Ofiara demoliberalizmu — polemika do tekstu Rollanda Tetlera
- 23 stycznia, 2006
- przeczytasz w 7 minut
Pozornie czerpiemy swoją wiedzę z doświadczenia. Ale o tym, co jest naprawdę ważne, co jest dobrem i złem mówią nam uczucia. Emocje, które nabyliśmy obcując z ważnymi dla nas ludźmi. Emocje, z którymi się utożsamiamy do tego stopnia, że prawie nimi jesteśmy i od których nie możemy się zdystansować. Emocje, które czasem nie pozwalają podjąć dialogu ani oceniać spraw adekwatnie; które powodują, że na własne doświadczenie patrzymy selektywnie, a na odmienne poglądy — z pogardą i niezgodą. Emocje, których możemy stać się ofiarą.
W niewoli stereotypów
Pierwszą rzeczą, która uderza przy lekturze artykułu “Głos niemych” jest to, że Roland Tetler pisząc o homoseksualistach ma na myśli mężczyzn. Wydaje się, że perspektywa kobiet nie mieści się w zainteresowaniach autora. Tę nieścisłość można wybaczyć; problem zaczyna się, kiedy pisząc o gejach (czyli o homoseksualnych mężczyznach) Tetler zaczyna opowiadać rzeczy dziwne, które są w jawny sposób uogólnieniem jakichś doświadczeń. W jego opowiadaniu homoseksualista tęskniąc (jako w głębi duszy normalny mężczyzna) do heteroseksualizmu, zamiast po prostu heteroseksualistą się stać, deprawuje innego heteroseksualistę, zaciągając go — jak można się domyśleć — do łóżka. Czyni to przy tym przy aplauzie demoliberalnej kultury; bowiem wiecznie tęskniący za nieosiągalnym ideałem homoseksualista jest jej idealnym sojusznikiem: murem stoi za lewicą, nie widzi zagrożeń w globalizacji, nie protestuje przeciw ograniczaniu wolności słowa w Internecie, nie widzi problemu w koncentracji mediów.
Wszystko to wydaje się sprzeczne z doświadczeniem: homoseksualistów jest dużo na prawicy, w ruchach antyglobalistycznych, a i protestujących przeciw koncentracji mediów można wśród nich znaleźć. Ale największą pomyłką jest coś innego: przeciętny homoseksualista wcale nie tęskni za heteroseksualistą — tylko za innym homoseksualistą; martwi się, że jest ich niedużo i jacyś są nienormalni. Nie robiłem badań, ale wystarczająco dużo poznałem gejów, aby wiedzieć, że tęsknota do heteroseksualisty zdarza się tylko w pewnych subkulturach; zwykły gej nie bardziej pragnie zakochać się w heteroseksualiście niż heteryk pragnie miłości nieodwzajemnionej. Czytam i co nie wydaje się nieprawdziwe z racji — nie da się ukryć — własnych doświadczeń, wzbudza mój protest jako psychologa.
Tetler używa żargonu tej profesji, ale warsztat zawodowy psychologa jest mu obcy. Autor powołuje się na dane anegdotyczne: np. wyniki “jednego z sondaży” jego zdaniem udowodniły, że “intymne pokłady męskiej psychiki są dostępne tylko poznaniu przez kobietę”. Autorowi jest obca podstawowa prawda metodologiczna, że korelacja to nie jest związek przyczynowo-skutkowy. Częstsze występowanie różnego rodzaju zaburzeń psychicznych w populacji homoseksualistów jest na przykład faktem znanym od dawna. Ale jest to fakt różnie tłumaczony i tej różnicy nie da się sprowadzić do pytania, co było pierwsze.
Mówimy o zjawisku wielowymiarowym, które kształtuje się w skomplikowany i w istocie nieznany sposób. Tetler rozbroił mnie zupełnie, kiedy wywiódł, że homoseksualiści nie są dewiantami, ani osobami “w pełni normalnymi”, tylko stanowią tzw. “osobowość borderline”. Laikom wyjaśniam, że jest to ciężkie zaburzenia psychiczne, którego nazwa (“osobowość z pogranicza”) pochodziła z trudności zakwalifikowania zaburzenia do psychoz albo neuroz. Ciekawe, czemu pan Tetler, to rewolucjonizujące psychiatrię odkrycie, postanowił zdradzić akurat czytelnikom Magazynu Teologicznego SR, zamiast powiadomić o tym fakcie psychiatrów. Dlaczego w ogóle postronnych czytelników częstować takim żargonem, używanym tak beztrosko i jawnie nieprofesjonalnie? Dlaczego nie ograniczyć się do sądów prostszych, np. takich: “Fizycznym negatywem owej jedności (męsko-kobiecej — przypisek autora T. G.) są narządy płciowe, doskonale zestrojone w kopulacji heteroseksualnej.” Tu nie potrzeba wiedzy psychiatrycznej, bo każdy widzi jak i co. Autor propaguje ideę, że homoseksualizm jest nabyty, a nie wrodzony ze szczególnych powodów: po pierwsze, osoby wyznające ten pogląd nie akceptują homoseksualistów, po drugie skłania on samych homoseksualistów do zmiany swojej orientacji, czyli do kroku dawniej określanego jako “terapia reparatywna”.
Zbawcza terapia i knowania demoliberałów
Rolą psychologa i psychiatry jest pomaganie ludziom, polepszanie jakości ich życia. A ponieważ, zdaniem Tetlera, homoseksualista nie dozna spełnienia, do roli tej należy też przywrócenie naturalnej, heteroseksualnej orientacji seksualnej. Zapewne sprzyjać temu będą badania Rudolfa Spitzera, które autor gromko określił jako “przewrót w amerykańskiej psychiatrii”. “Przewrót” polegał na tym, że o ile wcześniej wątpiono, czy taka terapia odniosła skutek chociaż w jednym przypadku (przede wszystkim z powodu stanowczej odmowy poddania wyników pracy zewnętrznej ocenie), to Spitzer, który zgodził się na objęcie swoimi badaniami przypadków wyselekcjonowanych przez samych terapeutów, ochotników-działaczy ruchu ex-gejów etc. istotnie uznał, że orientacja seksualna w ich przypadku uległa niekiedy zmianie. Stwierdził ponadto, że ponad 70% z osób badanych występowało już w mediach albo było działaczami ruchu ex-gejów i zwrócił uwagę na niezwykle wysoką religijność swoich badanych. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na manipulację Tetlera, który pisze o “66 % mężczyzn i 44 % kobiet” które osiągnęły satysfakcjonujący poziom funkcjonowania jako heteroseksualiści. Czytelnik może pomyśleć, że są to procenty od osób kończących terapię; w istocie podstawą tych procentów są osoby, które zgłosiły się do badań, gdyż uważały (lub uważali tak ich terapeuci), że terapia w ich przypadku odniosła sukces (z nich tylko 42% mężczyzn i 46% badanych kobiet uważały się za osoby wyłącznie homoseksualne przed terapią). Po terapii za osoby wyłącznie heteroseksualne uważały się 54% kobiet i tylko 17% mężczyzn.
Warto te wyniki zestawić z badaniami Shidlo i Schroedera: wśród osób losowo wybranych spośród byłych klientów terapii tego rodzaju 88% osób uznało, że była ona całkowicie nieskuteczna, 9% uznało, że terapia odniosła sukces, ale żyli w celibacie lub nadal walczyli z pożądaniem homoseksualnym, a tylko 3% można określić jako osoby, które doznały istotnej poprawy. Shidlo i Schroeder wspominają też o poważnych szkodach, jakie ponieśli “pacjenci”. Tetler zna oczywiście te dane, którymi tak oszczędnie gospodaruje. Ma więc też inny pomysł: “Wiodącym motywem seksuologicznej perspektywy jest prymitywne założenie, że rozładowanie napięcia seksualnego jest dobrem wyższym aniżeli duchowe i psychologiczne priorytety, a seksualność człowieka może w ostateczności realizować się poza nimi.” To ciekawa idea aby seksualność się realizowała poza seksualnością, ale obnaża ona bezsilność autora wobec rzeczywistości. Dlatego Tetler swoją złość kieruje na aktywistów ruchu gejowskiego i ich wspólników. Zamiast wzywać do propagowania terapii żąda zakazu małżeństw homoseksualnych, ponieważ to “dawałoby uzasadnienie dla delegalizacji żądań sprzecznych z fundamentalnym dobrem społecznym” (sic!). Pomysł ten jego zdaniem “wzbudził panikę w środowiskach homoseksualnych Polski” do tego stopnia, że “pozwoliły one (sić!) zrehabilitować się” znanej publicystce katolickiej, Halinie Bortnowskiej. “Dla podeszłej wiekiem Bortnowskiej walka o prawa mniejszości homoseksualnej jest jutrem demokracji. Zatrzymana w czasie, jakby nie zdawała sobie sprawy, że jutro to dziś, a wizji przyszłości nie jest się w stanie ogarnąć z pominięciem perspektywy ponadliberalnej.” — w typowym dla siebie języku wywodzi Tetler i zapewnia — “Społeczeństwo polskie […] dokonało wyboru demokracji wartości. Nikt — łącznie z Haliną Bortnowską — nie ma kompetencji delegalizowania modelu demokracji kształtowanego przez autorytet Jana Pawła II.”
Bo tak naprawdę — zdaniem Tetlera — homoseksualiści, no i my wszyscy padliśmy ofiarą demoliberałów. Autor przedstawia to następującymi zdaniami: “Na tę uproszczoną wizję świata pracują liczne zespoły naukowców i publicystów, kooperujących z ideologią poprawności politycznej.” “Dlatego przekaźniki demoliberalne, z pomocą samych homoseksualistów, krzyczą w dzień i w nocy, zagłuszając inne głosy — że homoseksualizm jest normalny i podpierają się przy tym dowodami naukowymi.” Prowadzone są “eksperymenty na ludzkiej płciowości, przeprowadzane w setkach laboratoriów pornograficznych”, “profesjonalne oddziaływania na psychofizykę mężczyzn heteroseksualnych” “Wysyp treści homoseksualnych w kulturze był nagły, jakby centralnie programowany niewidzialną ręką. Dialogi wkładane w usta bohaterów, zewnętrzne wobec konstrukcji fabuły, skrojone nie na miarę, jakby zeskanowane z innych scenariuszy. Zaaranżowane pod dyktat poprawności politycznej i ordynowane jako wzorcowe modele myślenia, prywatne zachowania gwiazd popkultury wydają się sztuczne tak samo, jak wygłaszane przez nie mądre tezy na temat równouprawnienia mniejszości seksualnych. Weszliśmy w nowy etap rewolucji demoliberalnej.” “Kultura — powołana do wspierania naszego człowieczeństwa, a tym samym tworzenia klimatu sprzyjającego odnalezieniu się mężczyzn i kobiet w rolach płciowych korespondujących z ich biologicznymi uwarunkowaniami — umiera w objęciach ideologii demoliberalnej.” “Męska tożsamość […] pozbawiona znaczenia daru miłości rodziców i Boga, staje się powoli samokreacją, produktem kultury masowej lub innych demonicznych laboratoriów współczesności.” — snuje swoje apokaliptyczne wizje autor.
Brrr. Strach pomyśleć, że nawet autor pod koniec artykułu podpiera się sądami czołowego polskiego demoliberała, Adama Michnika. Co więcej, Tetler sam pada ofiarą ideologii demoliberalnej, twierdząc np. że “osoby homoseksualne jako jednostki mają swoje niezbywalne prawa w państwie demokratycznym” Skąd te niezbywalne prawa? Ale najbardziej autor zadziwił mnie, kiedy z furią zaatakował media (jak wiadomo demoliberalne i wszystkiemu winne), “które uporczywie powtarzają nieprawdę o rzekomej nieznajomości przyczyn homoseksualizmu.” Kilka akapitów dalej Tetler pisze: “Nie ma więc jednej przyczyny, która wyjaśniałaby zjawisko homoseksualizmu u wszystkich. Jednakże postulat indywidualizacji w diagnozie nie znosi prawdy o przyczynach homoseksualizmu, tak jak chciałyby ją widzieć ośrodki naukowe przyporządkowane ideologii demoliberalnej. Wydaje się, że centralnym punktem nabywania tożsamości jest obszar eksplanowany (sic!) przez psychologię rozwojową.”
Dlaczego autor pisze “wydaje się” skoro ta niepewność jest tylko wodą na młyn kłamliwych demoliberałów. Czy aby autor nieświadomie nie ulega tej zgubnej ideologii, albo zgoła nie jest przebranym demoliberałem. Fakty są uparte: gdyby przyczyna homoseksualizmu była znana, a metody “terapii” skuteczne, to chętnych by wyleczono i nic nie pomogłyby knowania demoliberałów. Dywagacje autora to zatem — przepraszam za szczerość — pseudonaukowy bełkot, który ma ukryć fakt, że rzeczywistość nijak nie chce się dopasować do schematu.
Czytając go odkrywamy, że wobec pomysłu, że chrześcijaństwo to opowiadanie bajek, a mówienie prawdy jest demoliberalizmem jesteśmy trochę bezradni. Jeśli jednak człowiek ma wybierać dobro nie może być okłamywany (zwłaszcza przez samego siebie), bo złudzenia potrafią zmienić heroizm i dobro w naiwność i głupotę.