Osądzona “łódź piotrowa” osądza
- 30 stycznia, 2003
- przeczytasz w 6 minut
Tekst Tomasza Terlikowskiego jest bez wątpienia strumieniem niezwykle interesujących myśli zatroskanego o image swojego Kościoła rzymskiego katolika. W prezentowanej treści bez trudu można odnaleźć autentyczny niepokój o los Kościoła, który ze względu na swoją strukturę, wyznawane przekonania wzbudzać może różnego rodzaju kontrowersje. Martwi jednak fakt, iż wyciągane wnioski sprawiać mogą wrażenie nazbyt emocjonalnego podejścia do omawianego problemu. Działaniem ubocznym takiej “postawy”, której nie musi być przeciwstawiana oschła obojętność, jest krzywdząca powierzchowność w wyciąganiu ocen, szczególnie zaś do fenomenów, które tradycja luterańska pielęgnuje w swoim życiu kościelnym.
Antydemokratyczna struktura Kościoła Rzymskokatolickiego, przejawiająca się w zdyscyplinowanej hierarchii jest jednym z charakterystycznych wyznaczników tejże wspólnoty. Jeśli więc w łonie Kościoła Rzymskiego pojawiają się głosy, opowiadające się za zwiększeniem udziału świeckich w podejmowaniu decyzji ważnych dla życia całego Kościoła, to należałoby fakt ten przyjąć z wielkim zadowoleniem i wdzięcznością niż z mało konstruktywną podejrzliwością. Cytowane wypowiedzi Jamesa Carolla mogą się wydawać w realnej perspektywie historycznej nazbyt utopijne, jednakże kościelno-polityczny kontekst wypowiedzi, co do którego można się spierać, nie zmienia konieczności przemyślenia struktur organizacyjnych Kościoła Rzymskiego i na nic nie zda się karykaturyzowanie wysuwanych z wielu stron wniosków. Wydawałoby się, że chodzi o wewnętrzne sprawy Kościoła Rzymskokatolickiego, jednakże Autor nie omieszkał powołać się na “negatywne doświadczenia” luterańskiego Kościoła Szwecji, przeżywającego bez wątpienia poważny kryzys.
Ale do rzeczy! Czy praktykowana od czasów Reformacji w Kościołach ewangelickich (luterańskich i reformowanych) demokracja jest powodem kłopotów tychże Kościołów w Europie Zachodniej i USA? Ustrój kościelny nie jest kwestią wiary, a struktury nie zbawiają. Jak dotąd demokracja w kościołach ewangelickich sprawdza się, bowiem jest ona efektywnym instrumentem kształtowania kościelnej rzeczywistości, wzmacnia aktywność zboru. Zbór nie jest martwą jednostką administracyjną (parafia), ale dynamiczną wielkością, która powinna wyrażać swoją troskę o głoszenie Ewangelii w różnych aspektach życia kościelnego. Bezpośrednia współodpowiedzialność wiernych za losy Kościoła w żadnym wypadku nie może być i nie jest powodem kryzysu wiary. Cytowana wypowiedź niejakiej pani Danuty jest typową oceną Polaków, którzy wyemigrowali do Szwecji i patrzą na tamtejszy Kościół luterański przez pryzmat feudalnych struktur organizacyjnych Kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce. Podkreślam w Polsce, bowiem sprawa inaczej wygląda w Niemczech czy np. w USA. Smutne jest to, że polscy katolicy oceniając protestantyzm na Zachodzie wypowiadają się z pozycji tych lepszych, punktując wszelką inność… w strukturze na przykład, pomijając już kwestie natury eklezjologicznej (ordynacja kobiet). Ocena protestantyzmu wiąże się nazbyt często z rażącą niewiedzą na temat teologicznej tradycji chrześcijaństwa reformacyjnego, co jeszcze bardziej utrudnia dialog.
Mówiąc o kryzysie w ewangelickim chrześcijaństwie należy przede wszystkim zrobić własny rachunek sumienia i zapytać jak to się dzieje, że w arcykatolickiej Polsce, chwalącej się Papieżem Polakiem, pełnymi (jeszcze) kościołami prawie 60% wiernych nie wierzy w zmartwychwstanie, a spory odsetek ma wątpliwości co do Bóstwa Jezusa. Czy doszło do manipulacji? Czy ktoś stara się statystykami prześladować polski Kościół Rzymskokatolicki? A może po prostu żyjemy w czasach, w których Bóg i to, co religijne przestaje odgrywać jakąkolwiek rolę. Postępujący proces informatyzacji, czy mówiąc najogólniej globalizacji przyczynia się znacznie do stopniowego wypalania się sfery sacrum. Jeśli tak rzeczywiście jest to dlaczego fakt ten nie miałaby się odnosić w równym stopniu do Kościoła Szwecji i rzymskokatolickich wspólnot w religijnej Europie Środkowowschodniej?
Nuda kościelnego pustosłowia jest w równym stopniu problemem protestantów i rzymskich katolików. Jest to problem jak najbardziej ekumeniczny. Oczywiście nie można wszystkiego zrzucić na barki globalizacji i bezosobowych burzycieli religii. Rzeczywiście Kościoły są współwinne i jakby nie było największa odpowiedzialność spada właśnie na nie. Mimo wszystko wrzucanie do jednego worka postępującego od lat w Europie Zachodniej procesu sekularyzacji, od którego przez Żelazną Kurtynę byliśmy odcięci, z ordynacją kobiet, błogosławieństwami dla par homoseksualnych (błogosławieństwami, a nie udzielaniem ślubów Panie Tomku!), co do których można polemizować, jest, mówiąc delikatnie, cokolwiek nieodpowiedzialne i doprawdy zdumiewające. Projekcja życzeń to nie to samo co prawdziwy świat. Ukazywanie pozornego męczeństwa Kościoła Rzymskiego przez wrogie Bogu media świeckie to zła droga. Jeszcze gorzej dzieje się, kiedy podnosi się krzyk, że to nie tylko my, ale także oni mają się z czego tłumaczyć. To nieciekawe zajęcie, a wręcz ponure…
Niska lub bardzo niska frekwencja na nabożeństwach niedzielnych w luterańskiej Szwecji czy gdziekolwiek indziej nie jest potwierdzeniem rzekomej wyższości rzymskiego katolicyzmu nad ewangelicyzmem, a smutną ilustracją kryzysu chrześcijaństwa w ogóle. Nie chodzi o mało produktywne wartościowanie co jest gorsze: czy powierzchowna religijność barokowa czy zakażenie dzikim liberalizmem teologicznym względnie tzw. cywilizacją śmierci, ale o wysiłek bardziej sprawiedliwego i współczującego spojrzenia na Kościół jako całość.
Jeśli mowa o demokratyzacji Kościoła Rzymskokatolickiego, to komuś, kto wykazuje minimum wrażliwości historycznej i zdroworozsądkowe spojrzenie na świat nie chodzi o rewolucyjne przewartościowanie porządku, który tworzył się przez wieki, a jedynie o stopniowe, ewolucyjne otwarcie się kulejących struktur wobec Ludu Bożego. Można bardzo zręcznie żonglować pojęciem Kościoła, mówiąc, że Kościół mówi to czy tamto, że Kościół naucza, jednakże to wszystko zatraca swój sens, jeśli pod pojęciem tegoż Kościoła ukrywa się wszystko i nic, retoryczna figura, abstrakcyjna metafizyka będąca synonimem bezkształtnego fenomenu wystylizowanego na ontologiczną mgłę, która zamazuje osobistą odpowiedzialność za Kościół jako wspólnota świętych (communio sanctorum). Bardzo łatwe i wygodne jest ukrywanie się za autorytetem Kościoła, czy jakiejkolwiek instytucji. Trudno natomiast jest wykazać się odwagą w zmienianiu negatywnych zjawisk, które celebrowane są z przesadnym pietyzmem jakoby były dobrem absolutnym i wiecznym. Kościół to konkretna rzeczywistość łaski, to my wszyscy. Istota Kościoła nie jest związana ani z Rzymem, Konstantynopolem czy Genewą, ale z Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym Chrystusem.
Krytykowana demokratyzacja Kościoła (w wypowiedzi Tomasza Terlikowskiego krytyka zdaje się mieć charakter totalny) jest kolejną ofensywą, a nie próbą zrozumienia pozycji inaczej myślących przy maximum dobrej woli. Demokracja w Kościele luterańskim w Szwecji, ale także w Polsce, na Słowacji, w USA, Etiopii czy na Madagaskarze z pewnością nie jest doskonała i nie jest panaceum na wszystkie bolączki współczesnego luteranizmu, jednakże ta sama demokracja pozwala w sposób bardziej zaangażowany spojrzeć na Kościół i na to, co poza nim bez zbędnego odgradzania się od innych, bez pogrążania się w zaściankową izolację i zgubne samouwielbienie. Terminologią łatwo jest manipulować. Szczególnie w zakażonej populizmem Polsce krytyka liberalizmu jest wyjątkowo popularna, nawet wtedy, kiedy nikt nie zada sobie trudu wyjaśnienia, czym jest liberalizm i czy istnieje ten jeden liberalizm. Posługiwanie się sztucznymi antynomiami typu “dobry konserwatyzm” i “zły liberalizm”, bo właśnie ku takiej polaryzacji zmierza argumentacja Tomasza Terlikowskiego, jest mało trafną ilustracją otaczającej nas rzeczywistości. Typologia sztucznie stwarzanej wrogości bez możliwości dialogu nie może być odpowiedzią na wewnętrzny kryzys chrześcijaństwa, bowiem kryzysu nie przeżywa tylko Kościół Szwecji, ale w równym stopniu Rzymskokatolicki Kościół w Polsce i na całym świecie. Formy tego kryzysu mogą być różne, podobnie jak skutki, jednak końcowe rezultaty mogą być nadzwyczaj tożsame. Mogą być, ale nie muszą, a żeby do tego nie dopuścić potrzebne są zmiany, a nie sakralizacja struktur, wskazywanie palcem i pospieszne szufladkowanie.
Wspomniana przez Tomasza Terlikowskiego watykańska Deklaracja Dominus Iesus krytykowana była przez większość komentatorów nie ze względu na jej treść chrystologiczną, lecz z powodu nieszczęśliwego tonu jeszcze bardziej nieszczęśliwej arogancji eklezjologicznej Kościoła Rzymskiego. Zaskakujący był też brak taktu, bowiem z jednej strony papież i jego funkcjonariusze wypowiadali się z wielką serdecznością o Wspólnej Deklaracji o Usprawiedliwieniu między Kościołem Rzymskokatolickim i komunią Kościołów zrzeszonych w Światowej Federacji Luterańskiej, a z drugiej wiedzieli o powstającym dokumencie kongregacji kard. Ratzingera, który stawia pod znakiem zapytania prawo egzystencji Kościołów nierzymskokatolickich, w szczególności zaś protestanckich. Czy to jest uczciwa i wiarygodna ekumenia? Czy obawy prawosławnych, luteran i całej ekumeny (nie wspominając Starszej Siostry Synagogi) są nieuzasadnione?
Na zakończenie wypada podzielić się nadzieją, której wszyscy możemy uczyć się z Pisma Św., że Kościół Jezusa Chrystusa nieidentyczny z widzialnymi strukturami jakiejkolwiek tradycji teologicznej trwać będzie na wieki i bramy piekielne go nie przemogą.