Pasja Joanny d´Arc — część II
- 3 czerwca, 2004
- przeczytasz w 13 minut
Wyobraźnia! Ileż już napisano na jej temat! Czytamy o bujnej wyobraźni, o braku wyobraźni, nawet o chorej wyobraźni. Czytamy o genialnej wyobraźni oraz o takiej, która w opinii wielu staje się niemal widzeniem lub proroctwem. Rzadziej jednak czytamy o wymuszonej wyobraźni, choć zdarza się ona stosunkowo często. Czym się taka wyobraźnia charakteryzuje? Jak łatwo się domyślić, chodzi o tworzenie fikcji pod presją, w okolicznościach, w których trudno mówić o pewnych rzeczach wprost. Troche przypomina to pospieszne wymyślanie historyjek mających na celu usprawiedliwienie samego siebie w obliczu spodziewanej groźby. Każdy z nas jest w stanie sięgnąć pamięcią do owych — często niewinnych i może dziś już śmieszących nieco z perspektywy czasu sytuacji, gdy trzeba było ratować się z opałów opowiedzeniem czegoś, czego początkowo wcale nie planowano mówić. Wyobraźmy sobie sytuację, na jaką się zdobył eklezjalny sąd inkwizycyjny.
Zob: Pierwsza część opowieści o Joannie d´Arc
“…to ja byłam tym Aniołem…”
Pierwsze spotkanie Joanny z Karolem (p. ilustracja obok) miało miejsce późnym popołudniem 6 marca 1429 roku na zamku w Chinon. Co prawda początkowo odbywało się ono w obecności licznie zgromadzonych arystokratów i owego niezbyt okazałego ‘dworu’ (według Joanny “około 300 osób”) tego zbiedniałego i raczej pesymistycznego, chuderlawego, wątłego monarchy o krzywych nogach, których kolana niemal obijały się o siebie przy chodzeniu. Jednak nieco później tych dwoje miało okazję rozmawiać przez chwilę na osobności. Już wówczas zaczęły krążyć historie na temat tego, co zostało wypowiedziane między nimi. Jednakże chodziło właśnie o to, co ona jemu miała do powiedzenia, a co wielu autorów uważa za słowa otuchy, polegające na zapewnieniu Karola, że jest on prawowitym synem króla Francji (wysiłki były bowiem czynione — również ze strony matki Karola, Izabeli Bawarskiej — by tę prawowitość zanegować). Nie było jednak mowy o dawaniu żadnych widocznych znaków. Sama Joanna miała zresztą dość jednoznaczną opinię na temat “dawania znaków” przez siebie innym ludziom (tak jak — czasami — Chrystus — por. Mt 12;39).
Pod pojęciem znaku w Orleanie miała na myśli walkę zbrojną o przełamanie jego oblężenia przez Anglików (“…żołnierze będą walczyli, a Bóg im da zwycięstwo”). Później jednak plotki rozrosły się do sensacji o “znaku” otrzymanym przez Karola od dziewicy inspirowanej przez Boga.
1 marca wypytując ją o jej ‘widzenia’, pełne świętych w koronach, zapytali ją nagle: “Gdy pokazałaś swój znak królowi, byłaś z nim sama?”.
-“Nie przypominam sobie nikogo więcej, choć w pobliżu było wielu ludzi”
Była to pierwsza wzmianka dotyczaca korony. Odpowiedziała im, że myśli, że “…mój król przyjął z radością koronę, która miał w Reims (czyli cztery i pół miesiąca później, 17 lipca 1429 r., podczas koronacji — przyp. MM), ale inna, znacznie bogatsza, była mu dana później”. Zapytana, czy widziała tę inna, bogatszą koronę, odparła, że jedynie słyszała, że jest ona bogata i “cenna do pewnego stopnia”.
10 marca Jehanne zupełnie zmieniła swą wersję: teraz już znak, dany przez nią królowi “był piękny, godny i najbardziej wiarygodny; najlepszy i najbogatszy na świecie”. Stwierdziła także, że on “trwać będzie tysiąc lat i więcej. Mój znak jest w skarbcu króla”. Proszę też zwrócić uwagę na poniższy opis z jej zeznania:
“…Dziękowałam Panu Naszemu za wybawienie mnie z kłopotu, jaki miałam z duchownymi z naszego stronnictwa, którzy argumentowali przeciwko mnie; i uklękłam kilka razy. Anioł od Boga i od nikogo innego, posłał znak memu królowi; i za to wiele razy dziękowałam Panu Naszemu. Księża z naszego stronnictwa przestali mnie atakować, gdy poznali ten znak”
“Zatem duchowieństwo z twego stronnictwa widziało ten znak?”
-“Gdy moj król i ci, co byli z nim, zobaczyli znak oraz Anioła, który go przyniósł, spytałam mego króla, czy był przekonany. Powiedział, że tak. Potem odeszłam i poszłam do małej kaplicy w pobliżu. Słyszałam od tamtej chwili, że po moim wyjściu ponad trzysta osób widziało znak. Z miłości do mnie oraz by mnie nie wypytywano, Bóg pozwolił pewnym ludziom z mego stronnictwa zobaczyć znak na jawie.”
Opis zaś owego znaku — owa fantazja — jest pomieszany gęsto z opisem koronacji w Reims:
“W jaki sposób Anioł niósł koronę? I czy osobiście włożył ją na głowę króla?”
-“Korona była dana Arcybiskupowi — to jest Arcybiskupowi Reims (abp Regnault de Chartres — przyp. MM) jak mi się zdaje, w obecności króla. Arcybiskup otrzymał ją i dał ją królowi. Byłam przy tym obecna. Potem koronę umieszczono wsród skarbów krola”.
Mamy tu zatem do czynienia z alegorią (tak jak w innej literaturze z chodzeniem po wodzie czy fizycznym zmartwychwstaniem), choć wypada przyznać, że opowiedziana ona została w formie mogącej istotnie sprawić na sędziach wrażenie krzywoprzysięstwa.
Natomiast przedmiotem kontrowersji jest coś innego. Gdy wydano na Joanne ostateczny wyrok (29 maja 1431 r.) i poinformowano ją o tym następnego ranka (30 maja), oraz o tym, że za chwilę zostanie zabrana na egzekucję, Joanna wyznać miała, że jej głosy ją “oszukały” (spodziewała się bowiem uwolnienia) oraz to, że w spotkaniu z królem Karolem to ona sama była tym aniołem, który objawił mu boski znak. Reakcja Joanny była zatem analogiczna do jej wyrzeczenia z 24 maja oraz do jej (wyrażonej dopiero wówczas!!!) gotowości podporządkowania się papieżowi (1). Skoro Chrystusowi wolno było narzekać, że “Bóg go opuścił” (Mt 27;46, Mk 15;34), to cóż złego, jeśli Joanna d’Arc uległa podobnemu wrażeniu? Na dodatek określenie, że ona sama “była tym Aniołem”, który przyniósł jej królowi koronę, uważam za jedną z najlepszych i najpiękniejszych wypowiedzi jej przypisanych, bardzo zgrabnie podsumowującą rolę, jaką odegrała w tym wydarzeniu; rolę, którą król Karol VII osobiście podkreślił, gdy podczas jego koronacji stała tuż za nim ze swym sztandarem, który jako jedyny wniesiony wtedy został do katedry w Reims.
Trzech notariuszy procesu odmówiło również podpisania tego dokumentu, najprawdopodobniej zresztą dlatego, że nie byli oni obecni tego dnia w celi Joanny i nie byli w związku z tym świadkami odbytej tam rozmowy. Fakty te skłaniały — i w dalszym ciągu skłaniają — wielu autorów do wyrażania opinii, że dokument ten jest fabrykacją biskupa Cauchona i że z prawdą nie ma on absolutnie niczego wspólnego (zachęcam do zapoznania się z takimi argumentami). Osobiście skłaniam się ku wnioskowi przeciwnemu, choć zdaję sobie również sprawę, że kwestia autentyczności tego zapisu w niczym nie zmienia znaczenia zeznań złożonych wcześniej przez Joannę w tej kwestii, a jak sami widzieliśmy, owe zeznania, zwłaszcza w swej końcowej części jak najbardziej potwierdzają tezę o niej jako owym “aniele”.
“Joanno, idź w pokoju…”
Krótko przed wyrokiem wygłoszone zostało kazanie, którego motywem przewodnim był cytat z Nowego Testamentu, a mianowicie z 1 Kor. 12;26 (“Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki…”)
Wielu spośród paru tysięcy ludzi tam obecnych było głęboko poruszonych, natomiast otaczający gęsto Joannę żołnierze angielscy kwitowali jej słowa gromkim śmiechem.
Do pala, do którego została przykuta, przybita była tablica z napisem zawierającym wszystko to, o co ją publicznie oskarżano:
Joanna przywoływać teraz zaczęła owych świętych, którzy byli dla niej inspiracją, szczególnie św. Michała Archanioła.
Żołnierze zaczęli w międzyczasie okazywać zniecierpliwienie przedłużającą się procedurą. “Cóż to, księże,” - zawołał jeden z nich - “chcesz nas tu trzymać do obiadu?”
Zmarła od wysokiej temperatury na szczycie rusztowania zanim jeszcze dosięgły jej płomienie. Dopiero po pewnej chwili od ognia zajęło się jej odzienie. Gdy spłoneło, katom nakazano przygaszenie ognia tak, by pokazać tłumowi jej nagie ciało i zademonstrować (oraz sprawdzić), że rzeczywiście nie żyje (por. Jan 19;34). Krążyły bowiem pogłoski, że może ona nawet w ostatniej chwili uciec (była wszak “czarownicą”…). Dopiero po chwili rozpalono ogień na nowo.
Spór o Joannę
Była osobą, której męczeństwo narzucono, a nie osobą, ktora w chorym widzie chciałaby być męczona. Zgadzam się tu całkowicie z angielskim autorem Edwardem Lucie-Smithem, który stwierdził, że “Joanna nie miała w sobie nic z owego masochizmu, ktory często znamionował temperament męczenników” (“Joan of Arc”, 1976). To wyraźna zaleta, nie ujma. Stoi to w jaskrawej opozycji do męczeństwa niektórych wczesnych chrześcijan, którzy wręcz łaknęli śmierci za swe przekonania, bo uważali ją za swój święty obowiazek, jak św. Ignacy z Antiochii, który w drodze na spodziewana egzekucję w Rzymie (ok. 110 r.n.e.) pisał w swym liście do Rzymian, by za żadną cenę nie próbowali go ratować, bo on chce stać się “ciałem Chrystusa” mielonym zębami lwów, lub też jak pewna grupa chrześcijan z rzymskiej prowincji “Azja” (dzisiejsza Turcja), którzy stawili się u tamtejszego prokuratora żądając, by ich kazał uśmiercić za wiarę.
Opór Joanny przed śmiercia połączony z jej niewatpliwą i niepodważaną przez nikogo odwagą nadaje jej “pasji” dodatkowego wyrazu autentyzmu, bez konieczności tworzenia sztucznych mitologii i legend, tak bujnie kwitnących tam, gdzie brak szczegołówych zapisów potwierdzających bieg wypadków. Tak, to prawda, o Joannie też mitologizowano na potęgę, ale przynajmniej w jej wypadku stosunkowo łatwo oddzielić prawdę od fikcji.
Choć jednak Joanna nie pragnęła męczeństwa, nie zmienia to faktu, że męczennicą stała się istotnie. I to jak najbardziej męczennicą za wiarę. Nie męczennicą za tę oficjalną wiarę Kościoła, za takową Kościół nie mógł jej uznać, bowiem ani francuscy duchowni, którzy ją skazali, ani ich angielscy mocodawcy nie byli wrogami Kościoła Katolickiego i nie zajmowali się jego prześladowaniem. Stąd też oficjalnie Joanna została kanonizowana (aż 489 lat później!) nie jako “święta męczennica”, lecz jako “święta dziewica”. Jednak bez swej śmierci oraz jej okoliczności wątpliwe jest, czy kiedykolwiek zdecydowanoby się ją w ogóle kanonizować.
Z całą pewnością nie została stracona, bo była kobietą. Nawet nie za to, że prowadziła wojsko, w końcu wielu to czyniło. Nie zemszczono się też na niej jako na osobie ze stanu włościańskiego. W końcu wielu zbrojnych — i to wysokich rangą — miało podobne ‘korzenie’, lecz zostali szlachcicami. Przypomnijmy raz jeszcze to, co wspomnieliśmy powyżej: w chwili swego procesu Joanna już od półtora roku oficjalnie nie zaliczała się do stanu włościańskiego. Nie zabito Joanny dlatego, że wygrywała bitwy. W końcu zdarzało się jej również przegrywać, jak podczas próby zdobycia Paryża czy pod La Charite. Wielu też dowódców — i to również znakomitych — dostawało się do niewoli i nie kończyło na stosach. Ale patrzmy na nią: ona ścięła włosy jak mężczyzna, ubierała się po męsku, chodząc w ubiorach pokazujących kształt jej nóg i na dodatek śmiała “bezczelnie” twierdzić, że na wojnę posłał ją Pan Bóg osobiście, posługując się jako swymi kurierami dwiema świętymi i jednym archaniołem! Jak gdyby jeszcze tego nie było dość, potrafiła wygrywać! Mało tego: doprowadziła do koronacji swego króla i spowodowała, że stronnictwo tego króla ożywiło się w wojnie i przejęło inicjatywę! Tego już było zdecydowanie za wiele dla zwolenników ‘ideologicznego’ status quo !
Niechaj nie myli nas fakt, że sędziowie Joanny opłaceni zostali z kiesy króla angielskiego. Jeśli się uważnie przeczyta zapis wypowiedzi Joanny w procesie, nasunie się wniosek, że nawet gdyby był to proces uczciwszy niż był w rzeczywistości, to i tak mogłaby ona zostać skazana przez swych sędziów, choć może niekoniecznie na karę śmierci.
Oczywiście piszący odnotowuje wszelkie powyższe sugestie z niekłamaną satysfakcją, jako że są one wyrazem oczywistej fascynacji tą francuską świętą i bohaterką. Dziś wielu zgłasza ‘pretensje’ do niej, uważając ja za swoją: kościoły, grupy społeczne i polityczne (we Francji od prawicy — jak Front Narodowy, mający ją za swój symbol — do lewicy, włącznie z partią komunistyczną), feministki itd. Nie zawsze jednak tak było.
Jeśli Joanna d’Arc miałaby zostać uznana za protestantkę, to nie w sensie posiadania poglądów odpowiadajacych doktrynie jakiejkolwiek konkretnej denominacji. Chodziło tu o to, że postawiła własne doświadczenie religijne wyżej niż autorytet Kościoła, łącznie z papieskim. Uważna lektura protokołów zarówno procesu skazujacego jak i późniejszego o 25 lat procesu rehabilitacyjnego pokazuje niedwuznacznie, że chociaż nie ma najmniejszych watpliwości co do jej ewidentnie katolickich wierzeń, nie mieściła się ona całkowicie w ramach ustalonego modelu prawowierności.Skazano ją w końcu nie na podstawie zeznań jakichkolwiek świadków, lecz na podstawie tego co i jak sama mówiła.
Jesli świadectwem “protestantyzmu” Joanny miała być jej ‘niezależność’ od autorytetu Kościoła Katolickiego, to równie dobrze możnaby ją np. zaliczyć do katarów lub gnostyków. Tymczasem nie w tym rzecz. Zasmucające jest natomiast, że ze strony katolickich apologetów stwierdzenia o “protestantyzmie” tej świętej doczekało się (zbyt często) równie ‘rzetelnych’ komentarzy o jej całkowitej ‘prawowierności’ i bezwarunkowym podporządkowaniu się autorytetowi Kościoła. Przykładem niechaj będzie bardzo emocjonalny artykuł Virginii Frohlick pt. “Saint Joan of Arc — The First Protestant?”. Pomińmy tu już ewidentny błąd autorki, spłycający protestantyzm niemal wyłącznie do kwestii buntu wobec hierarchii rzymskokatolickiej.
W powyższym prawdą jest jedynie, że oskarżona wiedziała, że sędziowie służą Anglikom i że niczego dobrego nie może się po nich spodziewać. Co do reprezentatywności owych sędziów jako przedstawicieli Kościoła, sprawa jest już mniej jasna. To bowiem, że duchowni służyli królowi Anglii, nie czyniło ich niegodnymi reprezentowania Kościoła. Tacy duchowni jak arcybiskup Regnault de Chartres, który koronował Karola VII (tak nawiasem: ten arcybiskup również zwrócił się przeciwko niej) [2]czy też duchowni, którzy “badali” Joannę w Poitiers służyli interesom krola Francji i z tego powodu nikt nie podważa ich świadectwa jako niereprezentatywnego dla Kościoła, choć było ono sprzeczne z orzeczeniami duchownych francuskich z “obozu” angielskiego.
“Redemptionis Sacramentum”
Jednym z niewymienionych tu jeszcze hierarchów, niejako patronującym procesowi w Rouen, był Henry Beaufort, biskup Winchester, będący również kardynałem. W kaplicy, w której znajduje się jego sarkofag w katedrze w Winchester (Hampshire, Anglia), naprzeciwko tego sarkofagu umieszczono później, już po kanonizacji Joanny d’Arc (a konkretnie w 1923 roku) jej posąg. Stoi on wyżej niż sarkofag. Joanna “spogląda” więc, ze swym mieczem w dłoni, na kardynała z góry. Cała kompozycja zdaje się sugerować pytanie: “No, i kto w końcu tak naprawdę wygrał?” W Anglii, w której o Joannie za jej życia nie mówiono inaczej niż jako o wiedźmie, do XIX wieku stosunek do niej zmienił się zupełnie. A w nowszych czasach angielscy autorzy zaczęli pisywać najlepsze biografie Joanny, lepsze nawet niż Francuzi.
“Re-ligare” to tyle, co “ponownie połączyć”, w tym wypadku ludzi ze światem ducha (stąd: “religia”). Jakby nie interpretować Joanny d’Arc, jedno jest pewne: że w jej wypadku owo “ponowne połączenie” istotnie nastąpiło. Joanna wierzyła — w SIEBIE, poza tym, że wierzyła jeszcze w coś innego; lub też jaśniej: uwierzyła w siebie za pomocą wierzenia w coś innego. Czy to świadomie, czy podświadomie, czy też zupełnie przypadkowo, była w stanie wykorzystać swoj potencjał intelektualny i zainspirować jeszcze wielu innych ludzi. Nie wiemy dokładnie jak takie wewnętrzne inspiracje i transformacje nastepują w człowieku, są to dla nas tajemnice (“sacramenta”; “mysteria”)). Można przystępować do tego, co oficjalnie nazywamy sakramentami nie wiadomo ile razy, ale najważniejszy jest ich rezultat. Jeśli jest on pozytywny, to znaczy jeżeli istotnie “rodzimy się ponownie”, to w ten sposób na nowo ustanawiamy sakrament. Ustanawiamy go swoją przemianą nawet wtedy, jeśli do żadnego formalnego sakramentu nie przystępujemy.
Początkowo poparł Joanne d’Arc i brał udział w jej eklezjalnym egzaminowaniu w Poitiers. Później jednak zwrócił się przeciwko niej, widząc w niej zagrożenie dla swych wysiłków dyplomatycznych pojednania Karola z księciem Burgundii Filipem Dobrym i to mimo faktu, że jego polityka zbliżenia z Burgundią zaczęła przynosić owoce dopiero po wzmocnieniu Karola jego zwycięstwami inspirowanymi przez Joannę.Jest najbardziej podejrzanym o celowe zagubienie lub zniszczenie zapisu badania Joanny w Poitiers, zapisu, do którego później Joanna często odwoływała się podczas swego procesu w Rouen. Dla polepszenia stosunków z Burgundią sabotował wysiłki wojenne Joanny d’Arc, a nawet próbował przekonać władze miasta Compiegne do podporządkowania się księciu Burgundii, usiłując doprowadzić do “wynajęcia” tego miasta Filipowi Dobremu, na co jednak samo Compiegne nigdy nie wyraziło zgody. Po pojmaniu Joanny przez Burgundczyków pod murami Compiegne (23 maja 1430) nie uczynił absolutnie niczego, by niewygodną sobie Joanne uwolnić z rąk burgundzkich, a potem angielskich, nie próbował nawet — choć mógł, jako prymas — kompletnie zdezawuować podległego sobie biskupa Beauvais jako sędziego w procesie inkwizycyjnym. Jego największym sukcesem dyplomatycznym był układ w Arras między Karolem a księciem Burgundii (1435), kończący erę sojuszu anglo-burgundzkiego.
Michał Monikowski
[3] “wątłego zdrowia i słaby fizycznie” — do tego stopnia, że nawet na jego temat żartowano. Półtora wieku po wydarzeniach tu omawianych, William Shakespeare umieścił w częsci pierwszej swego dramatu “Henryk VI” scenę, w której Karol VII i Joanna d’Arc postanowili zmierzyć się ze sobą w walce, przy czym Karol przegrał.
Magazyn SR: Pierwsza część opowieści o Joannie d´Arc