Pozwól nam się poznać
- 22 kwietnia, 2003
- przeczytasz w 16 minut
Gdy Jezus przyszedł w okolice Cezarei Filipowej, pytał swych uczniów: „Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?” A oni odpowiedzieli: „Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków”. Jezus zapytał ich: „A wy za kogo Mnie uważacie?” Odpowiedział Szymon Piotr: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Na to Jezus mu rzekł: „Błogosławiony jesteś Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie” (Mt 16, 13–17).
Odpowiedź na pytanie zadane przez Jezusa ma podwójną wagę. Wypowiadając bowiem swoje credo na Jego temat, odpowiadamy tym samym — choć może sobie tego w pełni nie uświadamiamy — na pytanie kim (według nas) sami jesteśmy. Dlatego w tym wypadku warto „się”, zawarte w tytule, zrozumieć dwuznacznie. Daj nam się poznać, czyli pozwól, abyśmy z Twoją pomocą poznali Ciebie; albo też wspomóż nasze poznanie siebie samych. Jeżeli więc, podobnie jak Piotr, odpowiem, że Jezus jest Synem Bożym, Jednorodzonym Synem Ojca, to sobie już nie będę mógł przypisać tego samego statusu. Mówiąc krótko powiem, że owszem, ja również jestem synem Bożym, ale nie współistotnym Mu. Nie jestem zrodzony przez Niego — jak Jezus — przed wiekami, lecz stworzony.
Taka odpowiedź „sprawia”, że jestem chrześcijaninem. Gdybym bowiem odpowiedział inaczej, już bym chrześcijaninem nie mógł być. A inaczej odpowiedzieć można. I czyni tak dzisiaj wielu ludzi, którzy nie słuchają Ojca, lecz radzą się „ciała i krwi”, czyli poprzestają na tym, co sami o Bogu pomyśleć zdołają. Mówią oni, że każdy człowiek, jeżeli nie jest, to z pewnością może być równy Chrystusowi. Znaczy to, że każdy z nas jest bogiem, który jedynie „zapomniał” o swej godności. „Świadomość” tę można jednak przywrócić przy pomocy różnych praktyk, które polecają takie czy inne kierunki duchowości wschodniej, najogólniej mówiąc — gnostyckie. Takie podejście jest oczywiście obce chrześcijaństwu, a tym samym Duchowi Bożemu. Co jednak stoi u podstaw jednej i drugiej odpowiedzi na pytanie, kim jest Jezus, a tym samym, kim sam jestem?
Wydaje się — w pewnym uproszczeniu — że ludzie dzielą się na dwie grupy: na tych, którzy o wszystko pytają oraz na tych, którzy zawsze wszystko „wiedzą”. Skoro więc kto pyta, nie błądzi, to znaczy, że ten, który wszystko „wie”, już zbłądził. Kto pyta, ten zbliża się do Boga; kto zaś wszystko „wie”, ten tym samym od Boga odchodzi, bowiem tylko Bóg wie wszystko w pełni. Zatem ten, kto twierdzi, że również wie, stawia się na równi z Bogiem. Źródłem pytań jest pokora wobec Boga i świata (pytania naukowców), natomiast źródłem „wiedzy” — pycha.
Idąc dalej tym tropem trzeba zauważyć, że w życiu można uprawiać jeden z dwóch (bo tylko takie dwa są) typów refleksji: refleksję „teologiczną”, albo „ideologiczną”. Podejście TEO-logiczne zakłada, że najbardziej pierwotną rzeczywistością jest Bóg, potem świat, a na końcu człowiek (ja). Pierwszy jest Bóg, od Niego wszystko pochodzi, zatem Jego o wszystko należy pytać. Prawdziwe poznanie (filozoficzne lub naukowe) to odkrywanie „porządku teo-logicznego”, czyli takiego, jaki ustanowił Bóg. W tym znaczeniu „teologiem” może być nawet ateista, jeżeli uczciwie stawia pytania, jeżeli nie „wie” z góry wszystkiego. „Teolog” jest zawsze pokorny i posłuszny, wie bowiem, że to nie on jest twórcą rzeczywistości i rządzących nią praw. On je tylko odkrywa, a następnie posługuje się nimi w duchu „pierwotnego błogosławieństwa”(por. Rdz 1, 28). „Teolog” jest więc realistą, człowiekiem uznającym mądrość (i rzeczywistość) pierwotną w stosunku do własnej.
Zupełnie innym, przeciwstawnym do tego, jest podejście IDEO-logiczne. Dla „ideologa” pierwotną rzeczywistością nie jest Bóg i świat, lecz jego własny pogląd („idea”) na temat Boga i świata. „Ideolog” nie zadaje pytań, ponieważ już z góry wszystko „wie”. Jego aktywność intelektualna służy tylko temu, by znaleźć potwierdzenie dla swych „niepodważalnych” przekonań. „Ideolog” nie jest ani pokorny, ani posłuszny. Wobec kogo miałby zresztą być pokorny i kogo miałby słuchać, skoro jest „ponad” wszystkim? „Ideolog” jest człowiekiem, który twierdzi, że jeżeli rzeczywistość nie pasuje do jego sądów, to tym gorzej dla niej (Hegel).
Jak już wspomniałem teolog zawsze pyta, natomiast ideolog zawsze wszystko „wie”. W dziedzinie religii teolog jest człowiekiem wierzącym (Bogu), otwartym na prawdę pochodzącą „z zewnątrz”: z Objawienia i „mowy” otaczającego świata; ideolog natomiast jest gnostykiem, czerpiącym prawdę (zwłaszcza tę dotyczącą rzeczywistości nadprzyrodzonej, prawdę ostateczną) z własnego „wnętrza”. Prawdziwy chrześcijanin nieustannie troszczy się o to, żeby jego postawa religijna była teologiczna (taka, jakiej życzy sobie Bóg — dlatego stara się rozpoznać Jego wolę), a nie ideologiczna, określona przez siebie samego. Nauczycielem teologa jest zawsze Duch Święty (nawet jeśli nie jest on w sensie ścisłym teologiem, lecz na przykład naukowcem, stawiającym pytania i uczciwie poszukującym na nie odpowiedzi), ideologa natomiast — choć może nie zawsze „bezpośrednio” — zły duch. W związku z tym teolog jest synem „nawróconym”, powracającym do Ojca, ideolog — synem „marnotrawnym”, odchodzącym („samodzielnym”). Przykładów myślenia ideologicznego nie brak we współczesnym świecie. Jego wymowną „wizytówką” jest wyrażenie przed naszą erą. Próbuje ono ominąć ten „punkt” (Jezusa), od którego era, zwana przez ideologa „naszą”, rzeczywiście się zaczęła.
Ale powróćmy do osoby Jezusa. Można się o Nim wypowiadać na sposób teologiczny, albo ideologiczny. Jeżeli ktoś w swoim podejściu do rzeczywistości, a tym samym do Boga jest teologiem, ten przyzna, że nie wie o Nim wszystkiego. Jezusa można bowiem — w wierze — poznać, ale nigdy nie będzie to poznanie wyczerpujące, nawet w niebie, ponieważ Jezus jest Bogiem, a Boga żaden człowiek ogarnąć nie może. Teolog przede wszystkim słucha, co sam Jezus ma o sobie do powiedzenia. Zupełnie inaczej postępuje ideolog. On „wie”, kim jest Jezus, nawet jeżeli wiadomości o Nim nie czerpał z Ewangelii… bo niby dlaczego Ewangelia miałaby być najbardziej pewnym źródłem wiedzy o Jezusie? Ideolog nie zgodzi się z wyznaniem Piotra, bo wtedy nie mógłby się równać z Jezusem, a przecież na tym mu najbardziej zależy. Przykładem takiego „superideologicznego” podejścia do Jezusa, a tym samym do człowieka, jest poniższy tekst, będący świadectwem „gorącego” pragnienia posiadania zbawczej wiedzy, a jednocześnie totalnego odejścia od prawdy. I chociaż nie przedstawia on żadnej wartości, to jednak warto go zacytować ze względu na jaskrawy sposób przedstawienia tego, o czym inne ideologiczne (czyli gnostyczne) teksty mówią bardziej oględnie.
Dawne rękopisy tybetańskie podają, że Jezus spędził 17 lat (od 12 do 29 roku życia) na Wschodzie, zarówno jako uczeń, jak i nauczyciel: Studiował święte pisma, uczył się uzdrawiania i wyrzucania demonów oraz przygotowywał się do swej palestyńskiej misji.
Jezus nie twierdził, że urodził się Bogiem. Podstawową zasadą nauk Wniebowstąpionych Mistrzów jest to, że wszyscy synowie i córki Boga mają iskrę, dzięki której mogą stać się Chrystusem, tj. zrealizować swój boski potencjał i wstąpić do Boga, jak tego dokonali Gautama i Jezus. Ta koncepcja tkwi u podstaw wielkich religii Wschodu i Zachodu. Jezus uczył swoich uczniów o tej prawdzie, lecz wiele z jego nauk zostało zagubionych lub zniekształconych przez Ojców Kościoła.
Nie ma w Piśmie świętym fragmentu, w którym Jezus by twierdzi, że jest jedynym Synem Bożym, mającym wyłączne prawo do Boskiego Synostwa. (…)
Słowo Chrystus pochodzi od greckiego Christos-namaszczony. „Człowiek Chrystusowy”, to ktoś namaszczony Światłem PANA (Światłem obecności JAM JEST).
Wcześni gnostycy chrześcijańscy mówili o tym samym. Gnostyczna Ewangelia Filipa opisuje naśladowcę Chrystusa, który idzie śladami mistrza „już nie jako chrześcijanin, ale jako Chrystus”. Tak, naśladujemy Chrystusa, by stać się Chrystusem. W gnostycznej Ewangelii Tomasza znajdujemy słowa Jezusa: „Nie jestem twoim Panem. (…) Ten, kto pije z moich ust, stanie się czym ja jestem: a ja stanę się nim”. Jezus mówi: „Ja, które jest Chrystusem we mnie, jest tym samym „ja”, które jest Chrystusem w tobie. Kiedy zjednoczysz się z tym Chrystusem, którym JAM JEST, (bo jest tylko jeden Chrystus), ja stanę się tobą, a ty staniesz się mną — takim, jakim, JAM JEST”.
Teksty buddyjskie również mówią o boskiej naturze, którą każda dusza może uzewnętrznić. Nazywają to „esencją Buddy” i twierdzą, że jest ona stale obecna we wszystkich istotach (Andrzej Sychowicz, w: ARCANUM. Wtajemniczenie w duchowość Wschodu i Zachodu, nr 1–2/ 1992).
Trzeba jeszcze raz podkreślić, że nikt nie pozna prawdy o Jezusie i o sobie samym, jeżeli będzie do tego celu zdążał drogą „ciała i krwi”, jeżeli będzie wyznawcą jakiejkolwiek ideologii. Ideologii jest bowiem wiele, teologia — mimo wielu religii — tylko jedna. Źródłem ideologii są bowiem zawsze jakieś odgórne założenia, natomiast źródłem teologii — szczere poszukiwanie prawdy. Kto więc szuka prawdy, ten żyje w Duchu, a tym samym zawsze jest w drodze do Jezusa, ponieważ On jest prawdą (por. J 14, 6). W tym znaczeniu wyznawcami Jezusa są wszyscy ludzie szczerze poszukujący prawdy, nawet gdybyśmy ich „tymczasowo” nazywali hinduistami, taoistami, czy jeszcze inaczej. Natomiast ideologowie zawsze będą z dala od Jezusa, choćby godzinami „pięknie” o Nim rozprawiali. O tej różnicy przesądza bowiem podejście, o którym już była mowa, mianowicie, że teolog pyta, natomiast ideolog „wie”. Tymczasem pytanie otwiera człowieka na Ducha, natomiast uprzednia „wiedza” sprawia, że jest on podobny do szatana, który również „wiedział”, jaki jest Bóg, a z tej „wiedzy” wyrastało przekonanie o nim samym, przekonanie, które stara się i dzisiaj jak najszerzej upowszechnić. „Światopogląd” diabła przyczynił się ostatecznie do tego, że został on „strącony” (por. Ap 12, 10). Wydarzenie to ma charakter archetypiczny, zatem może stać się i naszym udziałem, jeżeli zechcemy być ideologami (gnostykami) zamiast teologami.
W nawiązaniu do wyżej cytowanego tekstu trzeba przede wszystkim zauważyć, że jego autor bardzo skrzętnie wykorzystuje podstawowe informacje na temat Jezusa, zawarte w Ewangelii. Jezus zapewne dlatego powędrował na Wschód w poszukiwaniu mądrości po ukończeniu dwunastu lat, gdyż… jako dwunastoletniego chłopca widziano Go w świątyni — w Palestynie. Nie mógł jednak być na Wschodzie dłużej, niż do dwudziestego dziewiątego roku życia, gdyż — jak wiemy również z Pisma świętego, a nie z rękopisów tybetańskich — w wieku trzydziestu lat rozpoczął swe publiczne nauczanie. Tak więc autor tego tekstu potrafi przyjąć prawdę zawartą w Biblii, ale tylko w takim stopniu, w jakim ona może podtrzymać jego gnostyczne założenia. Dziwne, że Jezusowi nigdy „nie wyrwało się” żadne sanskryckie wyrażenie, a przecież mogłoby, skoro spędził tam tak wiele czasu. Tymczasem On mówił, że powtarza tylko to, co usłyszał od swego Ojca (por. J 8, 26). Czyż nie powinien raczej zacytować jakiegoś ówczesnego, renomowanego guru?
Nie warto wdawać się w szczegółową analizę tego steku bzdur. Trzeba jednak z naciskiem podkreślić, że Jezus wyraźnie nauczał, że jest Jednorodzonym Synem Bożym, co zresztą stało się bezpośrednią („oficjalną”) przyczyną Jego śmierci. Nigdy też nie nauczał, jak to czynią gnostycy, że każdy człowiek może się stać Bogiem, gdyż de facto godność boska już w nas tkwi, zawarta w owej „iskrze boskości”. Takie przekonanie, nawiązujące do fundamentalnych idei metafizycznych Dalekiego Wschodu, jest całkowicie sprzeczne z nauczaniem Jezusa Chrystusa. Owa „zgodność”, do której nas autor przekonuje, powołując się na odpowiednio zinterpretowane teksty biblijne, nie odpowiada w żadnym wypadku rzeczywistości, całkowicie natomiast zgadza się z intencjami tych, którzy przyjęli filozoficzne i duchowe orędzie Wschodu, nie rozstając się jednak z chrześcijańskim nazewnictwem religijnych treści. Tylko w szkole tego, kto się podaje za anioła światłości można dokonać tak „wspaniałej” syntezy.
To prawda, że choć nie warto tych „mądrości” komentować, to jednak z drugiej strony trzeba o tym mówić, gdyż mamy tu do czynienia z antyewangelią, „dobrą nowiną” jakiejś nowej religii, sprzecznej z chrześcijaństwem, choć z upodobaniem strojącej się w chrześcijańskie szaty. Podstawową tezą tej nowej religii jest przekonanie o boskości człowieka, który o tej swej godności „zapomniał”. Wyznawcy tych alternatywnych w stosunku do chrześcijaństwa idei twierdzą, że każdy może powiedzieć o sobie JAM JEST. Tymczasem JESTEM, KTÓRY JESTEM skierowane do Mojżesza z płonącego krzewu (por. Wj 3, 14) i JA JESTEM wypowiedziane do faryzeuszy i uczonych w Piśmie (por. J 8,24. 28. 58), to słowa, które są prawdą, gdy chodzi o Boga, lecz kłamstwem, gdybyśmy je chcieli odnieść do człowieka.
Ten, kto z przekonaniem mówi o sobie JAM JEST, z(a) wyznawcami hinduizmu powtórzy chętnie TAT TWAM ASI — ty jesteś Tym: Brahmanem, Absolutem, Bogiem. Nie możemy jednak każdego człowieka mylić z Jedynym Człowiekiem, który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami. Bóg z Boga, światłość ze światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony, a nie stworzony, współistotny Ojcu, a przez Niego wszystko się stało. Te słowa, tak prawdziwe, gdy chodzi o Jezusa, odniesione do każdego innego człowieka, wyrażają nieporównywalne z żadnym innym kłamstwo. Treść w nich zawartą wypowiedział już „na początku” sam diabeł, o czym zaświadcza Księga Rodzaju. Czy jednak warto uprawiać „teologię” pod jego kierunkiem?
Z całą jednak pewnością warto być posłusznym Duchowi Świętemu, słuchać Go, czyli zadawać Mu pytania. Posłuszeństwo Duchowi Świętemu jest zawsze dwuwymiarowe. Z jednej strony jest to nieustanne zadawanie Mu pytania: Co mam czynić?, a z drugiej — po uzyskaniu odpowiedzi — oczekiwana przez Niego reakcja z naszej strony. Zadawanie pytań Duchowi Świętemu jest bardzo ważne. Posłuszeństwo tego, kto pyta, nie jest tylko jakimś bezwolnym wykonywaniem narzuconych z zewnątrz poleceń, lecz współtworzeniem — z Duchem — nowego świata, a przede wszystkim nowego siebie. Ostatecznym bowiem adresatem każdego szczerego pytania jest zawsze Duch Święty. Tak więc refleksja uprawiana pod kierunkiem Ducha Świętego jest refleksją „realistyczną”, a nie „idealistyczną”, a mówiąc inaczej — „teologiczną”, nie zaś „ideologiczną”, chrześcijańską, a nie gnostyczną. Jest to refleksja jak najbardziej intelektualna, opierająca się na przesłankach czerpanych z Objawienia Bożego i codziennego doświadczenia. Co zatem w świetle takiej refleksji możemy powiedzieć o sobie, wyznając — za Piotrem — że Jezus jest Jednorodzonym Synem Bożym?
Kim jestem? — to fundamentalne pytanie każdego człowieka, nawet gdyby go wprost nie wyraził. Warto więc spróbować udzielić na nie — na ile to jest możliwe — równie fundamentalnej odpowiedzi. Otóż odpowiedź ta jest ukryta właśnie w tym pytaniu, a raczej w orzeczeniu tego krótkiego zdania: jestem. Jestem, istnieję. Ale od kiedy istnieję? Od zawsze, czy też miałem jakiś początek? Nie od zawsze, zatem jestem stworzeniem, istotą stworzoną. Skoro zaś tak, to znaczy, że mam Stwórcę, czyli Ojca. Jestem zatem synem (nie jedynym) Ojca, którym jest Bóg-Stwórca. Jestem synem Ojca Niebieskiego — oto fundament mojej tożsamości. Czy jednak mogę o sobie — a tym samym o każdym człowieku na tym fundamentalnym poziomie — powiedzieć coś więcej?
Drugim (nie w sensie chronologicznym lub hierarchicznym, lecz z „mojego punktu widzenia”, ale jednak) obiektywnym faktem, a więc niezależnym od mojego widzimisię, jest to, że i Jezus jest Jego Synem. Z faktu, że obaj jesteśmy Jego synami, wynika, iż jesteśmy do siebie podobni (tzn., że ja jestem podobny do Jezusa). Jezus jednak jest Synem tego samego Ojca — co zauważył św. Piotr — w inny sposób niż ja, w wyniku czego nie jesteśmy tacy sami. Zatem drugim wyznacznikiem mojej tożsamości jest to, że jestem podobny do Jezusa.
Najbardziej pierwotnym źródłem mojego podobieństwa do Jezusa nie jest jednak — choć łatwo tak pomyśleć — Jego Wcielenie, lecz nasze wspólne synostwo Boże. Natomiast człowieczeństwo Jezusa, będące owocem Wcielenia, ostatecznie „dokumentuje”, potwierdza tylko to moje do Niego podobieństwo, lecz go nie ustanawia, ponieważ jesteśmy do siebie podobni „od początku”, zanim jeszcze nastąpiło Wcielenie. I bylibyśmy do siebie podobni także wtedy, gdyby Jezus nie stał się człowiekiem. Nasze bowiem podobieństwo — jak to zauważyłem wyżej — wynika z tego, że jesteśmy synami Ojca. Wcielenie Jezusa ani tej prawdy nie pogłębiło, ani nie umniejszyło. Sprawiło jednak, że „na własne oczy” mogliśmy się przekonać, jak bardzo jesteśmy do siebie (tzn. my do Jezusa) podobni, choć nie tacy sami.
W naszą naturę wpisany jest jednak także grzech (pierworodny). Grzech ten sprawia, że w stosunku do Ojca jesteśmy synami marnotrawnymi, którzy poprzez odejście od Niego utracili także pierwotne podobieństwo do Jezusa. To prawda, że synostwa Bożego nigdy nie utracimy, gdyż u jego podstaw stoi akt stworzenia, czyli najbardziej pierwotny akt miłości ze strony Boga. Jednakże bycie synem marnotrawnym, wynikające z braku naszej miłości do Boga, nie daje szczęścia. Również podobieństwa do Jezusa, którego źródłem jest nasze wspólne synostwo Boże (a także Jego ludzka natura), nigdy do końca nie możemy utracić. Czyż jednak nawet najmniejszy brak miłości z naszej strony nie czyni nas do Niego „niepodobnymi”?
Żebyśmy mogli odzyskać utracone dobro — pierwotny, „zadany” wymiar synostwa Bożego i podobieństwa do Jezusa — Bóg wystał do nas Ducha (por. Ga 4, 6), dał nam Go (por. Rz 8, 15) ku pomocy. Poprzez posłuszeństwo Duchowi (od)zyskujemy utracony wymiar synostwa i podobieństwa. Pismo św. w kilku miejscach bardzo dobitnie uwypukla tajemnicę naszego synostwa Bożego oraz podobieństwa do Jezusa, przypominając, że ta wielka łaska jest dziełem Ducha Świętego w nas. Warto pomedytować choćby tylko nad trzema fragmentami Nowego Testamentu, które mówią o naszym synostwie (Ga 4, 3–7), synostwie i podobieństwie jednocześnie (Rz 8, 14–17) oraz o samym podobieństwie (Rz 8, 28–30):
My również, jak długo byliśmy nieletni (daleko od Ojca, grzeszni — J.K.), pozostawaliśmy w niewoli „żywiołów tego świata”. Gdy jednak nadeszła pełnia czasu, zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze! A zatem nie jesteś już niewolnikiem, lecz synem. Jeżeli zaś synem, to i dziedzicem z woli Bożej (Ga 4, 3–7).
Albowiem wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież Ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w niewoli, ale otrzymaliście Ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: „Abba, Ojcze!” Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy to po to, by wspólnie mieć udział w chwale (Rz 8, 14–17).
Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru. Albowiem tych, których od wieków poznał, tych też przeznaczył na to, by się stali na wzór obrazu Jego Syna, aby On był pierworodnym między wielu braćmi. Tych zaś, których przeznaczył, tych też powołał, a których powołał — tych też usprawiedliwił, a których usprawiedliwił — tych też obdarzył chwałą (Rz 8, 28–30).
Nasze przeznaczenie i powołanie — a są to pojęcia kluczowe, gdy chodzi o tożsamość — opisane jest w przypowieści o synu marnotrawnym. „Ojciec” to Bóg, a „Starszy Brat” to Jezus (starszy brat z ewangelicznej przypowieści powinien był postąpić tak, jak postąpiłby Jezus), zaś syn marnotrawny to oczywiście każdy z nas. Poprzez nasze odejście (a obecny nasz stan to „stan odejścia”, stan pobytu na „obczyźnie”) nie przestaliśmy być synami (Ojciec zawsze na nas czekał), jednak nie byliśmy (nie jesteśmy) synami w taki sposób, jak wtedy, gdy byliśmy „w domu” (w łonie Ojca). Utraciliśmy też podobieństwo do Brata, oczywiście również nie do końca, bo gdy wróciliśmy, to zostaliśmy rozpoznani. Jednak nasze życie było (jest) zupełnie niepodobne do życia naszego Brata, który zawsze był wierny. Odchodząc zgrzeszyliśmy „przeciw Duchowi Świętemu”, który w sercu każdego z nas wołał: Nie odchodź! Byliśmy nieposłuszni Ojcu, ale ostatecznie Duchowi Świętemu, który nam pozwala(ł) rozumieć Ojca. Ojciec był (jest) niejako zawsze „na zewnątrz” nas, Duch Święty „wewnątrz”, dlatego gdy zgrzeszyliśmy przeciwko sobie, przeciwko swemu wewnętrznemu głosowi, to tym samym „przeciwko Duchowi Świętemu”, który został nam dany. Gdy odeszliśmy z domu Ojca i Brata, Duch Święty — ponieważ był w każdym z nas — „odszedł” wraz z nami i nigdy nie przestał nas przekonywać o grzechu (por. J 16, 8). Tak długo nas przekonywał, aż Mu się to udało, aż zrozumieliśmy, że aby odzyskać utracone synostwo Boże i podobieństwo do Brata, trzeba Mu (Duchowi) być posłusznym. Zatem nasze przeznaczenie — usynowienie i upodobnienie — osiągniemy wtedy, gdy będziemy żyć zgodnie ze swoim powołaniem, którym jest posłuszeństwo Duchowi Świętemu.
Tak więc każdy z nas zna kierunek rozwoju swej tożsamości. Nigdy jednak do końca jej nie zgłębimy, bowiem jej źródłem jest nieskończony Bóg. Nigdy nie przestaniemy być synami Ojca podobnymi do Jezusa, ale też zawsze będziemy — z pomocą Ducha — w tych relacjach do Nich wzrastać. Czy jednak w tym naszym przeznaczeniu można dostrzec jakiś podział na wymiar ostateczny i bardziej pośredni? Innymi słowy czy dążymy — ostatecznie — do usynowienia, co „po drodze” upodabnia nas do Jezusa, lub też czy — przede wszystkim — staramy się o to upodobnienie, które sprawia, że w rezultacie otrzymujemy na nowo pełnię synostwa? Odpowiedź jest taka, że syn marnotrawny wracał do domu, w którym mieszkał jego ojciec i starszy brat, wracał więc do obu jednocześnie, zatem również usynowienie i upodobnienie osiągnął — dzięki Duchowi — jednocześnie: Daj nam przez Ciebie Ojca znać; Daj, by i Syn poznany był… Wynika z tego, że ostatnie zdanie na temat naszej tożsamości winno stwierdzać, że nasze istnienie wpisane jest w Tajemnicę Trójcy Świętej. Jeżeli więc będziemy posłuszni Duchowi Świętemu, to w coraz większym stopniu będziemy się cieszyć łaską synostwa Bożego i podobieństwa do Jezusa Chrystusa.