Przekonywał ludzi, że jeżeli Go o coś z ufnością i wiarą prosić będą, to otrzymają od Niego. Tak wielokrotnie bywało i tak też jest nadal. Ale Jezus stawiał i nadal stawia współczesnym chrześcijanom pewne warunki. Jednym z nich jest nawrócenie i czystość serca. Jezus podkreśla mocno, że ten, kto nie chce zmienić swego życia, nie powinien Go prosić. Ten fakt musimy bezwzględnie wykorzystać. Zatem — po pierwsze — wiarę trzeba zastąpić pozytywnym myśleniem i — po drugie — należy przekonać ludzi, że przemiana moralna nie jest wymagana, a może nawet w ogóle nie wchodzi w rachubę. Sprawimy wtedy wrażenie, że można osiągnąć szybki i duży sukces praktycznie za żadną cenę. Wystarczy tylko trening świadomości, trochę autosugestii, właśnie — pozytywne myślenie. Można przy tym oskarżyć chrześcijaństwo, a co za tym idzie — Jezusa, że wyrabia w człowieku przeświadczenie o jego niskiej wartości, podczas gdy „w rzeczywistości” jest on kimś wielkim, stwórczym, kreatywnym. Opracowano już wiele technik pozytywnego myślenia, trzeba je tylko rozpowszechnić. Nie muszę dodawać, że to my stymulujemy te wewnętrzne przemiany, dlatego efekty są szybko widoczne. W rezultacie praktyki te prowadzą do rozbicia osobowości, ale zawsze wtedy można przekonać ludzi, że były źle zastosowane, czyli zrzucić winę na nich samych. Najważniejsze jest to, że pozytywne myślenie całkowicie zamyka na Boga, a o to przecież nam chodzi. Gdy ktoś przyjmie taki styl życia, to Bóg przestanie mu być potrzebny, gdyż oswoi się z przekonaniem, że sam wszystko potrafi. Tak sprawdza się ta filozofia w praktyce.
Pozytywne myślenie winno znaleźć szczególne zastosowanie w procesie uzdrawiania człowieka. Jezus uzdrowił wielu ludzi tylko dlatego, że oni uwierzyli w Jego moc. W rezultacie uwierzyli, że może im pomóc interwencja „z zewnątrz”, jeśli tylko na nią się otworzą. Trzeba tę wiarę „przeprogramować”. Trzeba wpoić ludziom przekonanie o możliwości samoleczenia, a wtedy przestaną prosić Boga o pomoc. Trzeba ich przekonać do idei holizmu. Mówi ona o leczeniu całościowym. Zakłada, że człowiek jest mikrokosmosem w makrokosmosie. Wszystkie potrzebne siły znajdzie więc w sobie, albo w otaczającym świecie, czyli w pewnego rodzaju „układzie zamkniętym”. Nie musi więc prosić o pomoc Kogoś „z zewnątrz”, czyli Boga. Taka okoliczność schlebia ludziom, dlatego trzeba ją bezwzględnie wykorzystać. Kiedy już konkretny człowiek zauważy efekty samoleczenia, wtedy powinniśmy wkroczyć, aby je wzmocnić. To go jeszcze bardziej podbuduje i utwierdzi w słuszności podjętych praktyk. Trzeba tego rodzaju klientom wpoić przekonanie, że samouzdrawianie nie jest jednorazowym aktem, lecz czasem długotrwałym procesem. W ten sposób całkowicie uzależnią się od tych praktyk, a tym samym od nas, za każdą bowiem pomoc muszą nam zapłacić. W jaki sposób? Jeżeli dzięki naszej interwencji przestaną kogoś boleć oczy i będzie miał sokoli wzrok, to po pewnym czasie odezwie się ból na przykład w kolanie lub w innej części ciała. To się fachowo nazywa „przeniesieniem objawów”: jeden organ jest uleczony, drugi zaczyna chorować. Wtedy znów będzie musiał zastosować inną technikę samouzdrawiania, albo pójść do innego uzdrowiciela. W rezultacie jego zdrowie będzie słabnąć, a on nawet tego nie zauważy, nie mówiąc już o tym, żeby o cokolwiek podejrzewać nas. Tu jeszcze muszę zauważyć, że uzdrowienia chrześcijańskie, nadprzyrodzone, czyli Chrystusowe są jakościowo lepsze: całkowite, bez nawrotów choroby. Tej jakości nie sprostamy, ale możemy wiele zdziałać ilością, zwłaszcza, że Jezusa trzeba o pomoc poprosić, a my przychodzimy nie proszeni.
Samouzdrawianie bazuje na przekonaniu o potędze jaźni człowieka, potędze jego nadświadomości. Trzeba ludziom mówić dużo o możliwości rozwoju ich psychicznego potencjału. W rezultacie trzeba w nich rozwinąć przekonanie o własnej, lecz do końca nie uświadomionej boskości. Chodzi o to, żeby nakłonić ich do kultu swej jaźni i jej potencjalnych mocy. Jeżeli tak będzie, ludzie staną się praktycznymi ateistami, choćby deklarowali, że są chrześcijanami. Bóg nie będzie im już potrzebny. A tak w ogóle jeżeli chodzi o Boga, to trzeba — zanim nie stracą wiary zupełnie — podkreślać, że jest On w nich, że jest ich najgłębszą istotą i tak dalej. Ale uwaga: Jezus również nauczał o Bogu przebywającym w sercu człowieka, podkreślał jednak — co dla chrześcijaństwa jest bardzo istotne — że mieszka On przede wszystkim „w niebie”, to znaczy „na zewnątrz”, że jest Istotą Transcendentną, że nieskończenie przerasta człowieka, że jest jego Stwórcą. Naszym zadaniem jest wyakcentowanie tylko jednej strony prawdy o Bogu, a zatem półprawdy, tej mianowicie, że Bóg przebywa wyłącznie wewnątrz istoty ludzkiej. To dowartościuje człowieka, ale „ograniczy” Boga: w przekonaniu ludzi nie będzie On już stwórcą wszystkiego, początkiem i końcem, lecz tylko jakąś zasadą ożywiającą świat od wewnątrz, jakąś bezosobową siłą, którą można i jak najbardziej trzeba wykorzystać. Koniecznie też należy wprowadzić nowe imiona Boga, takie jak: Najwyższa Istota, Uniwersum, albo jeszcze inne. Trzeba za wszelką cenę wyeliminować te imiona Boga, które mówią o Jego miłości, wierności i działaniu dla dobra człowieka. Wystarczy się ograniczyć do Jego obecności. Potem przyjdzie kolej na Jego całkowite wyeliminowanie z ludzkiej świadomości.
Ideałem życia chrześcijańskiego zawsze była świętość. Żeby być świętym, trzeba kochać Boga i bliźniego. Przedstawmy chrześcijanom inną wartość religijną. Niech uwierzą, że człowiek nie musi być świętym, ale powinien być mistykiem, powinien doświadczać głębokich przeżyć wewnętrznych. Każdy się zgodzi, że świętość bardzo trudno osiągnąć. Trzeba przekonać ludzi, że jeśli chodzi o doświadczanie niezwykłych stanów, to nie jest to aż tak trudne i nie wymaga moralnej przemiany. Wystarczy tylko zastosować odpowiednią psychotechnikę. Mówcie jak najwięcej o „odmiennych stanach świadomości” i o tym, jak je osiągnąć. Zauważycie, że wkrótce będziecie mieli wielu adeptów. Przekonajcie ich, że wewnętrzne doświadczenie nie jest darem Boga, lecz owocem ludzkich wysiłków, samokontroli, samodyscypliny. Przy czym, jeśli chodzi o mistykę, nie odwołujcie się do chrześcijaństwa, lecz do religii Wschodu. Podkreślajcie, że tam już dawno wypracowano odpowiednie metody przemiany świadomości i odwołujcie się do konkretnych przykładów. Jeśli tylko ktoś zrezygnuje ze swego naturalnego stanu świadomości, danego mu przez Boga i wprowadzi się w trans, winniście mu podsuwać jak najwięcej obrazów sugerujących jedność z wszechświatem, a nie z Bogiem, jak to ma miejsce w życiu chrześcijańskich świętych. To doświadczenie tak ich wciągnie, że zechcą je wielokrotnie powtarzać i tym samym wprowadzać się w stan autohipnozy. Wymierny efekt dla nas będzie z tego taki, że ludzie ci nie będą aktywnie pomagać bliźnim, jak to robią święci chrześcijańscy, lecz będą się izolować od społeczeństwa w celu samorealizacji. Fantastycznie!
Święty, to człowiek, który kocha, natomiast mistyk to ten, który doświadcza głębokich przeżyć, który ma „rozwiniętą” świadomość. Miłość jest najważniejszą wartością chrześcijańską. Ponieważ jest wartością, jest trudna. Trzeba chrześcijanom przedstawić inną wartość, przekonując — o czym już mówiłem — że bardzo łatwo ją zdobyć. Tą konkurencyjną wartością jest świadomość. Zapewniam was, że zwariują na punkcie świadomości, podobnie jak fascynuje ich medytacja, która do niej prowadzi. Trzeba ich przekonać, że wszystko jest świadome: od minerałów, poprzez człowieka, aż do istot boskich. Wszystko zatem zależy jedynie od „stężenia” świadomości. W tej perspektywie człowiek jest na średnim poziomie świadomości. Zapewniajcie usilnie, że dzięki pewnym ćwiczeniom, wytrwale uprawianym, można osiągnąć najwyższy, boski poziom świadomości. Dzięki temu nie będzie trzeba długo przekonywać chrześcijan, że zbawienie można osiągnąć nie poprzez nawrócenie, lecz poprzez odpowiednie ćwiczenia umysłu. To już będzie praktyczne odwrócenie się od Chrystusa. Trzeba usilnie przekonywać ludzi, że zbawienie jest osiągane poprzez uzyskanie boskiej świadomości, a nie że jest darem Boga.
Chrześcijaństwo ma swoją głębię i moc. Jedno i drugie pochodzi od Jezusa. Dlatego jedno i drugie trzeba zastąpić wartościami alternatywnymi. Czym jest ta chrześcijańska głębia i moc? Głębia to doświadczenie Boga. Jest ono tak głębokie i tak wspaniałe, że nie mogę na ten temat nic powiedzieć, bo nie mamy do tej głębi dostępu. A moc? To siła modlitwy i możliwość czynienia cudów. O tym, co możemy zaoferować zamiast głębi, którą daje Jezus, mówiłem przed chwilą. Chrześcijańskie doświadczenie Boga mają zastąpić odmienne stany świadomości uzyskiwane dzięki medytacji. „Medytacja” to dziś prawie magiczne słowo i trzeba tę magię bezwzględnie wykorzystywać. Na każdym miejscu powinno być umieszczone jakieś ogłoszenie o nowej technice medytacji, która rozwija inteligencję, poprawia pamięć, przywraca zdrowie, jednym słowem daje szczęście. Trzeba też podkreślać, że niektóre techniki medytacji mogą wyposażyć ludzi w niezwykłą moc, jak choćby możliwość lewitacji, chodzenia po rozpalonych węglach, odgadywania cudzych myśli i tak dalej. To powinno odwrócić uwagę chrześcijan od rzeczywistych cudów i mocy płynącej z sakramentów, przede wszystkim zaś z Eucharystii.
Być może odnosicie Państwo wrażenie, że wciąż mówię o tym samym. Faktycznie jest to dotykanie tego samego zagadnienia z różnych punktów widzenia. W rzeczywistości bowiem chodzi o zaprzeczenie tylko jednej prawdzie, mówiącej, że Jezus jest jedynym Zbawicielem człowieka. Chodzi o to, aby przekonać człowieka, że jest w stanie sam zatroszczyć się o to największe dobro. Podsumowując ten wywód odwołam się, gdy chodzi o znaczenie sakramentu pojednania i Eucharystii w porównaniu z proponowanymi przez nas technikami zbawczymi, do obrazu plasteliny. Wyobraźmy sobie dwa wałki jasnej plasteliny. Przyjmijmy, że to są dwie osoby. Rozmiękczmy tę plastelinę. A teraz dodajmy do jednego i drugiego wałka odrobinę czarnej plasteliny. Ta czarna plastelina symbolizuje grzech, zło i wszelkie słabości, których człowiek chciałby się wyzbyć. Są na to dwa sposoby: jeden skuteczny, a drugi bardziej… pociągający. Łatwo się znowu domyślić, że tym skutecznym środkiem, który gładzi ludzki grzech, jest śmierć Jezusa na krzyżu, tylko trzeba w to uwierzyć. Ale można mu przeciwstawić sposób bardziej pociągający, „dowartościowujący” człowieka. Zamiast wiary proponujemy więc doświadczenie. Mam na myśli wszystkie nasze techniki medytacyjne, które sugerują, że człowiek sam wszystko potrafi, jeśli tylko zechce odpowiednio się do tego przyłożyć. A jak to wygląda na przykładzie plasteliny? Gdy się wciąż gniecie plastelinę i miesza ciemne z jasnym, to potem w rezultacie znika jaskrawo czarny kolor. Może się więc wydawać, że zło zniknęło, tymczasem ono się tylko ukryło. I na tym polega nasz sukces. Zło staje się niewidoczne, ale nadal jest obecne, chrześcijanin zaś wierzy, że je wyeliminował, że przez te różne praktyki udało mu się odnieść nad nimi zwycięstwo. W ten sposób człowiek przeżywa namiastkę samozbawienia, a my go przekonujemy, że osiągnął wszystko.
Jest bardzo ważne, aby podważyć prawdę, że Jezus jest Zbawicielem człowieka. Dawniej próbowaliśmy wmówić chrześcijanom, zwłaszcza w Polsce i innych krajach bloku komunistycznego, że Jezus nigdy nie istniał, że Jego postać została wymyślona. To jednak nie zdało egzaminu, bowiem takie przekonania łatwo obalić przy pomocy prostej logiki: jeżeli Jezus nie istnieje, to dlaczego się z Nim walczy? dla kogo groźny jest mit? Na szczęście i my się uczymy. Teraz nie należy walczyć z Jezusem w ten sposób. Trzeba Go jak najbardziej uznać, ale odebrać Mu właściwe znaczenie. To znaczy trzeba mówić, że owszem był, był nawet bardzo wieki i mądry, ale nie większy od innych duchowych nauczycieli. Głosił uniwersalną mądrość, taką, jaką można znaleźć w Indiach czy innych duchowych ośrodkach. Był wysłannikiem Boga, ale tak, jak na przykład Budda, z pewnością nie bardziej. Pojawiło się już wiele książek mówiących o pobycie Jezusa w Tybecie czy w Indiach. Oczywiście, że w treści Ewangelii nic na to nie wskazuje, wprost przeciwnie, ale chrześcijanie wierzą teraz bardzo chętnie w róże rzeczy. Nie są zanadto krytyczni i ten fakt musimy bezwzględnie wykorzystać.
Chrześcijański depozyt wiary zawiera prawdę o „świętych obcowaniu”. Znaczy to, że ludzie, jeśli chcą, mogą być — poprzez wiarę i w taki sposób, na jaki Bóg pozwoli — w kontakcie ze świętymi, z aniołami i z duszami w czyśćcu cierpiącymi. Mogą przyzywać ich pomocy. Wydaje się, że wiarę w aniołów dość łatwo będziemy mogli zastąpić przekonaniem o istnieniu wielu innych życzliwych „istot duchowych” — o nieżyczliwych nawet mowy być nie może. Aniołowie mogą być zastąpieni nowymi przewodnikami duchowymi, bóstwami i duchami opiekuńczymi, bowiem potrzeba takich opiekunów jest w ludzkich sercach zakorzeniona głęboko. Jeżeli chrześcijanie przyjmą pomoc ze strony innych istot duchowych, o których nie mówi ich religia, to wtedy dla nas otworzy się pole do działania: wtedy będziemy mogli stać się ich „opiekunami” i „stróżami”.
Wszystko da się podrobić. Oczywiście to, co fałszywe nigdy nie będzie takie jak prawdziwe, ale nikt nas nie sprawdzi: ludzi naprawdę ambitnych i krytycznych jest mało. Najważniejsze, żeby owoców naszego działania było dużo. Trzeba wydrukować dużo książek, nagrać mnóstwo kaset, wyprodukować wiele magicznych przedmiotów i zasypać tym wszystkim „religijny rynek”, aby ludzie mogli odnieść wrażenie, że bez tego nie da się żyć. Wtedy też trudno im będzie odróżnić to, co dobre i prawdziwe od falsyfikatów, a o to przecież chodzi. Naszej działalności przeszkadzają różne rekolekcje, konferencje, spotkania, dni skupienia, modlitwy, jednak mało chrześcijan jest do tego przekonanych, tak więc tego rodzaju inicjatywy powinny odnieść zamierzony skutek.
Chciałbym to wszystko podsumować, posługując się ideą walkmana. Można by nawet pokusić się o stworzenie jakiejś „religii walkmana”, czy czegoś w tym rodzaju. Sami to, Państwo, oceńcie, a jeśliby ktoś był tym bardziej zainteresowany, niech się stara rozwinąć tę idę i udostępnić innym dla naszego wspólnego „dobra”. Do osiągnięcia tego celu przyda nam się coraz bardziej pogłębiana znajomość ludzkiej anatomii. Otóż mózg każdego człowieka składa się z dwóch półkul: lewej i prawej. Lewa odpowiada za intelekt, myślenie logiczne, jest ona jakby bardziej „techniczna”. Prawa natomiast odpowiada za intuicję, myślenie symboliczne, obrazowe, jest jakby bardziej „artystyczna”. Lewa półkula jest teoretyczna, prawa — praktyczna. Koniecznie trzeba przekonać ludzi, że wystarczy zsynchronizować obydwie półkule, a wtedy osiągniemy wszystko, najwyższe stany świadomości, czyli zbawienie już tu, na ziemi. Warto zauważyć, że anatomia ludzkiego mózgu odpowiada w przybliżeniu „anatomii” globu ziemskiego: jest Wschód i jest Zachód. Zachód jest analityczny, abstrakcyjny i techniczny. Na Zachodzie rozwinęła się nauka dzięki wykorzystaniu lewej półkuli mózgu. Wschód natomiast jest syntetyczny, konkretny i mistyczny dzięki rozwinięciu prawej półkuli mózgu. Zachód ma technikę, a Wschód duchowość. Wielu ludzi przyjęło już ten podział za jedynie słuszny. Warto ten fakt wykorzystać, odwoływać się do tej analogii. Jeżeli ludzie przejmą się tymi ideami, Bóg nie będzie im potrzebny. Zaczną łączyć Wschód z Zachodem, będą się zajmować rozwijaniem swego umysłowego potencjału, stworzą wiele klubów, warsztatów, gdzie to, co chrześcijańskie, uznane zostanie za przestarzałe i nie dowartościowujące człowieka w stopniu dostatecznym. W ten sposób dzięki walkmanowi człowiek pogrąży się całkowicie w swym immanentnym świecie, zamykając się całkowicie na Transcendencję.
To urządzenie należy wykorzystać zgodnie z jego przeznaczeniem. Z każdej strony będziemy więc wsączać naszym słuchaczom inne treści, różne od siebie, ale uzupełniające się jeśli chodzi o opozycję względem chrześcijaństwa. Mówiąc krótko, trzeba połączyć naukę z mistyką, oczywiście niechrześcijańską. Z jednej strony będziemy więc naszemu oddanemu słuchaczowi podsuwać treści „naukowe”, a z drugiej „mistyczne”. W ten sposób przekonamy go, że to, co fizyczne, można rozumieć w sposób mistyczny i na odwrót. Połączenie nauki z mistyką Wschodu sprawi, że z życia chrześcijan zostanie wyeliminowana prawdziwa wiara w Boga. Wydaje się, że najlepszym narzędziem, dzięki któremu można to osiągnąć, czyli wprowadzić w ludzki umysł naszą religię, „religię koła” jest właśnie walkman, a raczej idea walkmana. Dzięki temu urządzeniu, które niejednokrotnie całkowicie izoluje (zwłaszcza młodych) ludzi od świata i poddaje wpływom wielokrotnie przesłuchiwanego nagrania, my możemy oddzielić chrześcijan od świata Prawdy i zamknąć ich na wpływ Ducha Świętego. Bowiem Duch Święty, aby objawić ludziom prawdę, posługuje się ich umysłem, musimy więc sprawić, aby przez odpowiednią „synchronizację półkul” mózgowych zakłócić pracę umysłu człowieka. Z połączenia bowiem zachodniego racjonalizmu z wschodnim mistycyzmem rodzi się New Age, filozofia, która jest dla współczesnego świata takim właśnie walkmanem, dla nas bardzo użytecznym, gdyż sprawia pozory naukowości i sprawdzalności. Tym właśnie narzędziem możemy się skutecznie posługiwać, bez obawy, że zostaniemy rozpoznani.
Myślę, Szanowni Słuchacze, że na dziś wystarczy. To oczywiście nie wszystko. Chodziło mi raczej o przedstawienie pewnego stylu, pewnej metody działania. Reszta zależy od waszej inwencji. Nie na darmo jesteście istotami inteligentnymi. Trzeba tę wartość wykorzystać. Idźcie zatem, Szanowni Państwo, dokładnie wszędzie: do wydawnictw, wytwórni filmowych, studiów telewizyjnych, szkół, uniwersytetów i fabryk. Wszędzie trzeba głosić, że nadchodzą nowe czasy, że chrześcijaństwo nie spełniło dobrze wyznaczonej mu roli i dlatego należy je zastąpić doskonalszą formacją duchową.