Miej dla nas litość
- 7 maja, 2003
- przeczytasz w 12 minut
A Bóg czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego, i czy będzie zwlekał w ich sprawie? Powiadam wam, że prędko weźmie ich w obronę (Łk 18, 7–8).
…celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: „Boże, miej litość dla mnie, grzesznika!” (Łk 18, 13).
Słowa Jezusa jeszcze raz skłaniają nas do podjęcia refleksji nad modlitwą. Często można słyszeć stwierdzenie, że modlitwa przeżywa dzisiaj kryzys. To doświadczenie kryzysu jest nieobce wielu współczesnym chrześcijanom. Z drugiej jednak strony zauważamy, jak wiele rozwija się na naszych oczach nowych nurtów modlitewnych, osadzonych nie koniecznie na chrześcijańskim fundamencie. Można też często usłyszeć bardziej lub mniej słuszny zarzut, że w Kościele nie uczy się modlitwy.
Obecne czasy domagają się, aby problem modlitwy ujmować w kontekście międzyreligijnym, bowiem oddziaływanie na siebie różnych kultur jest dzisiaj znaczne, a każda z duchowych tradycji wypracowała własną teorię na temat modlitwy, wyprowadzając z niej konkretne praktyki. W ostatnich latach również w Polsce nie brak różnych mistrzów ze Wschodu, którzy uczą takiej czy innej formy modlitwy. W takiej sytuacji nie sposób uniknąć fundamentalnych pytań na temat modlitwy.
Wszyscy oferujący różne wschodnie techniki medytacyjne gwarantują nam szybkie rezultaty. Chrześcijanin natomiast nigdy nie może być pewny skutków swej modlitwy, wola Boża może być bowiem inna. Niejednokrotnie ludzie modlą się długo i wytrwale, nie dostrzegając oczekiwanych rezultatów. I w ten sposób nasze wątpliwości na temat modlitwy mogą się pogłębić. Spróbujmy jeszcze raz zastanowić się nad chrześcijańskim i wschodnim rozumieniem modlitwy.
Zaklinacz chmur jest w moim przekonaniu sztandarowym przykładem wschodniej praktyki modlitewnej. Ponieważ już się do tego przykładu odwoływałem (Wszechmoc miłości), więc tu nie będę go powtarzał. W jego modlitwie dostrzegam „typową” formę wschodniej medytacji: wyciszenie, zharmonizowanie oddechu, wycofanie ze świata zjawisk w celu nawiązania kontaktu z własną głębią, która z kolei stanowi jedność z jądrem rzeczywistości. Tylko w ten sposób zmiany, które zaistniały w nim, mogły pociągnąć za sobą przemianę w kosmosie.
Natomiast przykładem alternatywnym, na który również się powoływałem, jest postawa św. Scholastyki. Nie myślała ona o wewnętrznej integracji, żeby wywołać zmiany na zewnątrz siebie. Nie wchodziła też w głąb siebie, lecz zwróciła się na zewnątrz, do Boga, w którego ludzie reprezentowani przez „zaklinacza chmur” nie wierzą (przynajmniej w taki sam sposób jak ona i inni chrześcijanie). Jej drogą nie była medytacja, lecz inwokacja, gorąca prośba skierowana do Boga.
Te dwa przykłady dlatego tak chętnie zestawiam razem, ponieważ sugerują one, iż zewnętrzny skutek różnych co do natury praktyk duchowych jest taki sam. W wyniku tego niektórzy ludzie uważają, iż nie ma znaczenia, którą drogą rozwoju duchowego podążymy, skoro możemy osiągnąć takie same rezultaty. Fakt ten jeszcze bardziej pogłębia nasze trudności. Powstaje bowiem dylemat, którą drogą dalej iść, w jaki sposób się modlić.
Pierwszej drogi uczy nas znana na całym świecie zachodnim, jak również w Polsce, technika Medytacji Transcendentalnej. Sama nazwa brzmi bardzo górnolotnie, w praktyce jednak ta forma medytacji jest bardzo prosta. Należy tylko dwa razy dziennie wyciszyć się zupełnie, o niczym nie myśleć, powtarzając jedynie — w czasie przeznaczonym na medytację — jedno krótkie słowo, mantrę, które ma adepta wprowadzić w skupienie.
Co ten sposób modlitwy nam oferuje? Zwolennicy Medytacji Transcendentalnej twierdzą, że niemal wszystko. Dzięki tej praktyce doskonali się inteligencja człowieka, zdobywane są umiejętności szybkiej relaksacji, rozwijają się zdolności parapsychiczne. Krótko mówiąc wszystko to, czym się współczesny człowiek tak bardzo fascynuje. Medytacja Transcendentalna jest — w przekonaniu jej zwolenników — lekarstwem na wszelkie dolegliwości i złotym środkiem do osiągnięcia każdego ambitnego celu. Przede wszystkim jednak daje ona możliwość penetracji różnych stanów świadomości, których — zgodnie z przekonaniem wschodnich guru — jest wiele. Gdyby zaś nie udało się nam przejść przez wszystkie możliwe stopnie wtajemniczenia, to jednak „czwarty stan świadomości” — poza czuwaniem, snem i snem z marzeniami — można ponoć osiągnąć stosunkowo łatwo. A to już bardzo wiele: stajemy się wtedy innymi ludźmi, przekraczamy nasze codzienne uwarunkowania. Jest to poniekąd przedsmak doświadczenia własnej nieśmiertelności, wieczności, boskości.
Trudno jednak nie zapytać o metafizyczne „tło” tak pojętej praktyki medytacyjnej. Jakie więc jest jej źródło? Otóż wyłania się ona z tego nurtu filozofii indyjskiej, który głosi, że Absolut pozbawiony jest osobowości. Zatem człowiek, jeśli chce się połączyć z tak pojętym Bogiem, konsekwentnie również musi się starać zatracić swoją osobowość.
Ktoś, kto uprawia Medytację Transcendentalną, o nic Boga nie prosi, gdyż zasady, do których ta technika się odwołuje, Boską pomoc wykluczają. Bowiem jedyną osobą, od której w tej praktyce cokolwiek zależy, jest sam medytujący. Warto w tym miejscu przedstawić fragment modlitwy buddystów, która została przez nich wybrana na dzień modlitwy o pokój w Asyżu, w 1986 roku. Ponieważ przedstawiciele najważniejszych światowych religii zaprezentowali wtedy to, co jest dla nich najbardziej istotne, więc modlitwa ta może być uznana za reprezentatywną dla buddyzmu.
Niechaj wszystko, co żyje, poprzez ten wysiłek, podjęty po to, ażeby wejść na drogi światła, na te drogi wejdzie.
Niech nagi znajdzie ubranie, głodny — pokarm, zrozpaczony niech znajdzie nadzieję, powodzenie i nieustające szczęście.
Niech wszyscy ci, którzy cierpią i którzy są chorzy, zostaną uzdrowieni ze swych cierpień i na świecie niech więcej nie będzie już chorób.
Wszyscy ludzie niech będą wolni od żądzy dobrobytu, niech bez sprzeczania się oraz wyrządzania sobie krzywdy zawsze radują się tak, jak tego pragną.
Taka modlitwa z pewnością jest świadectwem szczerych pragnień, chrześcijanin jednak zada pytanie o jej adresata. Do kogo więc jest ona skierowana? Odpowiedzi udziela jeszcze jedno z wezwań tej modlitwy:
Niech każdy byt, gdziekolwiek jest, cierpiący na ciele lub duszy, zanurzy się mocą moich zasług (podkreśl. J.K.) w oceanie szczęścia.
Modlitwa ta nie odwołuje się więc do Boga, lecz wyłącznie do ludzkiej siły ducha, która najwyraźniej jest nieskończona, skoro może zanurzyć każdą istotę w oceanie szczęścia. Treść tej modlitwy, wyrażona jest w słowach, winna zostać urzeczywistniona dzięki medytacji. A wszystko ma prowadzić do utwierdzenia się w przekonaniu, że to jednak człowiek jest miarą wszechrzeczy.
Zupełnie innego rozumienia modlitwy uczy nas Jezus. Wzorcową dla chrześcijanina jest modlitwa Ojcze nasz, która zawiera najbardziej podstawowe prośby człowieka. Ten, kto modli się w ten sposób, zakłada, że jest Bóg, od którego wszystko zależy — wierzy w Boga wszechmogącego i kochającego, spełniającego ludzkie prośby, zgodne z Jego wolą. Św. Scholastyka poprosiła i otrzymała.
Warto więc przedstawić podstawowe różnice pomiędzy duchowością religii Wschodu a chrześcijańską. I tak na podstawie przytoczonej modlitwy buddyjskiej łatwo zauważyć, że modlitwa Wschodu to przede wszystkim medytacja, afirmacja, polecenie, rozkaz wydawany naturze czy też samemu sobie. Modlitwa chrześcijańska natomiast to prośba, błaganie wyrażone w słowach, myślach czy uczuciach, zawsze skierowane do wszechmogącego Boga.
Każda religia ukształtowała też własny wzorzec zewnętrznej postawy modlitewnej. Postawa preferowana na Wschodzie to „kwiat lotosu”, czyli siedzenie z wyprostowanym kręgosłupem i ze skrzyżowanymi nogami. Ma ona określoną wymowę filozoficzną: medytujący człowiek symbolizuje centrum kosmosu, integrując w sobie wszystkie siły natury. Zaklinacz chmur prawdopodobnie najpierw dokładnie posprzątał chatę, a następnie usiadł w przedstawionej pozycji. Tymczasem „klasyczna” modlitewna postawa chrześcijańska to postawa klęcząca, wyrażająca zależność od Boga, który wszystko może. Św. Scholastyka uklękła i złożyła ręce.
Wschodnie modlitwy medytacyjne mają ostatecznie doprowadzić do całkowitego zapanowania nad naturą, nad kosmosem. Modlitwa chrześcijańska — jeśli jest taka potrzeba — daje takie same rezultaty. Wynika to z błogosławieństwa udzielonego przez Boga człowiekowi już u początków jego istnienia, aby mógł „czynić sobie ziemię poddaną” (por. Rdz 1, 28). Przykładem realizacji tego błogosławieństwa są cuda licznych świętych chrześcijańskich, także ten, który miał miejsce w życiu św. Scholastyki. Chrześcijańska prośba może sprawić więcej od wschodniej medytacji, gdyż odpowiada na nią Wszechmogący.
Kościół od samego początku swego istnienia naucza o modlitwie i zachęca do niej. Tak też jest obecnie. Bardzo często można się jednak spotkać z zarzutem, że Kościół mówiąc dużo o modlitwie, tej modlitwy praktycznie nie uczy. Tymczasem wszystkie nurty religijne, wywodzące się z Dalekiego Wschodu, podchodzą do tego zagadnienia jakby z drugiej strony — zaczynają od praktyki. Nie jest ważne — uczą różni guru — kim jest Bóg, co o nas myśli, co dla nas znaczy. Ważne jest natomiast, by zacząć się modlić, medytować — praktykować. Rozważania metafizyczne nie mają — według nich — istotnego znaczenia. Liczy się tylko to, co człowiek sam uczyni. Takie właśnie jest przesłanie wspominanej już Medytacji Transcendentalnej. I znów powraca pytanie o to, którą drogą pójść dalej, kto ma rację.
Czy można w jakiś sposób usprawiedliwić tych, którzy bardziej się koncentrują na teorii, niż na praktyce? Czy warto mówić czym jest modlitwa, nie ucząc praktycznego podejścia do niej? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, wypada zadać inne: czy koniecznie należy jak najwięcej wiedzieć o Bogu, żeby się dobrze modlić?
Najkrócej mówiąc modlitwa to okazywanie Bogu miłości. Siła naszej modlitwy jest więc miarą naszej miłości. Będzie nam to łatwiej zrozumieć, porównując miłość do Boga z miłością międzyludzką. Tylko wtedy możemy w pełni okazać miłość drugiej osobie, jeśli dobrze znamy wszystkie jej oczekiwania. Znając drugą osobę wiemy, czym możemy sprawić jej radość. Należy zatem jak najlepiej poznać drugiego człowieka, a wtedy gesty miłości będą się rodzić spontanicznie i zawsze będą właściwe. Natomiast okazywanie miłości, choćby bardzo zaangażowane, ale wyłącznie według własnego uznania, bez uwzględnienia oczekiwań drugiej osoby, może jedynie prowadzić do jej rozczarowania.
Na podstawie tych wniosków można pokusić się o stwierdzenie, że mówienie o modlitwie, o tym, czym ona jest, nie jest konieczne. Wystarczy „jedynie” wiedzieć kim jest dla nas Bóg, a wtedy modlitwa spontanicznie sama się pojawi i będzie zawsze właściwa. Tak więc jakość naszej modlitwy zależy od tego, kim jest dla nas Bóg. Jeśli tylko tym, od kogo możemy coś uzyskać — wtedy Go wyłącznie prosimy. Jeśli zaś oprócz naszych potrzeb dostrzegamy coś więcej: nasze niewłaściwe postępowanie wobec Boga — wtedy Go przepraszamy. Gdy stać nas na to, by zauważyć, co On dla nas uczynił — wtedy Mu dziękujemy. A gdy jesteśmy zafascynowani Jego dziełem stworzenia i odkupienia świata, przede wszystkim zaś gdy jesteśmy zachwyceni Nim samym — wtedy Go uwielbiamy.
Jak więc można ocenić modlitwę, która nie wynika ze znajomości Boga, ani nie uwzględnia Jego życzeń? Taka modlitwa na pewno nie jest formą okazywania Bogu miłości — nie bierzemy przecież pod uwagę Jego oczekiwań — lecz jedynie wysiłkiem zmierzającym do osiągnięcia osobistej doskonałości. Jeśli więc nie bierzemy pod uwagę Boga, musimy liczyć wyłącznie na własne siły, a te, jak wiemy, są — mówiąc delikatnie — dosyć skromne.
Osoby faryzeusza i celnika z przypowieści opowiedzianej przez Jezusa to w powszechnym przekonaniu symbole pychy i pokory. Można jednak tych postaciach dostrzec również dwa różne typy postaw religijnych. Z jednej strony będzie to postawa wyrażająca przekonanie, że człowiek sam sobie wystarcza. Człowiek „wierzący” w ten sposób nigdy nie będzie się odwoływał do Mocy Transcendentalnej, do Boga, lecz będzie szukał wyzwolenia w zgłębianiu własnej jaźni, gdzie tkwią ukryte, niewykorzystane potencjały. Z drugiej zaś strony będzie to postawa całkowitego zdania się i otwarcia na Boga, wyczekiwania na Jego oczyszczające działanie. Będzie to więc z jednej strony medytacja transcendentalnej (ale przecież mimo wszystko ludzkiej) jaźni, a z drugiej prośba skierowana do Boga.
Oceny każdej z tych postaw dokonał zresztą sam Jezus: Ten (celnik) odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten (Łk 18, 14). Świadomość wypełnienia prawa w przypadku faryzeusza dała mu poczucie spełnienia. Uczynił wszystko, co należało, więc zbawienie winien mieć zagwarantowane. Do podobnego przeświadczenia prowadzi wschodnia praktyka medytacyjna. Jeżeli zbawienie człowieka jest dziełem jego samego, a medytacja i asceza do zbawienia prowadzi, to można, a nawet trzeba w końcu tego stanu doświadczyć. Celnik natomiast jest przekonany o swojej grzeszności, choć w rzeczywistości „odszedł usprawiedliwiony”. Tak wygląda doświadczenie mistyków chrześcijańskich: trwają w „ciemnej nocy” przytłoczeni świadomością własnej grzeszności, pełni obaw o swe zbawienie, a przecież w tym stanie są bliżej Boga i zbawienia niż ktokolwiek inny; bliżej niż ci, którzy „sięgają” atmana.
Dają się jednak zauważyć pewne zewnętrzne podobieństwa między modlitwą chrześcijańską, a praktykami medytacyjnymi pochodzącymi z Dalekiego Wschodu. I tak do Medytacji Transcendentalnej na gruncie chrześcijańskim można porównać modlitwę imienia, przechodzącą z czasem w modlitwę serca. Najpopularniejszą jej formą jest wzywanie imienia Jezusa włączonego w prośbę nawiązującą między innymi do modlitwy celnika. Oto treść tego wezwania: Panie, Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem. Niektórzy posługują się inną formułą, a nawet ograniczają się do powtarzania samego imienia, występującego tu w roli mantry. Podobnie jak w Medytacji Transcendentalnej (która nawiązuje do formy medytacji znanej w Indiach od wielu wieków) chodzi o to, aby przez określony, a najlepiej przez cały czas powtarzać imię Boże lub jakąś formułę, w którą to imię zostanie wplecione. Bywa, że jest to jedyna modlitwa ludzi całkowicie oddanych Bogu. Wspomniałem jednak wcześniej, że jest to tylko „zewnętrzne” podobieństwo jednej praktyki do drugiej. O ile bowiem w praktyce modlitwy Jezusowej najważniejsza jest wiara, a „technika” wtórna, o tyle w Medytacji Transcendentalnej odwrotnie — najważniejsza jest „technika”, medytujący zaś wcale nie musi rozumieć znaczenia słowa, które wypowiada, a nawet lepiej — oczywiście z punktu widzenia guru nauczających TM — żeby nie wiedział.
Jak w każdej innej, tak i w modlitwie Jezusowej można wyróżnić „czas siewu” i „czas żniwa”. Czasem siewu, pracy, jest okres świadomego zaangażowania, wytrwałego wysiłku ze strony człowieka. Natomiast czasem żniwa jest już działanie Boga w ludzkim sercu. Stąd nazwa „modlitwa serca”. Człowiek traci wtedy świadomość modlitewnego wysiłku, gdyż zauważa, iż „coś” modli się w nim. Owym „czymś”, a raczej Kimś jest oczywiście Duch Święty. Daje temu świadectwo jeden z Ojców Kościoła, św. Izaak Syryjczyk: Tak przyzwyczaiłem się do modlitwy serca, że praktykowałem ją bez przerwy i w końcu poczułem, że ona sama z siebie się odbywa, bez żadnej czynności z mojej strony. Wytryskuje w moim umyśle i sercu nie tylko kiedy czuwam, ale także w czasie snu.
Tego rodzaju doświadczenia są dosyć często spotykane u ludzi modlących się w ten sposób. Jean Lafrance opowiada o pewnej kobiecie, która miała zwyczaj odmawiać różaniec. Pytała więc, czy ma nadal wymawiać słowa, gdyż rano, budząc się, przyłapuje swoje serce odmawiające Ave Maria. Tak więc nawet sen nie może być dla modlitwy skuteczną przeszkodą, jeśli właśnie modlitwie oddamy całe swoje serce: Ja śpię, lecz serce me czuwa (Pnp 5, 2).
Ze względu na te podobieństwa nie wolno twierdzić, że Medytacja Transcendentalna i modlitwa serca są tym samym. Można jedynie zauważyć pewną analogię. Przede wszystkim modlitwa serca jest darem Bożym, choć my sami winniśmy zrobić wszystko, żeby się na przyjęcie tego daru przygotować. Poza tym działania Ducha Świętego w duszy, Jego modlitwy w sercu człowieka nie można porównywać z jakimś „czwartym stanem świadomości”. Jest to stan o wiele doskonalszy, doświadczany dzięki wierze, będący przedsmakiem całkowitego przebóstwienia (zbawienia). Jest to wreszcie doświadczenie transcendentnego, osobowego Boga, a nie „czystej jaźni”.