Magazyn

Pokaż nam drogę


Niech się nie trwo­ży ser­ce wasze. Wie­rzy­cie w Boga? I we Mnie wierz­cie. W domu Ojca mego jest miesz­kań wie­le. Gdy­by tak nie było, to bym wam powie­dział. Idę prze­cież przy­go­to­wać wam miej­sce. A gdy odej­dę i przy­go­tu­ję wam miej­sce, przyj­dę powtór­nie i zabio­rę was do sie­bie, aby­ście i wy byli tam, gdzie Ja jestem. Zna­cie dro­gę, dokąd Ja idę. (…) Ja jestem dro­gą i praw­dą, i życiem. Nikt nie przy­cho­dzi do Ojca ina­czej jak tyl­ko prze­ze Mnie (J 14, 1 — 6).


Chrze­ści­jań­stwo a inne reli­gie


Uży­wa­jąc — jak się wyda­je — cel­ne­go, choć może nie­co gru­biań­skie­go porów­na­nia, moż­na powie­dzieć, że podo­bień­stwa i róż­ni­ce pomię­dzy chrze­ści­jań­stwem i inny­mi reli­gia­mi są ana­lo­gicz­ne jak te same zależ­no­ści pomię­dzy czło­wie­kiem i mał­pą. Mówiąc krót­ko podo­bień­stwo jest ude­rza­ją­ce, a róż­ni­ca… nie­skoń­czo­na.


Trzy eta­py fascy­na­cji czło­wie­kiem


Etap „biblij­ny”


“Kie­dyś” dla chrze­ści­jan wszyst­ko było jasne. Czło­wiek w powszech­nym prze­ko­na­niu uzna­wa­ny był za koro­nę stwo­rze­nia. Źró­deł tego prze­ko­na­nia trze­ba oczy­wi­ście szu­kać w Biblii (Rdz 1; Ps 8 i wie­le innych tek­stów). Czło­wiek został stwo­rzo­ny na koń­cu jako naj­do­sko­nal­sze dzie­ło Boże, wszyst­ko zaś, co zaist­nia­ło wcze­śniej, zosta­ło uczy­nio­ne ze wzglę­du na nie­go. Osta­tecz­nym celem stwór­cze­go dzia­ła­nia Boga był czło­wiek stwo­rzo­ny na Jego obraz.


Etap „nauko­wy”


W mia­rę roz­wo­ju nauki coraz bar­dziej pozna­wa­ne było zwłasz­cza cia­ło czło­wie­ka. Waż­nym momen­tem w tym pro­ce­sie było poja­wie­nie się teo­rii o roz­wo­ju gatun­ków, zapre­zen­to­wa­nej przez Karo­la Dar­wi­na. Od tego cza­su gene­za czło­wie­ka w jego wymia­rze mate­rial­nym dla wie­lu wyda­ła się oczy­wi­sta. Dla nie­któ­rych  ewo­lu­cjo­nizm prak­tycz­nie prze­stał być hipo­te­zą nauko­wą, sta­jąc się reli­gią. Napi­sa­no — zwłasz­cza w kra­jach, w któ­rych pro­gra­mo­wo sze­rzo­no ate­izm — wie­le „reduk­cyj­nych” pod­ręcz­ni­ków antro­po­lo­gii. Nie­któ­rzy fizjo­lo­dzy tak są zafra­po­wa­ni fak­tem rze­czy­wi­ste­go podo­bień­stwa czło­wie­ka do innych ssa­ków naczel­nych, że zda­ją się nie dostrze­gać róż­ni­cy pomię­dzy nimi.


Są też tacy, jak na przy­kład Colin Wil­son (Zamek Fran­ken­ste­ina), któ­rzy wszyst­kie doświad­cze­nia reli­gij­ne (mistycz­ne) potra­fią wytłu­ma­czyć inte­rak­cją zacho­dzą­cą pomię­dzy pół­ku­la­mi mózgo­wy­mi. Jeże­li tak podejść do czło­wie­ka, to trze­ba stwier­dzić, że nie ma w nim ducha róż­ne­go od cia­ła i (co za tym idzie) nie ma też Boga, któ­ry — według chrze­ści­jan — jest źró­dłem tych doświad­czeń. Wszyst­ko więc moż­na zre­du­ko­wać do gry psy­chi­ki, a taką czy inną aktyw­ność umy­słu uza­sad­nić kon­kret­ny­mi czyn­ni­ka­mi natu­ry fizycz­nej. Takie prze­ko­na­nia dopro­wa­dzi­ły nie­któ­rych do bar­dzo pro­stych roz­wią­zań prak­tycz­nych: do misty­ki poprzez nar­ko­ty­ki.


Etap „filo­zo­ficz­ny”


Wie­lu ludzi w swo­jej reflek­sji nad feno­me­nem reli­gij­nym utknę­ło na tym „nauko­wym” eta­pie. Wszyst­ko, co nie­wy­tłu­ma­czal­ne, uzna­ją oni za chwi­lo­wo nie­moż­li­we do wyja­śnie­nia przez naukę. Tym­cza­sem zaś wie­le nie­ma­te­rial­nych zja­wisk redu­ku­ją do gry mate­rii, jak choć­by myśle­nie, któ­re jest dla nich wyłącz­nie pro­ce­sem zmian neu­ro­che­micz­nych, zacho­dzą­cych w mózgu. Taka wizja czło­wie­ka z koniecz­no­ści wyklu­cza natchnie­nia pocho­dzą­ce od Ducha Świę­te­go. Tym­cza­sem zdro­wy roz­są­dek, a więc fun­da­men­tal­na reflek­sja filo­zo­ficz­na suge­ru­je, że nie wszyst­ko da się mate­ria­li­stycz­nie wytłu­ma­czyć. Zdro­wy roz­są­dek pozwa­la tak­że dostrzec nie­skoń­czo­ną róż­ni­cę pomię­dzy czło­wie­kiem i mał­pą mimo ich całe­go fizjo­lo­gicz­ne­go podo­bień­stwa. I nie trze­ba się koniecz­nie odwo­ły­wać do Biblii, żeby tę róż­ni­cę uza­sad­nić.


Trzy eta­py fascy­na­cji reli­gią


Etap „biblij­ny”


Ana­lo­gicz­nie do eta­pów fascy­na­cji czło­wie­kiem, czy choć­by eta­pów jego pozna­wa­nia, moż­na mówić o eta­pach fascy­na­cji reli­gią. Wie­lu chrze­ści­jan dłu­go nie mia­ło żad­nych wąt­pli­wo­ści, że jest tyl­ko jed­na praw­dzi­wa reli­gia, a inne — oprócz jakichś ele­men­tów praw­dy — zawie­ra­ją mnó­stwo błę­dów. Nie­któ­re z nich są tak peł­ne błę­dów, że sto­ją wła­ści­wie w cał­ko­wi­tej opo­zy­cji do chrze­ści­jań­stwa. Takie prze­ko­na­nie o wyjąt­ko­wo­ści tej kon­kret­nej reli­gii wyni­ka­ło z inter­pre­ta­cji biblij­ne­go obja­wie­nia.  Etap „nauko­wy” (reli­gio­znaw­czy)


Jed­nak w ostat­nich dzie­siąt­kach lat roz­wi­nę­ły się moc­no róż­ne nur­ty reli­gio­znaw­stwa. Dla wie­lu sta­ło się jasne, że chrze­ści­jań­stwo nie jest jedy­ną roz­wi­nię­tą reli­gią. Inne reli­gie rów­nież sze­ro­ko pre­zen­tu­ją swo­je kon­cep­cje ludz­kiej kon­dy­cji i przed­sta­wia­ją ory­gi­nal­ne spo­so­by jej prze­zwy­cię­że­nia, czy­li zba­wie­nia. Media upo­wszech­nia­ją kon­kret­ne idee i uka­zu­ją prak­ty­ko­wa­ne w tych reli­giach zewnętrz­ne akty kul­tu. Oka­zu­je się, że wie­le z nich jest podob­nych do tych, któ­re są obec­ne w chrze­ści­jań­stwie. W związ­ku z tym poja­wi­ło się wie­le osób, któ­re są prze­ko­na­ne, że „wszyst­kie reli­gie mówią to samo”.  Wie­lu bada­czy dało się ponieść takiej wizji reli­gij­nej, widząc w reli­giach tyl­ko róż­ni­ce zewnętrz­ne, któ­re przy odro­bi­nie dobrej woli moż­na pomi­nąć. Taką pró­bą stwo­rze­nia nowej reli­gii jest ruch New Age. Wybit­nym reli­gio­znaw­cą zaś, któ­ry pozo­stał na tym eta­pie fascy­na­cji reli­gia­mi, jest zmar­ły nie­daw­no Joseph Camp­bell, któ­ry kie­dyś był chrze­ści­ja­ni­nem, lecz chrze­ści­jań­stwo osta­tecz­nie nie wyda­ło mu się być czymś trans­cen­dent­nym w sto­sun­ku do innych form reli­gij­nych.  Etap „wybo­ru”


Roz­wój reli­gio­znaw­stwa nie jest dla chrze­ści­jań­stwa zagro­że­niem, lecz wręcz prze­ciw­nie: może się przy­czy­nić do oczysz­cze­nia reli­gij­nych postaw chrze­ści­jan. Chrze­ści­ja­nie zda­ją już sobie spra­wę z tego, że wyzna­wa­na przez nich reli­gia nie jest jedy­ną. W tym kon­tek­ście rodzi się pyta­nie (któ­re­go kie­dyś nie było potrze­by sta­wiać) o jedy­ność chrze­ści­jań­stwa pod wzglę­dem tego, co każ­da reli­gia ofe­ru­je. Wszyst­kie bowiem nur­ty reli­gij­ne wyra­sta­ją z potrze­by zba­wie­nia, któ­ra to potrze­ba jest wpi­sa­na w natu­rę każ­de­go czło­wie­ka. Każ­da reli­gia ina­czej odpo­wia­da na pyta­nie jak się zba­wić. Jeże­li więc ktoś doj­dzie do wnio­sku, że potra­fi zba­wić się sam, nie musi wykra­czać poza ten reli­gio­znaw­czy etap fascy­na­cji reli­gią. Zdo­by­te wia­do­mo­ści pomo­gą mu jesz­cze lepiej opra­co­wać jego reli­gij­ne menu. Nie skła­nia­jąc się emo­cjo­nal­nie ku żad­nej reli­gii pozo­sta­je gno­sty­kiem, któ­ry wybie­ra spo­śród zna­nych sobie form reli­gij­nych te, któ­re mu pomo­gą uła­twić samo­zba­wie­nie.


Kto nato­miast stwier­dzi, że sam zba­wić się nie może, że musi mu w tym ktoś pomóc, ten już w tym momen­cie w jakimś sen­sie sta­je się chrze­ści­ja­ni­nem, choć­by jesz­cze nie znał Oso­by Jezu­sa. Bowiem jedy­nym Zba­wi­cie­lem czło­wie­ka jest wła­śnie Jezus, Syn Boży, zatem kto Boga pro­si o łaskę, jest zba­wio­ny przez Jezu­sa, nawet jeśli sobie tego (do koń­ca) nie uświa­da­mia. Taki czło­wiek może oczy­wi­ście przy­jąć pew­ne prak­ty­ki medy­ta­cyj­ne z bud­dy­zmu lub czy­tać reli­gij­ną poezję hin­du­istycz­nej bhak­ti, jeże­li jed­nak o zba­wie­nie pro­si oso­bo­we­go Boga, jest już „ano­ni­mo­wym” chrze­ści­ja­ni­nem, czło­wie­kiem zwią­za­nym z Chry­stu­sem i zba­wio­nym przez Nie­go. 


Cia­ło i duch


Ssa­ki naczel­ne — a w ramach tej bio­lo­gicz­nej „wspól­no­ty” czło­wiek i mał­pa — są do sie­bie rze­czy­wi­ście bar­dzo podob­ne: ana­lo­gicz­ne narzą­dy zewnętrz­ne i wewnętrz­ne. Róż­nią się jed­nak bar­dzo pod wzglę­dem ducha. Umysł mał­py — jeśli moż­na o  czymś takim mówić — nie jest w sta­nie otwo­rzyć się na Boga. Nato­miast umysł czło­wie­ka jest stwo­rzo­ny wła­śnie po to, by nawią­zać z Nim kon­takt. Ze wzglę­du na tę róż­ni­cę moż­na ponie­kąd mał­pę utoż­sa­mić z „mate­rią”, a czło­wie­ka z „duchem”.


Podob­nie wyglą­da rela­cja pomię­dzy reli­gia­mi per­so­na­li­stycz­ny­mi, któ­rych naj­bar­dziej roz­wi­nię­tą for­mą jest chrze­ści­jań­stwo, a nur­ta­mi nie­oso­bo­wy­mi, gno­styc­ki­mi. Moż­na powie­dzieć, że zewnętrz­ne for­my reli­gij­ne to „cia­ło”, nato­miast wewnętrz­na treść to „duch”, zaś w wypad­ku chrze­ści­jań­stwa sam Duch (Świę­ty). Źró­dłem „cia­ła”, czy­li zewnętrz­nych form reli­gii jest ludz­ka natu­ra, to jest czło­wiek postrze­ga­ny jako homo reli­gio­sus, isto­ta reli­gij­na. Jeże­li więc wszy­scy ludzie są z natu­ry reli­gij­ni, to każ­dy „musi” wyzna­wać jakąś reli­gię. Na czym więc pole­ga róż­ni­ca mię­dzy tymi reli­gia­mi, a chrze­ści­jań­stwem? Przede wszyst­kim na tym, że w reli­giach nie­chrze­ści­jań­skich czło­wiek usi­łu­je zba­wić się sam poprzez swą reli­gij­ność, nato­miast chrze­ści­ja­nin wie­rzy, że jest zba­wio­ny przez Boga. To jest naj­istot­niej­sza róż­ni­ca, pozo­sta­łe są dru­go­rzęd­ne. Prak­tycz­nie chrze­ści­ja­nin może przy­jąć bar­dzo wie­le zewnętrz­nych form wystę­pu­ją­cych w innych reli­giach, pod warun­kiem jed­nak, że nie zre­zy­gnu­je z tego fun­da­men­tal­ne­go prze­ko­na­nia.


Tak więc jeśli się przyj­mie, że „cia­łem” są wszyst­kie ludz­kie akty reli­gij­ne — chrze­ści­jań­skie i nie­chrze­ści­jań­skie — nato­miast „duchem” zba­wie­nie przy­nie­sio­ne przez Jezu­sa, to trze­ba się zgo­dzić, że nosi­cie­lem „praw­dzi­we­go” ducha jest tyl­ko chrze­ści­jań­stwo. Mogą oczy­wi­ście zaist­nieć róż­ne „prze­szcze­py”, lecz dopó­ki z czasz­ki czło­wie­ka nie wyrzu­ci się jego mózgu, zastę­pu­jąc mał­pim, pozo­sta­nie on czło­wie­kiem. W ten spo­sób zosta­nie zacho­wa­ny jego duch. Podob­nie jest w dia­lo­gu mię­dzy­re­li­gij­nym. Prak­tycz­nie moż­na wszyst­ko prze­szcze­pić, pod warun­kiem, że nie wyrzu­ci się chrze­ści­jań­skie­go ducha, czy­li prze­ko­na­nia, że zaba­wie­nie moż­na zna­leźć tyl­ko w Jezu­sie Chry­stu­sie.


Puen­ta


Powtó­rzyć trze­ba, że podo­bień­stwo mię­dzy czło­wie­kiem i mał­pą jest ogrom­ne, ale róż­ni­ca jesz­cze więk­sza; podo­bień­stwo jest zewnętrz­ne, a róż­ni­ca doty­czy isto­ty. Podo­bień­stwo to jest ilo­ścio­we, nato­miast róż­ni­ca — jako­ścio­wa. Podob­nie rzecz się ma z chrze­ści­jań­stwem i inny­mi reli­gia­mi. Tu rów­nież podo­bień­stwo jest ilo­ścio­we, a róż­ni­ca jako­ścio­wa. Wie­lu bada­czy reli­gii kon­cen­tru­je się tyl­ko na tym ilo­ścio­wym podo­bień­stwie, nie zauwa­ża­jąc jako­ścio­wej róż­ni­cy. Podo­bień­stwo mię­dzy chrze­ści­jań­stwem, a inny­mi reli­gia­mi widocz­ne jest w sfe­rze zewnętrz­nej, róż­ni­ca nato­miast doty­czy kwe­stii zba­wie­nia. Chrze­ści­jań­stwo gło­si, że jego spraw­cą jest Bóg, inne reli­gie nato­miast — te z wyso­kim wskaź­ni­kiem gno­sty­cy­zmu — gene­ral­nie naucza­ją, że jest ono dzie­łem same­go czło­wie­ka. Podo­bień­stwo doty­czy „cia­ła” — feno­me­nów (mitów) reli­gij­nych (o czym z takim entu­zja­zmem roz­pra­wiał Joseph Camp­bell), gdy zaś cho­dzi o „ducha”, to w peł­ni posia­da go tyl­ko jed­na reli­gia, chrze­ści­jań­stwo. Ono więc jest w tym kon­tek­ście „czło­wie­kiem”, pozo­sta­łe reli­gie — „mał­pa­mi”.


Nie­któ­re śro­do­wi­ska chcą to prze­ko­na­nie zmie­nić, dla­te­go od kil­ku dzie­się­cio­le­ci nie­ustan­nie wyświe­tla się na ekra­nach naszych umy­słów film o Tar­za­nie. Każ­dy chy­ba ten film (ewen­tu­al­nie podob­ny, na przy­kład Księ­gę dżun­gli) w takiej czy innej wer­sji oglą­dał. Wymo­wa tego rodza­ju fil­mów jest gene­ral­nie taka, że ludzie bywa­ją gor­si od zwie­rząt, a mał­py lep­sze od ludzi. Tym­cza­sem „film” ana­lo­gicz­ny, lecz w kon­tek­ście reli­gij­nym, „wyświe­tla­ny” z upo­rem przez róż­ne „alter­na­tyw­ne” śro­do­wi­ska, przed­sta­wia z jed­nej stro­ny wyso­ko roz­wi­nię­te inne reli­gie i ich szla­chet­nych wyznaw­ców, a z dru­giej stro­ny pater­na­li­stycz­ne, apo­dyk­tycz­ne chrze­ści­jań­stwo, któ­re­go przed­sta­wi­cie­le nie pre­zen­tu­ją zbyt wyso­kie­go pozio­mu. Ileż to razy sły­szy­my, że wyznaw­cy innych reli­gii lep­si są od nas! Choć jest to nie­jed­no­krot­nie praw­dą, to jed­nak ten argu­ment w naj­mniej­szym stop­niu nie ma cha­rak­te­ru reli­gij­ne­go. Kościół nigdy nie nego­wał wiel­ko­ści ducha wyznaw­ców innych reli­gii (choć­by Maha­ta­ma Gan­dhi), zawsze jed­nak był i będzie świa­dom swo­jej wiel­ko­ści i nie­po­wta­rzal­no­ści wyni­ka­ją­cej z bez­po­śred­nie­go związ­ku z Jezu­sem Chry­stu­sem. Chrze­ści­jań­stwo bowiem to Chry­stus zba­wia­ją­cy czło­wie­ka, a inne reli­gie to czło­wiek pra­gną­cy zba­wie­nia. Samo pra­gnie­nie, choć­by nie wiem jak wiel­kie, nie jest w sta­nie spra­wić tego, co może uczy­nić moc z wyso­ka.


W tym kon­tek­ście „nawró­ce­nie” Tar­za­na trze­ba uznać za regre­sję. Porzu­cił on „złą” ludz­ką cywi­li­za­cję, aby żyć z „dobry­mi” mał­pa­mi. Nie­któ­rzy ludzie iro­nicz­nie zauwa­ża­ją, że im bar­dziej pozna­ją ludzi, tym bar­dziej sza­nu­ją zwie­rzę­ta. Nikt nam jed­nak nie każe być zły­mi ludź­mi. Nie ist­nie­je alter­na­ty­wa: być złym chrze­ści­ja­ni­nem, czy na przy­kład dobrym bud­dy­stą, gdyż moż­na i trze­ba być zarów­no dobrym chrze­ści­ja­ni­nem, jak i dobrym bud­dy­stą. Alter­na­ty­wa rze­czy­wi­ście jest, ale brzmi ina­czej: być dobrym chrze­ści­ja­ni­nem, czy dobrym bud­dy­stą? To, co ludz­kie jest tu bowiem taki samo: każ­dy z nich jest dobry. Ale jest mię­dzy nimi róż­ni­ca: jeden z nich jest świa­do­mie zako­twi­czo­ny w Jezu­sie Chry­stu­sie — Źró­dle łaski, dru­gi zaś jest tego odnie­sie­nia pozba­wio­ny. Kim być lepiej? — każ­dy musi sam doko­nać wybo­ru.


To praw­da, że mał­pa jest pod wie­lo­ma wzglę­da­mi „lep­sza” od czło­wie­ka: jest sil­niej­sza, bar­dziej wytrzy­ma­ła na ból, szyb­ciej bie­ga, wspi­na się po drze­wach i tak dalej. Pod tym wzglę­dem czło­wiek jest dużo „gor­szy”. Ma jed­nak w sobie „coś”, dzię­ki cze­mu mimo tych „bra­ków” prze­ra­sta mał­pę. Podob­nie i inne reli­gie dys­po­nu­ją ogrom­ny­mi pokła­da­mi doświad­cze­nia ducho­we­go, chrze­ści­jań­stwo jed­nak jest w posia­da­niu łaski, któ­ra każ­de­go czło­wie­ka może prze­nieść dale­ko poza gra­ni­ce jego moż­li­wo­ści.


* * * * *


Reli­gio­znaw­ca a czło­wiek reli­gij­ny


Czło­wiek i Bóg


Przy­kła­dem „fachow­ca” w dzie­dzi­nie reli­gio­znaw­stwa jest wspo­mi­na­ny już Joseph Camp­bell (np. Potę­ga mitu, Kra­ków 1994). Nie uwa­żał się on jed­nak za czło­wie­ka reli­gij­ne­go. Zatem co róż­ni reli­gio­znaw­cę od czło­wie­ka reli­gij­ne­go? Naj­ogól­niej reli­gio­znaw­ca szu­ka tego, co jest wspól­ne dla róż­nych reli­gii, szu­ka podo­bieństw. Podą­ża dro­gą „od szcze­gó­łu do ogó­łu”, posłu­gu­je się uogól­nie­niem, induk­cją. Uprasz­cza­jąc moż­na powie­dzieć, że sta­ra się spro­wa­dzić wszyst­kie reli­gie do wspól­ne­go mia­now­ni­ka. Tak wła­śnie postę­po­wał J. Camp­bell. Dowo­dził, że takie czy inne zja­wi­ska reli­gij­ne wyra­sta­ją z tych samych arche­ty­pów, te zaś mają swe źró­dło w psy­chi­ce czło­wie­ka. Żad­na reli­gia nie ma więc, według nie­go, trans­cen­dent­ne­go punk­tu zacze­pie­nia — wszyst­ko wyra­sta z jaź­ni. Tak więc chrze­ści­jań­stwo — podob­nie jak inne reli­gie — jest dla nie­go tyl­ko zespo­łem róż­nych mitów. Przy takim podej­ściu róż­ni­ce pomię­dzy reli­gia­mi nie są naj­waż­niej­sze.


Ina­czej postę­pu­je czło­wiek reli­gij­ny. Nie negu­je on podo­bieństw mię­dzy reli­gia­mi, a nawet jakiejś głę­bo­kiej wspól­no­ty mię­dzy nimi, „u pod­ło­ża”, czy­li tego wła­śnie wspól­ne­go mia­now­ni­ka, ale istot­ne są dla nie­go róż­ni­ce. W swo­im pozna­niu świa­ta trans­cen­dent­ne­go podą­ża on dro­gą „od ogó­łu do szcze­gó­łu”. Ze wzglę­du na te róż­ni­ce jest on chrze­ści­ja­ni­nem, żydem, albo hin­du­istą. Tyl­ko jeden Bóg jest dla nie­go praw­dzi­wy, albo raczej jed­na dro­ga do Nie­go, czy­li jed­na reli­gia, bo Bóg jest prze­cież dla wszyst­kich ten sam. Uwa­ża on, że podo­bień­stwa uobec­nia­ją to, co „ludz­kie” w reli­gii, róż­ni­ce zaś mogą być zna­kiem inter­wen­cji  „Boskiej”. Wła­śnie ta odmien­ność na przy­kład chrze­ści­jań­stwa od innych reli­gii jest — jak wie­rzą chrze­ści­ja­nie — wyni­kiem Obja­wie­nia, czy­li Boską „korek­tą” ludz­kich prze­ko­nań reli­gij­nych.


Reli­gio­znaw­ca posłu­gu­je się pew­ne­go rodza­ju „uprasz­cza­niem”, bowiem w ten tyl­ko spo­sób jest on w sta­nie „opa­no­wać” przed­miot swych badań, poznać go „do koń­ca”, dotknąć jego isto­ty. W jego przy­pad­ku takie dzia­ła­nie jest wska­za­ne, a nawet koniecz­ne. Uwa­ża on bowiem, że przed­miot wia­ry reli­gij­nej jest wykre­owa­ny przez czło­wie­ka. Zatem róż­ni­ce w poj­mo­wa­niu Boga wyni­ka­ją — według nie­go — z róż­nic w naszej wyobraź­ni reli­gij­nej. Czło­wiek reli­gij­ny nato­miast jest prze­ko­na­ny, że jego pozna­wa­nie nigdy nie będzie mia­ło koń­ca, gdyż Ten, któ­re­go pozna­je, jest rze­czy­wi­sty i nie­skoń­czo­ny. O ile więc reli­gio­znaw­ca dąży do tego, aby opa­no­wać przed­miot swo­je­go pozna­nia, to czło­wiek reli­gij­ny, prze­ciw­nie, pra­gnie być prze­zeń opa­no­wa­ny. Pozna­nie bowiem reli­gij­ne zawsze wią­że się z zaan­ga­żo­wa­niem, w wyni­ku cze­go czło­wiek reli­gij­ny, jeśli (roz)pozna w innej reli­gii praw­dę, w świe­tle któ­rej dotych­czas wyzna­wa­na oka­zu­je się „nie­praw­dą”, nawra­ca się na tę nową reli­gię, co w życiu reli­gio­znaw­cy w ogó­le nie wcho­dzi w rachu­bę. W jego wypad­ku moż­na jedy­nie mówić o posze­rze­niu wie­dzy i zwięk­sze­niu zakre­su porów­ny­wa­nia.


Męż­czy­zna i kobie­ta


Posłu­gu­jąc się pew­nym uprosz­cze­niem moż­na poku­sić się o spoj­rze­nie na kobie­tę z per­spek­ty­wy „skoń­czo­ne­go” filo­zo­fa. Jeśli jakiś męż­czy­zna wybie­rze ten rodzaj pozna­nia, to dostrze­że w oso­bie płci odmien­nej praw­dy bar­dziej ogól­ne, na przy­kład, że kobie­ty gene­ral­nie czę­ściej kie­ru­ją się ser­cem niż umy­słem, że bar­dziej inte­re­su­ją ich ludzie niż idee, że są z regu­ły bar­dziej reli­gij­ne niż męż­czyź­ni. Z pew­no­ścią ist­nie­je cały zespół cech, któ­ry spra­wia, że gdy sły­szy­my sło­wo „kobie­ta”, to nie wyobra­ża­my sobie męż­czy­zny. Na bazie tych podo­bieństw moż­na mówić o kobie­co­ści, „świe­cie” kobie­ty, czy też odwo­łać się do jakie­goś inne­go uogól­nie­nia, któ­re­go źró­dłem jest rze­czy­wi­sta bądź pozor­na zna­jo­mość natu­ry kobie­cej.


Jeże­li jed­nak ten „skoń­czo­ny” filo­zof zechce zwią­zać się na sta­łe z jakąś kobie­tą, musi zwró­cić uwa­gę na jej cechy szcze­gól­ne, a ogól­ne pozo­sta­wić na dal­szym pla­nie. Z filo­zo­fa prze­mie­ni się wte­dy w męż­czy­znę zako­cha­ne­go. I będzie kochał nie „jakąś” kobie­tę, nie kobie­tę „w ogó­le”, lecz kon­kret­ną dziew­czy­nę. I będzie ją kochał nie tyl­ko dla­te­go, że jest kobie­tą, lecz dla jej szcze­gól­nych cech, odróż­nia­ją­cych ją od pozo­sta­łych nie­wiast. Będzie ją kochał wła­śnie ze wzglę­du na te róż­ni­ce i nie zado­wo­li się ogól­ną zna­jo­mo­ścią kobiet i kobie­co­ści, któ­ra mu do tej pory wystar­cza­ła, lecz otwo­rzy się na praw­dę o niej pły­ną­cą od niej samej. Otwo­rzy się zatem na pew­ne­go rodza­ju obja­wie­nie.


Zako­cha­ny męż­czy­zna jest tu sym­bo­lem czło­wie­ka reli­gij­ne­go. Wie on, że jego dziew­czy­na jest podob­na do innych, ale wie też — i to jest dla nie­go naj­bar­dziej istot­ne — że bar­dzo róż­ni się od pozo­sta­łych. Nato­miast wymy­ślo­ny na uży­tek tych roz­wa­żań „skoń­czo­ny” filo­zof raczej się nie zako­cha, gdyż nie jest zain­te­re­so­wa­ny pozna­niem pły­ną­cym z miło­sne­go związ­ku. Taki czło­wiek jest tu sym­bo­lem reli­gio­znaw­cy, dla któ­re­go poję­cie Boga jest waż­niej­sze od same­go Boga, czy­li wie­dza o tak czy ina­czej rozu­mia­nym Abso­lu­cie waż­niej­sza od oso­bi­ste­go związ­ku z Nim.


Sprze­daw­ca i samo­chód


To porów­na­nie może zabrzmieć wręcz try­wial­nie. Wyobraź­my sobie jed­nak dosko­na­le przy­go­to­wa­ne­go sprze­daw­cę samo­cho­dów, pra­cu­ją­ce­go w jakimś auto­ko­mi­sie. Zna on dosko­na­le wszyst­kie samo­cho­dy, lecz żaden z nich do nie­go nie nale­ży. Zna zasa­dę dzia­ła­nia wszyst­kich mecha­ni­zmów, ukry­tych w tych samo­cho­dach, w związ­ku z czym, gdy poja­wi się zupeł­nie nowy model, z pew­no­ścią szyb­ko go „roz­pra­cu­je”, bazu­jąc na dotych­cza­so­wych doświad­cze­niach i podo­bień­stwie tego auta do już mu zna­nych. Z całą pew­no­ścią wię­cej jest podo­bieństw mię­dzy róż­ny­mi samo­cho­da­mi, ale to wła­śnie róż­ni­ce decy­du­ją o tym, że klien­ci chęt­nie kupu­ją kon­kret­ny model. Przyj­mij­my, że w naj­now­szym mode­lu wypo­wie­dzia­na jest zawsze naj­bar­dziej aktu­al­na praw­da o samo­cho­dzie. Praw­da zawar­ta w star­szych mode­lach, owszem, też jest praw­dą, ale już bar­dziej ogól­ną, mniej aktu­al­ną (por. Hbr 1, 1–2).


Sprze­daw­ca, o któ­rym mowa, zna wszyst­kie podo­bień­stwa i jed­no­cze­śnie dostrze­ga róż­ni­ce. Moż­na się jed­nak zasta­na­wiać, co by zro­bił, gdy­by mógł sobie wybrać jeden samo­chód na wła­sność. Czy wybrał­by loso­wo któ­ry­kol­wiek model (bo prze­cież każ­dy jest samo­cho­dem), czy też ten naj­now­szy i — jego zda­niem — naj­lep­szy? Jego ewen­tu­al­ny wybór tego nowe­go mode­lu sym­bo­li­zu­je tu „nawró­ce­nie” reli­gij­ne. Sprze­daw­ca, któ­ry był­by tyl­ko „reli­gio­znaw­cą” (a nie czło­wie­kiem reli­gij­nym), podzię­ko­wał­by wła­ści­cie­lo­wi auto­ko­mi­su, mówiąc: Nie jestem zain­te­re­so­wa­ny posia­da­niem samo­cho­du. Wystar­czy mi sama zna­jo­mość zgro­ma­dzo­nych tu pojaz­dów. Poza tym w tej dzie­dzi­nie nic bar­dzo ory­gi­nal­ne­go już się nie wymy­śli, bo gdy­by tak się sta­ło, samo­chód prze­stał­by być samo­cho­dem. Dzię­ku­ję.


Podob­nie i w dzie­dzi­nie reli­gij­nej są pew­ne gra­ni­ce wie­dzy, w wyni­ku cze­go o wszyst­kich reli­giach moż­na mówić jako o reli­giach i nawet chrze­ści­jań­stwo nie jest w sta­nie wyła­mać się z tego sche­ma­tu. Jed­nak­że dla chrze­ści­ja­ni­na chrze­ści­jań­stwo zawsze będzie naj­now­szym i naj­lep­szym mode­lem samo­cho­du, któ­rym naj­szyb­ciej moż­na doje­chać do Boga. Chrze­ści­ja­nin jest czło­wie­kiem reli­gij­nym, a więc wsia­da do tego samo­cho­du. Patrzy przez szy­bę i widzi, jak bar­dzo róż­ni się on od innych samo­cho­dów. Reli­gio­znaw­ca nato­miast prze­cha­dza się po pla­cu auto­ko­mi­su i… zachwy­ca się swo­ją zna­jo­mo­ścią zebra­nych tam samo­cho­dów. W każ­dej chwi­li jest w sta­nie powie­dzieć co nie­co o każ­dym mode­lu, podob­nie jak J. Camp­bell o reli­giach.


* * * * *


Zro­zu­mie­nie dia­lo­gu mię­dzy­re­li­gij­ne­go


Przyj­mij­my, że mode­lem jakiejś reli­gii jest alge­bra­icz­ny uła­mek, na przy­kład 1/15. Każ­dy uła­mek w swym zapi­sie zawie­ra trzy ele­men­ty: licz­nik, kre­skę ułam­ko­wą i mia­now­nik. Każ­dy z tych trzech skład­ni­ków jest bar­dzo waż­ny. Wszyst­kie bowiem reli­gie mają wspól­ny „mia­now­nik”: każ­da w swo­im prze­ko­na­niu jest naj­lep­szą dro­gą do zba­wie­nia, każ­da ma swo­je świę­te księ­gi i swój kult (rytu­ał). Dzię­ki temu może­my mówić o wza­jem­nym podo­bień­stwie reli­gii. Ale każ­da reli­gia ma tak­że swój „licz­nik”, któ­ry odróż­nia ją od pozo­sta­łych. Nie może być dwóch reli­gii o takich samych „licz­ni­kach”, bo nie ma dwóch bud­dy­zmów, czy dwóch juda­izmów. Nato­miast „kre­ska ułam­ko­wa” sta­no­wi gra­ni­cę mię­dzy wie­dzą reli­gij­ną a reli­gij­no­ścią, mię­dzy reli­gio­znaw­stwem a pozna­niem Boga przez miłość. W rze­czy­wi­sto­ści bowiem, gdy cho­dzi o nasz sto­su­nek do reli­gii, to wcho­dzą w rachu­bę tyl­ko te dwie posta­wy: posta­wa reli­gio­znaw­cy i posta­wa czło­wie­ka reli­gij­ne­go (wie­dza i miłość).


Reli­gio­znaw­ca zatrzy­mu­je się na „mia­now­ni­ku”. Sta­ra się odkryć podob­ne ele­men­ty we wszyst­kich reli­giach, porów­nu­je je (przy­kła­dem takie­go spro­wa­dza­nia wszyst­kich reli­gii do wspól­ne­go „mia­now­ni­ka” jest Filo­zo­fia wie­czy­sta Aldo­usa Huxley’a). Gdy zba­da do koń­ca sfe­rę „mia­now­ni­ka” (przyj­mij­my, że jest to moż­li­we), mówi: To jest praw­da i to jest wszyst­ko. Dla nie­go liczy się tyl­ko wie­dza zawar­ta w „mia­now­ni­ku”. To, co mie­ści się w „licz­ni­ku”, uwa­ża za mało waż­ne i jest prze­ko­na­ny, że wyni­ka to z odmien­no­ści kul­tu­ro­wej, nie zaś z przy­ję­cia — jak wie­rzą chrze­ści­ja­nie — nad­przy­ro­dzo­ne­go obja­wie­nia. Dla nie­go istot­ne jest to, co zawie­ra się w „mia­now­ni­ku”, a jest to — jego zda­niem — uze­wnętrz­nie­nie arche­ty­pów naszej z natu­ry reli­gij­nej jaź­ni (czło­wiek rozu­mia­ny jako homo reli­gio­sus). Nato­miast czło­wiek reli­gij­ny, kocha­ją­cy Boga, nie zaprze­cza wszyst­kim odkry­ciom reli­gio­znaw­cy, jest jed­nak prze­ciw­ny ich reduk­cjo­ni­stycz­nej inter­pre­ta­cji. Uwa­ża on, że to, co mie­ści się w „mia­now­ni­ku”, ma swo­je źró­dło nie tyl­ko w ludz­kiej psy­chi­ce. Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do reli­gio­znaw­cy nie kon­cen­tru­je się on wyłącz­nie na „mia­now­ni­ku”, lecz zwra­ca uwa­gę na „licz­nik”, gdyż treść tam zawar­ta nie jest według nie­go wyni­kiem dzia­ła­nia wyobraź­ni reli­gij­nej, lecz Obja­wie­nia Boże­go.


Spójrz­my teraz na inne reli­gie z punk­tu widze­nia chrze­ści­ja­ni­na. Każ­dej z nich wyzna­cza on jakąś war­tość w rela­cji do war­to­ści swo­jej reli­gii. I tak hin­du­izmo­wi może wyzna­czyć war­tość „1”, bud­dy­zmo­wi „2”, juda­izmo­wi „3”, isla­mo­wi „4”, a chrze­ści­jań­stwu „5”. Wszyst­kie te reli­gie są pew­ne­go rodza­ju „ułam­ka­mi” i mają wspól­ny „mia­now­nik”. Zatem hin­du­izm miał­by war­tość 1/15, bud­dyzm — 2/15, juda­izm — 3/15, islam — 4/15, a chrze­ści­jań­stwo — 5/15. Po doda­niu suma wyno­si 15/15, czy­li jeden. Tak dąży się do „jed­no­ści”, do „peł­ni”, któ­rą osią­gnie­my dopie­ro w nie­bie.


Czy taka hie­rar­chia dys­kry­mi­nu­je jakąś reli­gię? Nie, gdyż jest to oce­na „subiek­tyw­na” — z punk­tu widze­nia chrze­ści­ja­ni­na. Dla hin­du­isty hin­du­izm będzie miał war­tość „5” (5/15), dla bud­dy­sty bud­dyzm i tak dalej. W ten spo­sób na inne reli­gie patrzy czło­wiek z punk­tu widze­nia tej, któ­rą sam wyzna­je. I tyl­ko takie spoj­rze­nie (któ­re nie negu­je wspól­ne­go „mia­now­ni­ka”, wręcz prze­ciw­nie) umoż­li­wia dia­log mię­dzy­re­li­gij­ny. Reli­gio­znaw­ca bowiem nie pro­wa­dzi dia­lo­gu, lecz tyl­ko opi­su­je róż­ne reli­gij­ne feno­me­ny.


Dia­log pole­ga na „doda­wa­niu” i w ten spo­sób na dąże­niu do miło­ści. Nie ozna­cza to zatar­cia róż­nic mię­dzy reli­gia­mi, lecz przyj­mo­wa­nie z innych reli­gii tego, co jest „wła­sne” dla danej reli­gii, lecz w jej łonie jesz­cze nie dość roz­wi­nię­te. W ten spo­sób Hen­ri Le Saux wzbo­ga­cił chrze­ści­jań­stwo o „hin­du­izm”, czy­li uwy­pu­klił w chrze­ści­jań­stwie te jego war­to­ści, któ­re zosta­ły bar­dziej roz­wi­nię­te w łonie hin­du­izmu. W taki sam spo­sób „doda­je” w Japo­nii Wil­liam John­ston. On z kolei wzbo­ga­ca chrze­ści­jań­stwo chrze­ści­jań­ski­mi war­to­ścia­mi roz­wi­nię­ty­mi w łonie bud­dy­zmu. W podob­ny spo­sób postę­po­wał Antho­ny de Mel­lo.


Wymie­nio­ne wyżej oso­by bar­dzo czę­sto posą­dza­ne są o ten­den­cje „mia­now­ni­ko­we”, o „mie­sza­nie wszyst­kie­go”, spro­wa­dza­nie wszyst­kich reli­gii do jakiejś sztucz­nej jed­no­ści. Nie jest to traf­na oce­na ich dzia­ła­nia, nie „ujed­no­li­ca­ją” oni bowiem wszyst­kich idei reli­gij­nych, jak to mają skłon­ność czy­nić nie­któ­rzy reli­gio­znaw­cy, lecz „doda­ją”, pro­wa­dzą dia­log. „Doda­wa­nie” bowiem to otwar­tość na dru­gie­go, a więc śmierć wła­sne­go „ja”, tym­cza­sem „ujed­no­li­ca­nie” nie wyma­ga takiej posta­wy, dąży bowiem do cze­goś inne­go, do zapa­no­wa­nia nad „cało­ścią”.


W wymia­rze reli­gij­nym (w „licz­ni­ku”) jeże­li ktoś w danym momen­cie oce­ni swo­ją reli­gię na „3” (3/15), a inną na „5” (5/15), to w tej samej chwi­li nastę­pu­je jego nawró­ce­nie na tę dru­gą, bar­dziej war­to­ścio­wą reli­gię. W życiu reli­gio­znaw­cy taki akt nie wcho­dzi w rachu­bę (nawra­ca się bowiem tyl­ko czło­wiek reli­gij­ny), u nie­go nastę­pu­je tyl­ko posze­rze­nie wie­dzy. Nie prze­bił się on bowiem przez gra­ni­cę („kre­ska ułam­ko­wa”) mię­dzy wie­dzą a miło­ścią. Obec­nie wie­lu ludzi kuszo­nych jest do zej­ścia na „poziom mia­now­ni­ka” (w tym kon­tek­ście moż­na by reli­gię uznać za dzie­ło Boga, a reli­gio­znaw­stwo za stra­te­gię sza­ta­na).


Jak może wyglą­dać sytu­acja reli­gio­znaw­cy (bez żad­nych domie­szek reli­gij­no­ści) w momen­cie śmier­ci? Sta­je on przed Sądem, a prze­cież nie wie­rzył w Boga, któ­ry „jest w nie­bie”, lecz tyl­ko w Jego obec­ność w ludz­kiej świa­do­mo­ści, czy­li w rezul­ta­cie był ate­istą. Sta­je więc na sądzie z dorob­kiem życio­wym 0/15. Zero zaan­ga­żo­wa­nia reli­gij­ne­go, zero miło­ści do Boga, jed­nak duża wiedz reli­gio­znaw­czą (czy­li z „mia­now­ni­kiem” — 15: każ­dy prze­cież wie, w co nie wie­rzy), któ­ra nie­ste­ty nie ma war­to­ści zbaw­czej. Osta­tecz­nie liczy się nadzie­ja pokła­da­na w Bogu, a nie wie­dza o tym, jak ludzie w Nie­go wie­rzą. Jezus powie­dział: Kto wie­rzy w Nie­go, nie pod­le­ga potę­pie­niu; a kto nie wie­rzy, już został potę­pio­ny, bo nie uwie­rzył w imię Jed­no­ro­dzo­ne­go Syna Boże­go (J 3, 18). Te sło­wa odno­szą się w jakiś spo­sób do każ­de­go wie­rzą­ce­go, do każ­de­go czło­wie­ka zaan­ga­żo­wa­ne­go reli­gij­nie, a więc rów­nież do wisz­nu­ity, któ­ry jed­nak nie zna oso­bi­ście Jezu­sa. Dla nie­go Jezus ukry­ty jest w oso­bie boga Wisz­nu. Co jed­nak będzie z umar­łym reli­gio­znaw­cą? Kołem ratun­ko­wym jest dla nie­go miłość oka­za­na bliź­nim. Kto miłu­je swe­go bra­ta — pisze św. Jan — ten trwa w świa­tło­ści (a więc w Bogu, mimo że nie jest tego świa­dom — J.K.) i nie może się potknąć. Kto zaś swo­je­go bra­ta nie­na­wi­dzi, żyje w ciem­no­ści i dzia­ła w ciem­no­ści, i nie wie, dokąd dąży, ponie­waż ciem­no­ści dotknę­ły śle­po­tą jego oczy (1 J 2, 10–11). Bóg pra­gnie, byśmy żyli według dwóch przy­ka­zań miło­ści, byśmy kocha­li Jego i bliź­nie­go. Kto zaś nie kochał ani Boga, któ­re­go nie widział, ani bra­ta, któ­re­go (potrze­by) widział (por. 1 J 4, 20), dla tego trud­no będzie zna­leźć jakieś uspra­wie­dli­wie­nie.


Na koniec postaw­my sobie pyta­nie, na jakiej pod­sta­wie chrze­ści­ja­nin doko­nu­je war­to­ścio­wa­nia innych reli­gii i dla­cze­go jego reli­gia ma war­tość 5/15, a nie 15/15, czy­li 1? Chrze­ści­jań­stwu rów­nież nie może­my przy­pi­sać war­to­ści „1”, gdyż teraz jesz­cze widzi­my nie­ja­sno, jak­by w zwier­cia­dle i pozna­je­my tyl­ko czę­ścio­wo (por. 1 Kor 13, 12). Kie­dyś pozna­my w peł­ni i to będzie mia­ło war­tość „1”. Wte­dy osią­gnie­my „jed­ność” z Bogiem i ludź­mi. Chrze­ści­jań­stwo ma war­tość abso­lut­ną w sto­sun­ku do innych reli­gii, ale nie w sto­sun­ku do same­go Abso­lu­tu.


Dla­cze­go więc war­to­ściu­je­my reli­gie? Ułam­ki róż­nią się swy­mi licz­ni­ka­mi. Nie ma – mówiąc bar­dzo ogól­nie —  dwóch bud­dy­zmów, jak to już zosta­ło powie­dzia­ne, więc nie moż­na do 2/15 dodać tych samych 2/15. Każ­da reli­gia ma inną war­tość, ale jed­na z nich musi mieć war­tość naj­więk­szą. Dla chrze­ści­ja­ni­na jest to chrze­ści­jań­stwo. Ułam­ki róż­nią się war­to­ścią licz­ni­ka, a reli­gie tym, w jakim stop­niu są zbaw­cze. Jeże­li więc przyj­mie­my, że chrze­ści­jań­stwo jest reli­gią naj­bar­dziej zbaw­czą (5/15), to poza nim naj­bar­dziej war­to­ścio­wą reli­gią będzie ta, któ­ra nie­sie w sobie naj­wię­cej zba­wie­nia.

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.