Pokaż nam drogę
- 17 maja, 2003
- przeczytasz w 20 minut
Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Znacie drogę, dokąd Ja idę. (…) Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie (J 14, 1 — 6).
Chrześcijaństwo a inne religie
Używając — jak się wydaje — celnego, choć może nieco grubiańskiego porównania, można powiedzieć, że podobieństwa i różnice pomiędzy chrześcijaństwem i innymi religiami są analogiczne jak te same zależności pomiędzy człowiekiem i małpą. Mówiąc krótko podobieństwo jest uderzające, a różnica… nieskończona.
Trzy etapy fascynacji człowiekiem
Etap „biblijny”
“Kiedyś” dla chrześcijan wszystko było jasne. Człowiek w powszechnym przekonaniu uznawany był za koronę stworzenia. Źródeł tego przekonania trzeba oczywiście szukać w Biblii (Rdz 1; Ps 8 i wiele innych tekstów). Człowiek został stworzony na końcu jako najdoskonalsze dzieło Boże, wszystko zaś, co zaistniało wcześniej, zostało uczynione ze względu na niego. Ostatecznym celem stwórczego działania Boga był człowiek stworzony na Jego obraz.
Etap „naukowy”
W miarę rozwoju nauki coraz bardziej poznawane było zwłaszcza ciało człowieka. Ważnym momentem w tym procesie było pojawienie się teorii o rozwoju gatunków, zaprezentowanej przez Karola Darwina. Od tego czasu geneza człowieka w jego wymiarze materialnym dla wielu wydała się oczywista. Dla niektórych ewolucjonizm praktycznie przestał być hipotezą naukową, stając się religią. Napisano — zwłaszcza w krajach, w których programowo szerzono ateizm — wiele „redukcyjnych” podręczników antropologii. Niektórzy fizjolodzy tak są zafrapowani faktem rzeczywistego podobieństwa człowieka do innych ssaków naczelnych, że zdają się nie dostrzegać różnicy pomiędzy nimi.
Są też tacy, jak na przykład Colin Wilson (Zamek Frankensteina), którzy wszystkie doświadczenia religijne (mistyczne) potrafią wytłumaczyć interakcją zachodzącą pomiędzy półkulami mózgowymi. Jeżeli tak podejść do człowieka, to trzeba stwierdzić, że nie ma w nim ducha różnego od ciała i (co za tym idzie) nie ma też Boga, który — według chrześcijan — jest źródłem tych doświadczeń. Wszystko więc można zredukować do gry psychiki, a taką czy inną aktywność umysłu uzasadnić konkretnymi czynnikami natury fizycznej. Takie przekonania doprowadziły niektórych do bardzo prostych rozwiązań praktycznych: do mistyki poprzez narkotyki.
Etap „filozoficzny”
Wielu ludzi w swojej refleksji nad fenomenem religijnym utknęło na tym „naukowym” etapie. Wszystko, co niewytłumaczalne, uznają oni za chwilowo niemożliwe do wyjaśnienia przez naukę. Tymczasem zaś wiele niematerialnych zjawisk redukują do gry materii, jak choćby myślenie, które jest dla nich wyłącznie procesem zmian neurochemicznych, zachodzących w mózgu. Taka wizja człowieka z konieczności wyklucza natchnienia pochodzące od Ducha Świętego. Tymczasem zdrowy rozsądek, a więc fundamentalna refleksja filozoficzna sugeruje, że nie wszystko da się materialistycznie wytłumaczyć. Zdrowy rozsądek pozwala także dostrzec nieskończoną różnicę pomiędzy człowiekiem i małpą mimo ich całego fizjologicznego podobieństwa. I nie trzeba się koniecznie odwoływać do Biblii, żeby tę różnicę uzasadnić.
Trzy etapy fascynacji religią
Etap „biblijny”
Analogicznie do etapów fascynacji człowiekiem, czy choćby etapów jego poznawania, można mówić o etapach fascynacji religią. Wielu chrześcijan długo nie miało żadnych wątpliwości, że jest tylko jedna prawdziwa religia, a inne — oprócz jakichś elementów prawdy — zawierają mnóstwo błędów. Niektóre z nich są tak pełne błędów, że stoją właściwie w całkowitej opozycji do chrześcijaństwa. Takie przekonanie o wyjątkowości tej konkretnej religii wynikało z interpretacji biblijnego objawienia. Etap „naukowy” (religioznawczy)
Jednak w ostatnich dziesiątkach lat rozwinęły się mocno różne nurty religioznawstwa. Dla wielu stało się jasne, że chrześcijaństwo nie jest jedyną rozwiniętą religią. Inne religie również szeroko prezentują swoje koncepcje ludzkiej kondycji i przedstawiają oryginalne sposoby jej przezwyciężenia, czyli zbawienia. Media upowszechniają konkretne idee i ukazują praktykowane w tych religiach zewnętrzne akty kultu. Okazuje się, że wiele z nich jest podobnych do tych, które są obecne w chrześcijaństwie. W związku z tym pojawiło się wiele osób, które są przekonane, że „wszystkie religie mówią to samo”. Wielu badaczy dało się ponieść takiej wizji religijnej, widząc w religiach tylko różnice zewnętrzne, które przy odrobinie dobrej woli można pominąć. Taką próbą stworzenia nowej religii jest ruch New Age. Wybitnym religioznawcą zaś, który pozostał na tym etapie fascynacji religiami, jest zmarły niedawno Joseph Campbell, który kiedyś był chrześcijaninem, lecz chrześcijaństwo ostatecznie nie wydało mu się być czymś transcendentnym w stosunku do innych form religijnych. Etap „wyboru”
Rozwój religioznawstwa nie jest dla chrześcijaństwa zagrożeniem, lecz wręcz przeciwnie: może się przyczynić do oczyszczenia religijnych postaw chrześcijan. Chrześcijanie zdają już sobie sprawę z tego, że wyznawana przez nich religia nie jest jedyną. W tym kontekście rodzi się pytanie (którego kiedyś nie było potrzeby stawiać) o jedyność chrześcijaństwa pod względem tego, co każda religia oferuje. Wszystkie bowiem nurty religijne wyrastają z potrzeby zbawienia, która to potrzeba jest wpisana w naturę każdego człowieka. Każda religia inaczej odpowiada na pytanie jak się zbawić. Jeżeli więc ktoś dojdzie do wniosku, że potrafi zbawić się sam, nie musi wykraczać poza ten religioznawczy etap fascynacji religią. Zdobyte wiadomości pomogą mu jeszcze lepiej opracować jego religijne menu. Nie skłaniając się emocjonalnie ku żadnej religii pozostaje gnostykiem, który wybiera spośród znanych sobie form religijnych te, które mu pomogą ułatwić samozbawienie.
Kto natomiast stwierdzi, że sam zbawić się nie może, że musi mu w tym ktoś pomóc, ten już w tym momencie w jakimś sensie staje się chrześcijaninem, choćby jeszcze nie znał Osoby Jezusa. Bowiem jedynym Zbawicielem człowieka jest właśnie Jezus, Syn Boży, zatem kto Boga prosi o łaskę, jest zbawiony przez Jezusa, nawet jeśli sobie tego (do końca) nie uświadamia. Taki człowiek może oczywiście przyjąć pewne praktyki medytacyjne z buddyzmu lub czytać religijną poezję hinduistycznej bhakti, jeżeli jednak o zbawienie prosi osobowego Boga, jest już „anonimowym” chrześcijaninem, człowiekiem związanym z Chrystusem i zbawionym przez Niego.
Ciało i duch
Ssaki naczelne — a w ramach tej biologicznej „wspólnoty” człowiek i małpa — są do siebie rzeczywiście bardzo podobne: analogiczne narządy zewnętrzne i wewnętrzne. Różnią się jednak bardzo pod względem ducha. Umysł małpy — jeśli można o czymś takim mówić — nie jest w stanie otworzyć się na Boga. Natomiast umysł człowieka jest stworzony właśnie po to, by nawiązać z Nim kontakt. Ze względu na tę różnicę można poniekąd małpę utożsamić z „materią”, a człowieka z „duchem”.
Podobnie wygląda relacja pomiędzy religiami personalistycznymi, których najbardziej rozwiniętą formą jest chrześcijaństwo, a nurtami nieosobowymi, gnostyckimi. Można powiedzieć, że zewnętrzne formy religijne to „ciało”, natomiast wewnętrzna treść to „duch”, zaś w wypadku chrześcijaństwa sam Duch (Święty). Źródłem „ciała”, czyli zewnętrznych form religii jest ludzka natura, to jest człowiek postrzegany jako homo religiosus, istota religijna. Jeżeli więc wszyscy ludzie są z natury religijni, to każdy „musi” wyznawać jakąś religię. Na czym więc polega różnica między tymi religiami, a chrześcijaństwem? Przede wszystkim na tym, że w religiach niechrześcijańskich człowiek usiłuje zbawić się sam poprzez swą religijność, natomiast chrześcijanin wierzy, że jest zbawiony przez Boga. To jest najistotniejsza różnica, pozostałe są drugorzędne. Praktycznie chrześcijanin może przyjąć bardzo wiele zewnętrznych form występujących w innych religiach, pod warunkiem jednak, że nie zrezygnuje z tego fundamentalnego przekonania.
Tak więc jeśli się przyjmie, że „ciałem” są wszystkie ludzkie akty religijne — chrześcijańskie i niechrześcijańskie — natomiast „duchem” zbawienie przyniesione przez Jezusa, to trzeba się zgodzić, że nosicielem „prawdziwego” ducha jest tylko chrześcijaństwo. Mogą oczywiście zaistnieć różne „przeszczepy”, lecz dopóki z czaszki człowieka nie wyrzuci się jego mózgu, zastępując małpim, pozostanie on człowiekiem. W ten sposób zostanie zachowany jego duch. Podobnie jest w dialogu międzyreligijnym. Praktycznie można wszystko przeszczepić, pod warunkiem, że nie wyrzuci się chrześcijańskiego ducha, czyli przekonania, że zabawienie można znaleźć tylko w Jezusie Chrystusie.
Puenta
Powtórzyć trzeba, że podobieństwo między człowiekiem i małpą jest ogromne, ale różnica jeszcze większa; podobieństwo jest zewnętrzne, a różnica dotyczy istoty. Podobieństwo to jest ilościowe, natomiast różnica — jakościowa. Podobnie rzecz się ma z chrześcijaństwem i innymi religiami. Tu również podobieństwo jest ilościowe, a różnica jakościowa. Wielu badaczy religii koncentruje się tylko na tym ilościowym podobieństwie, nie zauważając jakościowej różnicy. Podobieństwo między chrześcijaństwem, a innymi religiami widoczne jest w sferze zewnętrznej, różnica natomiast dotyczy kwestii zbawienia. Chrześcijaństwo głosi, że jego sprawcą jest Bóg, inne religie natomiast — te z wysokim wskaźnikiem gnostycyzmu — generalnie nauczają, że jest ono dziełem samego człowieka. Podobieństwo dotyczy „ciała” — fenomenów (mitów) religijnych (o czym z takim entuzjazmem rozprawiał Joseph Campbell), gdy zaś chodzi o „ducha”, to w pełni posiada go tylko jedna religia, chrześcijaństwo. Ono więc jest w tym kontekście „człowiekiem”, pozostałe religie — „małpami”.
Niektóre środowiska chcą to przekonanie zmienić, dlatego od kilku dziesięcioleci nieustannie wyświetla się na ekranach naszych umysłów film o Tarzanie. Każdy chyba ten film (ewentualnie podobny, na przykład Księgę dżungli) w takiej czy innej wersji oglądał. Wymowa tego rodzaju filmów jest generalnie taka, że ludzie bywają gorsi od zwierząt, a małpy lepsze od ludzi. Tymczasem „film” analogiczny, lecz w kontekście religijnym, „wyświetlany” z uporem przez różne „alternatywne” środowiska, przedstawia z jednej strony wysoko rozwinięte inne religie i ich szlachetnych wyznawców, a z drugiej strony paternalistyczne, apodyktyczne chrześcijaństwo, którego przedstawiciele nie prezentują zbyt wysokiego poziomu. Ileż to razy słyszymy, że wyznawcy innych religii lepsi są od nas! Choć jest to niejednokrotnie prawdą, to jednak ten argument w najmniejszym stopniu nie ma charakteru religijnego. Kościół nigdy nie negował wielkości ducha wyznawców innych religii (choćby Mahatama Gandhi), zawsze jednak był i będzie świadom swojej wielkości i niepowtarzalności wynikającej z bezpośredniego związku z Jezusem Chrystusem. Chrześcijaństwo bowiem to Chrystus zbawiający człowieka, a inne religie to człowiek pragnący zbawienia. Samo pragnienie, choćby nie wiem jak wielkie, nie jest w stanie sprawić tego, co może uczynić moc z wysoka.
W tym kontekście „nawrócenie” Tarzana trzeba uznać za regresję. Porzucił on „złą” ludzką cywilizację, aby żyć z „dobrymi” małpami. Niektórzy ludzie ironicznie zauważają, że im bardziej poznają ludzi, tym bardziej szanują zwierzęta. Nikt nam jednak nie każe być złymi ludźmi. Nie istnieje alternatywa: być złym chrześcijaninem, czy na przykład dobrym buddystą, gdyż można i trzeba być zarówno dobrym chrześcijaninem, jak i dobrym buddystą. Alternatywa rzeczywiście jest, ale brzmi inaczej: być dobrym chrześcijaninem, czy dobrym buddystą? To, co ludzkie jest tu bowiem taki samo: każdy z nich jest dobry. Ale jest między nimi różnica: jeden z nich jest świadomie zakotwiczony w Jezusie Chrystusie — Źródle łaski, drugi zaś jest tego odniesienia pozbawiony. Kim być lepiej? — każdy musi sam dokonać wyboru.
To prawda, że małpa jest pod wieloma względami „lepsza” od człowieka: jest silniejsza, bardziej wytrzymała na ból, szybciej biega, wspina się po drzewach i tak dalej. Pod tym względem człowiek jest dużo „gorszy”. Ma jednak w sobie „coś”, dzięki czemu mimo tych „braków” przerasta małpę. Podobnie i inne religie dysponują ogromnymi pokładami doświadczenia duchowego, chrześcijaństwo jednak jest w posiadaniu łaski, która każdego człowieka może przenieść daleko poza granice jego możliwości.
* * * * *
Religioznawca a człowiek religijny
Człowiek i Bóg
Przykładem „fachowca” w dziedzinie religioznawstwa jest wspominany już Joseph Campbell (np. Potęga mitu, Kraków 1994). Nie uważał się on jednak za człowieka religijnego. Zatem co różni religioznawcę od człowieka religijnego? Najogólniej religioznawca szuka tego, co jest wspólne dla różnych religii, szuka podobieństw. Podąża drogą „od szczegółu do ogółu”, posługuje się uogólnieniem, indukcją. Upraszczając można powiedzieć, że stara się sprowadzić wszystkie religie do wspólnego mianownika. Tak właśnie postępował J. Campbell. Dowodził, że takie czy inne zjawiska religijne wyrastają z tych samych archetypów, te zaś mają swe źródło w psychice człowieka. Żadna religia nie ma więc, według niego, transcendentnego punktu zaczepienia — wszystko wyrasta z jaźni. Tak więc chrześcijaństwo — podobnie jak inne religie — jest dla niego tylko zespołem różnych mitów. Przy takim podejściu różnice pomiędzy religiami nie są najważniejsze.
Inaczej postępuje człowiek religijny. Nie neguje on podobieństw między religiami, a nawet jakiejś głębokiej wspólnoty między nimi, „u podłoża”, czyli tego właśnie wspólnego mianownika, ale istotne są dla niego różnice. W swoim poznaniu świata transcendentnego podąża on drogą „od ogółu do szczegółu”. Ze względu na te różnice jest on chrześcijaninem, żydem, albo hinduistą. Tylko jeden Bóg jest dla niego prawdziwy, albo raczej jedna droga do Niego, czyli jedna religia, bo Bóg jest przecież dla wszystkich ten sam. Uważa on, że podobieństwa uobecniają to, co „ludzkie” w religii, różnice zaś mogą być znakiem interwencji „Boskiej”. Właśnie ta odmienność na przykład chrześcijaństwa od innych religii jest — jak wierzą chrześcijanie — wynikiem Objawienia, czyli Boską „korektą” ludzkich przekonań religijnych.
Religioznawca posługuje się pewnego rodzaju „upraszczaniem”, bowiem w ten tylko sposób jest on w stanie „opanować” przedmiot swych badań, poznać go „do końca”, dotknąć jego istoty. W jego przypadku takie działanie jest wskazane, a nawet konieczne. Uważa on bowiem, że przedmiot wiary religijnej jest wykreowany przez człowieka. Zatem różnice w pojmowaniu Boga wynikają — według niego — z różnic w naszej wyobraźni religijnej. Człowiek religijny natomiast jest przekonany, że jego poznawanie nigdy nie będzie miało końca, gdyż Ten, którego poznaje, jest rzeczywisty i nieskończony. O ile więc religioznawca dąży do tego, aby opanować przedmiot swojego poznania, to człowiek religijny, przeciwnie, pragnie być przezeń opanowany. Poznanie bowiem religijne zawsze wiąże się z zaangażowaniem, w wyniku czego człowiek religijny, jeśli (roz)pozna w innej religii prawdę, w świetle której dotychczas wyznawana okazuje się „nieprawdą”, nawraca się na tę nową religię, co w życiu religioznawcy w ogóle nie wchodzi w rachubę. W jego wypadku można jedynie mówić o poszerzeniu wiedzy i zwiększeniu zakresu porównywania.
Mężczyzna i kobieta
Posługując się pewnym uproszczeniem można pokusić się o spojrzenie na kobietę z perspektywy „skończonego” filozofa. Jeśli jakiś mężczyzna wybierze ten rodzaj poznania, to dostrzeże w osobie płci odmiennej prawdy bardziej ogólne, na przykład, że kobiety generalnie częściej kierują się sercem niż umysłem, że bardziej interesują ich ludzie niż idee, że są z reguły bardziej religijne niż mężczyźni. Z pewnością istnieje cały zespół cech, który sprawia, że gdy słyszymy słowo „kobieta”, to nie wyobrażamy sobie mężczyzny. Na bazie tych podobieństw można mówić o kobiecości, „świecie” kobiety, czy też odwołać się do jakiegoś innego uogólnienia, którego źródłem jest rzeczywista bądź pozorna znajomość natury kobiecej.
Jeżeli jednak ten „skończony” filozof zechce związać się na stałe z jakąś kobietą, musi zwrócić uwagę na jej cechy szczególne, a ogólne pozostawić na dalszym planie. Z filozofa przemieni się wtedy w mężczyznę zakochanego. I będzie kochał nie „jakąś” kobietę, nie kobietę „w ogóle”, lecz konkretną dziewczynę. I będzie ją kochał nie tylko dlatego, że jest kobietą, lecz dla jej szczególnych cech, odróżniających ją od pozostałych niewiast. Będzie ją kochał właśnie ze względu na te różnice i nie zadowoli się ogólną znajomością kobiet i kobiecości, która mu do tej pory wystarczała, lecz otworzy się na prawdę o niej płynącą od niej samej. Otworzy się zatem na pewnego rodzaju objawienie.
Zakochany mężczyzna jest tu symbolem człowieka religijnego. Wie on, że jego dziewczyna jest podobna do innych, ale wie też — i to jest dla niego najbardziej istotne — że bardzo różni się od pozostałych. Natomiast wymyślony na użytek tych rozważań „skończony” filozof raczej się nie zakocha, gdyż nie jest zainteresowany poznaniem płynącym z miłosnego związku. Taki człowiek jest tu symbolem religioznawcy, dla którego pojęcie Boga jest ważniejsze od samego Boga, czyli wiedza o tak czy inaczej rozumianym Absolucie ważniejsza od osobistego związku z Nim.
Sprzedawca i samochód
To porównanie może zabrzmieć wręcz trywialnie. Wyobraźmy sobie jednak doskonale przygotowanego sprzedawcę samochodów, pracującego w jakimś autokomisie. Zna on doskonale wszystkie samochody, lecz żaden z nich do niego nie należy. Zna zasadę działania wszystkich mechanizmów, ukrytych w tych samochodach, w związku z czym, gdy pojawi się zupełnie nowy model, z pewnością szybko go „rozpracuje”, bazując na dotychczasowych doświadczeniach i podobieństwie tego auta do już mu znanych. Z całą pewnością więcej jest podobieństw między różnymi samochodami, ale to właśnie różnice decydują o tym, że klienci chętnie kupują konkretny model. Przyjmijmy, że w najnowszym modelu wypowiedziana jest zawsze najbardziej aktualna prawda o samochodzie. Prawda zawarta w starszych modelach, owszem, też jest prawdą, ale już bardziej ogólną, mniej aktualną (por. Hbr 1, 1–2).
Sprzedawca, o którym mowa, zna wszystkie podobieństwa i jednocześnie dostrzega różnice. Można się jednak zastanawiać, co by zrobił, gdyby mógł sobie wybrać jeden samochód na własność. Czy wybrałby losowo którykolwiek model (bo przecież każdy jest samochodem), czy też ten najnowszy i — jego zdaniem — najlepszy? Jego ewentualny wybór tego nowego modelu symbolizuje tu „nawrócenie” religijne. Sprzedawca, który byłby tylko „religioznawcą” (a nie człowiekiem religijnym), podziękowałby właścicielowi autokomisu, mówiąc: Nie jestem zainteresowany posiadaniem samochodu. Wystarczy mi sama znajomość zgromadzonych tu pojazdów. Poza tym w tej dziedzinie nic bardzo oryginalnego już się nie wymyśli, bo gdyby tak się stało, samochód przestałby być samochodem. Dziękuję.
Podobnie i w dziedzinie religijnej są pewne granice wiedzy, w wyniku czego o wszystkich religiach można mówić jako o religiach i nawet chrześcijaństwo nie jest w stanie wyłamać się z tego schematu. Jednakże dla chrześcijanina chrześcijaństwo zawsze będzie najnowszym i najlepszym modelem samochodu, którym najszybciej można dojechać do Boga. Chrześcijanin jest człowiekiem religijnym, a więc wsiada do tego samochodu. Patrzy przez szybę i widzi, jak bardzo różni się on od innych samochodów. Religioznawca natomiast przechadza się po placu autokomisu i… zachwyca się swoją znajomością zebranych tam samochodów. W każdej chwili jest w stanie powiedzieć co nieco o każdym modelu, podobnie jak J. Campbell o religiach.
* * * * *
Zrozumienie dialogu międzyreligijnego
Przyjmijmy, że modelem jakiejś religii jest algebraiczny ułamek, na przykład 1/15. Każdy ułamek w swym zapisie zawiera trzy elementy: licznik, kreskę ułamkową i mianownik. Każdy z tych trzech składników jest bardzo ważny. Wszystkie bowiem religie mają wspólny „mianownik”: każda w swoim przekonaniu jest najlepszą drogą do zbawienia, każda ma swoje święte księgi i swój kult (rytuał). Dzięki temu możemy mówić o wzajemnym podobieństwie religii. Ale każda religia ma także swój „licznik”, który odróżnia ją od pozostałych. Nie może być dwóch religii o takich samych „licznikach”, bo nie ma dwóch buddyzmów, czy dwóch judaizmów. Natomiast „kreska ułamkowa” stanowi granicę między wiedzą religijną a religijnością, między religioznawstwem a poznaniem Boga przez miłość. W rzeczywistości bowiem, gdy chodzi o nasz stosunek do religii, to wchodzą w rachubę tylko te dwie postawy: postawa religioznawcy i postawa człowieka religijnego (wiedza i miłość).
Religioznawca zatrzymuje się na „mianowniku”. Stara się odkryć podobne elementy we wszystkich religiach, porównuje je (przykładem takiego sprowadzania wszystkich religii do wspólnego „mianownika” jest Filozofia wieczysta Aldousa Huxley’a). Gdy zbada do końca sferę „mianownika” (przyjmijmy, że jest to możliwe), mówi: To jest prawda i to jest wszystko. Dla niego liczy się tylko wiedza zawarta w „mianowniku”. To, co mieści się w „liczniku”, uważa za mało ważne i jest przekonany, że wynika to z odmienności kulturowej, nie zaś z przyjęcia — jak wierzą chrześcijanie — nadprzyrodzonego objawienia. Dla niego istotne jest to, co zawiera się w „mianowniku”, a jest to — jego zdaniem — uzewnętrznienie archetypów naszej z natury religijnej jaźni (człowiek rozumiany jako homo religiosus). Natomiast człowiek religijny, kochający Boga, nie zaprzecza wszystkim odkryciom religioznawcy, jest jednak przeciwny ich redukcjonistycznej interpretacji. Uważa on, że to, co mieści się w „mianowniku”, ma swoje źródło nie tylko w ludzkiej psychice. Jednak w przeciwieństwie do religioznawcy nie koncentruje się on wyłącznie na „mianowniku”, lecz zwraca uwagę na „licznik”, gdyż treść tam zawarta nie jest według niego wynikiem działania wyobraźni religijnej, lecz Objawienia Bożego.
Spójrzmy teraz na inne religie z punktu widzenia chrześcijanina. Każdej z nich wyznacza on jakąś wartość w relacji do wartości swojej religii. I tak hinduizmowi może wyznaczyć wartość „1”, buddyzmowi „2”, judaizmowi „3”, islamowi „4”, a chrześcijaństwu „5”. Wszystkie te religie są pewnego rodzaju „ułamkami” i mają wspólny „mianownik”. Zatem hinduizm miałby wartość 1/15, buddyzm — 2/15, judaizm — 3/15, islam — 4/15, a chrześcijaństwo — 5/15. Po dodaniu suma wynosi 15/15, czyli jeden. Tak dąży się do „jedności”, do „pełni”, którą osiągniemy dopiero w niebie.
Czy taka hierarchia dyskryminuje jakąś religię? Nie, gdyż jest to ocena „subiektywna” — z punktu widzenia chrześcijanina. Dla hinduisty hinduizm będzie miał wartość „5” (5/15), dla buddysty buddyzm i tak dalej. W ten sposób na inne religie patrzy człowiek z punktu widzenia tej, którą sam wyznaje. I tylko takie spojrzenie (które nie neguje wspólnego „mianownika”, wręcz przeciwnie) umożliwia dialog międzyreligijny. Religioznawca bowiem nie prowadzi dialogu, lecz tylko opisuje różne religijne fenomeny.
Dialog polega na „dodawaniu” i w ten sposób na dążeniu do miłości. Nie oznacza to zatarcia różnic między religiami, lecz przyjmowanie z innych religii tego, co jest „własne” dla danej religii, lecz w jej łonie jeszcze nie dość rozwinięte. W ten sposób Henri Le Saux wzbogacił chrześcijaństwo o „hinduizm”, czyli uwypuklił w chrześcijaństwie te jego wartości, które zostały bardziej rozwinięte w łonie hinduizmu. W taki sam sposób „dodaje” w Japonii William Johnston. On z kolei wzbogaca chrześcijaństwo chrześcijańskimi wartościami rozwiniętymi w łonie buddyzmu. W podobny sposób postępował Anthony de Mello.
Wymienione wyżej osoby bardzo często posądzane są o tendencje „mianownikowe”, o „mieszanie wszystkiego”, sprowadzanie wszystkich religii do jakiejś sztucznej jedności. Nie jest to trafna ocena ich działania, nie „ujednolicają” oni bowiem wszystkich idei religijnych, jak to mają skłonność czynić niektórzy religioznawcy, lecz „dodają”, prowadzą dialog. „Dodawanie” bowiem to otwartość na drugiego, a więc śmierć własnego „ja”, tymczasem „ujednolicanie” nie wymaga takiej postawy, dąży bowiem do czegoś innego, do zapanowania nad „całością”.
W wymiarze religijnym (w „liczniku”) jeżeli ktoś w danym momencie oceni swoją religię na „3” (3/15), a inną na „5” (5/15), to w tej samej chwili następuje jego nawrócenie na tę drugą, bardziej wartościową religię. W życiu religioznawcy taki akt nie wchodzi w rachubę (nawraca się bowiem tylko człowiek religijny), u niego następuje tylko poszerzenie wiedzy. Nie przebił się on bowiem przez granicę („kreska ułamkowa”) między wiedzą a miłością. Obecnie wielu ludzi kuszonych jest do zejścia na „poziom mianownika” (w tym kontekście można by religię uznać za dzieło Boga, a religioznawstwo za strategię szatana).
Jak może wyglądać sytuacja religioznawcy (bez żadnych domieszek religijności) w momencie śmierci? Staje on przed Sądem, a przecież nie wierzył w Boga, który „jest w niebie”, lecz tylko w Jego obecność w ludzkiej świadomości, czyli w rezultacie był ateistą. Staje więc na sądzie z dorobkiem życiowym 0/15. Zero zaangażowania religijnego, zero miłości do Boga, jednak duża wiedz religioznawczą (czyli z „mianownikiem” — 15: każdy przecież wie, w co nie wierzy), która niestety nie ma wartości zbawczej. Ostatecznie liczy się nadzieja pokładana w Bogu, a nie wiedza o tym, jak ludzie w Niego wierzą. Jezus powiedział: Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego (J 3, 18). Te słowa odnoszą się w jakiś sposób do każdego wierzącego, do każdego człowieka zaangażowanego religijnie, a więc również do wisznuity, który jednak nie zna osobiście Jezusa. Dla niego Jezus ukryty jest w osobie boga Wisznu. Co jednak będzie z umarłym religioznawcą? Kołem ratunkowym jest dla niego miłość okazana bliźnim. Kto miłuje swego brata — pisze św. Jan — ten trwa w światłości (a więc w Bogu, mimo że nie jest tego świadom — J.K.) i nie może się potknąć. Kto zaś swojego brata nienawidzi, żyje w ciemności i działa w ciemności, i nie wie, dokąd dąży, ponieważ ciemności dotknęły ślepotą jego oczy (1 J 2, 10–11). Bóg pragnie, byśmy żyli według dwóch przykazań miłości, byśmy kochali Jego i bliźniego. Kto zaś nie kochał ani Boga, którego nie widział, ani brata, którego (potrzeby) widział (por. 1 J 4, 20), dla tego trudno będzie znaleźć jakieś usprawiedliwienie.
Na koniec postawmy sobie pytanie, na jakiej podstawie chrześcijanin dokonuje wartościowania innych religii i dlaczego jego religia ma wartość 5/15, a nie 15/15, czyli 1? Chrześcijaństwu również nie możemy przypisać wartości „1”, gdyż teraz jeszcze widzimy niejasno, jakby w zwierciadle i poznajemy tylko częściowo (por. 1 Kor 13, 12). Kiedyś poznamy w pełni i to będzie miało wartość „1”. Wtedy osiągniemy „jedność” z Bogiem i ludźmi. Chrześcijaństwo ma wartość absolutną w stosunku do innych religii, ale nie w stosunku do samego Absolutu.
Dlaczego więc wartościujemy religie? Ułamki różnią się swymi licznikami. Nie ma – mówiąc bardzo ogólnie — dwóch buddyzmów, jak to już zostało powiedziane, więc nie można do 2/15 dodać tych samych 2/15. Każda religia ma inną wartość, ale jedna z nich musi mieć wartość największą. Dla chrześcijanina jest to chrześcijaństwo. Ułamki różnią się wartością licznika, a religie tym, w jakim stopniu są zbawcze. Jeżeli więc przyjmiemy, że chrześcijaństwo jest religią najbardziej zbawczą (5/15), to poza nim najbardziej wartościową religią będzie ta, która niesie w sobie najwięcej zbawienia.