Magazyn

Pozwól nam się poznać


Gdy Jezus przy­szedł w oko­li­ce Ceza­rei Fili­po­wej, pytał swych uczniów: „Za kogo ludzie uwa­ża­ją Syna Czło­wie­cze­go?” A oni odpo­wie­dzie­li: „Jed­ni za Jana Chrzci­cie­la, inni za Elia­sza, jesz­cze inni za Jere­mia­sza albo za jed­ne­go z pro­ro­ków”. Jezus zapy­tał ich: „A wy za kogo Mnie uwa­ża­cie?” Odpo­wie­dział Szy­mon Piotr: „Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywe­go”. Na to Jezus mu rzekł: „Bło­go­sła­wio­ny jesteś Szy­mo­nie, synu Jony. Albo­wiem nie obja­wi­ły ci tego cia­ło i krew, lecz Ojciec mój, któ­ry jest w nie­bie” (Mt 16, 13–17).


Odpo­wiedź na pyta­nie zada­ne przez Jezu­sa ma podwój­ną wagę. Wypo­wia­da­jąc bowiem swo­je cre­do na Jego temat, odpo­wia­da­my tym samym — choć może sobie tego w peł­ni nie uświa­da­mia­my — na pyta­nie kim (według nas) sami jeste­śmy. Dla­te­go w tym wypad­ku war­to „się”, zawar­te w tytu­le, zro­zu­mieć dwu­znacz­nie. Daj nam się poznać, czy­li pozwól, aby­śmy z Two­ją pomo­cą pozna­li Cie­bie; albo też wspo­móż nasze pozna­nie sie­bie samych. Jeże­li więc, podob­nie jak Piotr, odpo­wiem, że Jezus jest Synem Bożym, Jed­no­ro­dzo­nym Synem Ojca, to sobie już nie będę mógł przy­pi­sać tego same­go sta­tu­su. Mówiąc krót­ko powiem, że owszem, ja rów­nież jestem synem Bożym, ale nie współ­istot­nym Mu. Nie jestem zro­dzo­ny przez Nie­go — jak Jezus — przed wie­ka­mi, lecz stwo­rzo­ny.


Taka odpo­wiedź „spra­wia”, że jestem chrze­ści­ja­ni­nem. Gdy­bym bowiem odpo­wie­dział ina­czej, już bym chrze­ści­ja­ni­nem nie mógł być. A ina­czej odpo­wie­dzieć moż­na. I czy­ni tak dzi­siaj wie­lu ludzi, któ­rzy nie słu­cha­ją Ojca, lecz radzą się „cia­ła i krwi”, czy­li poprze­sta­ją na tym, co sami o Bogu pomy­śleć zdo­ła­ją. Mówią oni, że każ­dy czło­wiek, jeże­li nie jest, to z pew­no­ścią może być rów­ny Chry­stu­so­wi. Zna­czy to, że każ­dy z nas jest bogiem, któ­ry jedy­nie „zapo­mniał” o swej god­no­ści. „Świa­do­mość” tę moż­na jed­nak przy­wró­cić przy pomo­cy róż­nych prak­tyk, któ­re pole­ca­ją takie czy inne kie­run­ki ducho­wo­ści wschod­niej, naj­ogól­niej mówiąc — gno­styc­kie. Takie podej­ście jest oczy­wi­ście obce chrze­ści­jań­stwu, a tym samym Ducho­wi Boże­mu. Co jed­nak stoi u pod­staw jed­nej i dru­giej odpo­wie­dzi na pyta­nie, kim jest Jezus, a tym samym, kim sam jestem?


Wyda­je się — w pew­nym uprosz­cze­niu — że ludzie dzie­lą się na dwie gru­py: na tych, któ­rzy o wszyst­ko pyta­ją oraz na tych, któ­rzy zawsze wszyst­ko „wie­dzą”. Sko­ro więc kto pyta, nie błą­dzi, to zna­czy, że ten, któ­ry wszyst­ko „wie”, już zbłą­dził. Kto pyta, ten zbli­ża się do Boga; kto zaś wszyst­ko „wie”, ten tym samym od Boga odcho­dzi, bowiem tyl­ko Bóg wie wszyst­ko w peł­ni. Zatem ten, kto twier­dzi, że rów­nież wie, sta­wia się na rów­ni z Bogiem. Źró­dłem pytań jest poko­ra wobec Boga i świa­ta (pyta­nia naukow­ców), nato­miast źró­dłem „wie­dzy” — pycha.


Idąc dalej tym tro­pem trze­ba zauwa­żyć, że w życiu moż­na upra­wiać jeden z dwóch (bo tyl­ko takie dwa są) typów reflek­sji: reflek­sję „teo­lo­gicz­ną”, albo „ide­olo­gicz­ną”. Podej­ście TEO-logicz­ne zakła­da, że naj­bar­dziej pier­wot­ną rze­czy­wi­sto­ścią jest Bóg, potem świat, a na koń­cu czło­wiek (ja). Pierw­szy jest Bóg, od Nie­go wszyst­ko pocho­dzi, zatem Jego o wszyst­ko nale­ży pytać. Praw­dzi­we pozna­nie (filo­zo­ficz­ne lub nauko­we) to odkry­wa­nie „porząd­ku teo-logicz­ne­go”, czy­li takie­go, jaki usta­no­wił Bóg. W tym zna­cze­niu „teo­lo­giem” może być nawet ate­ista, jeże­li uczci­wie sta­wia pyta­nia, jeże­li nie „wie” z góry wszyst­kie­go. „Teo­log” jest zawsze pokor­ny i posłusz­ny, wie bowiem, że to nie on jest twór­cą rze­czy­wi­sto­ści i rzą­dzą­cych nią praw. On je tyl­ko odkry­wa, a następ­nie posłu­gu­je się nimi w duchu „pier­wot­ne­go błogosławieństwa”(por. Rdz 1, 28). „Teo­log” jest więc reali­stą, czło­wie­kiem uzna­ją­cym mądrość (i rze­czy­wi­stość) pier­wot­ną w sto­sun­ku do wła­snej.


Zupeł­nie innym, prze­ciw­staw­nym do tego, jest podej­ście IDEO-logicz­ne. Dla „ide­olo­ga” pier­wot­ną rze­czy­wi­sto­ścią nie jest Bóg i świat, lecz jego wła­sny pogląd („idea”) na temat Boga i świa­ta. „Ide­olog” nie zada­je pytań, ponie­waż już z góry wszyst­ko „wie”. Jego aktyw­ność inte­lek­tu­al­na słu­ży tyl­ko temu, by zna­leźć potwier­dze­nie dla swych „nie­pod­wa­żal­nych” prze­ko­nań. „Ide­olog” nie jest ani pokor­ny, ani posłusz­ny. Wobec kogo miał­by zresz­tą być pokor­ny i kogo miał­by słu­chać, sko­ro jest „ponad” wszyst­kim? „Ide­olog” jest czło­wie­kiem, któ­ry twier­dzi, że jeże­li rze­czy­wi­stość nie pasu­je do jego sądów, to tym gorzej dla niej (Hegel).


 Jak już wspo­mnia­łem teo­log zawsze pyta, nato­miast ide­olog zawsze wszyst­ko „wie”. W dzie­dzi­nie reli­gii teo­log jest czło­wie­kiem wie­rzą­cym (Bogu), otwar­tym na praw­dę pocho­dzą­cą „z zewnątrz”: z Obja­wie­nia i „mowy” ota­cza­ją­ce­go świa­ta; ide­olog nato­miast jest gno­sty­kiem, czer­pią­cym praw­dę (zwłasz­cza tę doty­czą­cą rze­czy­wi­sto­ści nad­przy­ro­dzo­nej, praw­dę osta­tecz­ną) z wła­sne­go „wnę­trza”. Praw­dzi­wy chrze­ści­ja­nin nie­ustan­nie trosz­czy się o to, żeby jego posta­wa reli­gij­na była teo­lo­gicz­na (taka, jakiej życzy sobie Bóg — dla­te­go sta­ra się roz­po­znać Jego wolę), a nie ide­olo­gicz­na, okre­ślo­na przez sie­bie same­go. Nauczy­cie­lem teo­lo­ga jest zawsze Duch Świę­ty (nawet jeśli nie jest on w sen­sie ści­słym teo­lo­giem, lecz na przy­kład naukow­cem, sta­wia­ją­cym pyta­nia i uczci­wie poszu­ku­ją­cym na nie odpo­wie­dzi), ide­olo­ga nato­miast — choć może nie zawsze „bez­po­śred­nio” — zły duch. W związ­ku z tym teo­log jest synem „nawró­co­nym”, powra­ca­ją­cym do Ojca, ide­olog — synem „mar­no­traw­nym”, odcho­dzą­cym („samo­dziel­nym”). Przy­kła­dów myśle­nia ide­olo­gicz­ne­go nie brak we współ­cze­snym świe­cie. Jego wymow­ną „wizy­tów­ką” jest wyra­że­nie przed naszą erą. Pró­bu­je ono omi­nąć ten „punkt” (Jezu­sa), od któ­re­go era, zwa­na przez ide­olo­ga „naszą”, rze­czy­wi­ście się zaczę­ła.


Ale powróć­my do oso­by Jezu­sa. Moż­na się o Nim wypo­wia­dać na spo­sób teo­lo­gicz­ny, albo ide­olo­gicz­ny. Jeże­li ktoś w swo­im podej­ściu do rze­czy­wi­sto­ści, a tym samym do Boga jest teo­lo­giem, ten przy­zna, że nie wie o Nim wszyst­kie­go. Jezu­sa moż­na bowiem — w wie­rze — poznać, ale nigdy nie będzie to pozna­nie wyczer­pu­ją­ce, nawet w nie­bie, ponie­waż Jezus jest Bogiem, a Boga żaden czło­wiek ogar­nąć nie może. Teo­log przede wszyst­kim słu­cha, co sam Jezus ma o sobie do powie­dze­nia. Zupeł­nie ina­czej postę­pu­je ide­olog. On „wie”, kim jest Jezus, nawet jeże­li wia­do­mo­ści o Nim nie czer­pał z Ewan­ge­lii… bo niby dla­cze­go Ewan­ge­lia mia­ła­by być naj­bar­dziej pew­nym źró­dłem wie­dzy o Jezu­sie? Ide­olog nie zgo­dzi się z wyzna­niem Pio­tra, bo wte­dy nie mógł­by się rów­nać z Jezu­sem, a prze­cież na tym mu naj­bar­dziej zale­ży. Przy­kła­dem takie­go „super­i­de­olo­gicz­ne­go” podej­ścia do Jezu­sa, a tym samym do czło­wie­ka, jest poniż­szy tekst, będą­cy świa­dec­twem „gorą­ce­go” pra­gnie­nia posia­da­nia zbaw­czej wie­dzy, a jed­no­cze­śnie total­ne­go odej­ścia od praw­dy. I cho­ciaż nie przed­sta­wia on żad­nej war­to­ści, to jed­nak war­to go zacy­to­wać ze wzglę­du na jaskra­wy spo­sób przed­sta­wie­nia tego, o czym inne ide­olo­gicz­ne (czy­li gno­stycz­ne) tek­sty mówią bar­dziej oględ­nie.


Daw­ne ręko­pi­sy tybe­tań­skie poda­ją, że Jezus spę­dził 17 lat (od 12 do 29 roku życia) na Wscho­dzie, zarów­no jako uczeń, jak i nauczy­ciel: Stu­dio­wał świę­te pisma, uczył się uzdra­wia­nia i wyrzu­ca­nia demo­nów oraz przy­go­to­wy­wał się do swej pale­styń­skiej misji.


Jezus nie twier­dził, że uro­dził się Bogiem. Pod­sta­wo­wą zasa­dą nauk Wnie­bo­wstą­pio­nych Mistrzów jest to, że wszy­scy syno­wie i cór­ki Boga mają iskrę, dzię­ki któ­rej mogą stać się Chry­stu­sem, tj. zre­ali­zo­wać swój boski poten­cjał i wstą­pić do Boga, jak tego doko­na­li Gau­ta­ma i Jezus. Ta kon­cep­cja tkwi u pod­staw wiel­kich reli­gii Wscho­du i Zacho­du. Jezus uczył swo­ich uczniów o tej praw­dzie, lecz wie­le z jego nauk zosta­ło zagu­bio­nych lub znie­kształ­co­nych przez Ojców Kościo­ła.


Nie ma w Piśmie świę­tym frag­men­tu, w któ­rym Jezus by twier­dzi, że jest jedy­nym Synem Bożym, mają­cym wyłącz­ne pra­wo do Boskie­go Syno­stwa. (…)


Sło­wo Chry­stus pocho­dzi od grec­kie­go Chri­stos-namasz­czo­ny. „Czło­wiek Chry­stu­so­wy”, to ktoś namasz­czo­ny Świa­tłem PANA (Świa­tłem obec­no­ści JAM JEST).


Wcze­śni gno­sty­cy chrze­ści­jań­scy mówi­li o tym samym. Gno­stycz­na Ewan­ge­lia Fili­pa opi­su­je naśla­dow­cę Chry­stu­sa, któ­ry idzie śla­da­mi mistrza „już nie jako chrze­ści­ja­nin, ale jako Chry­stus”. Tak, naśla­du­je­my Chry­stu­sa, by stać się Chry­stu­sem. W gno­stycz­nej Ewan­ge­lii Toma­sza znaj­du­je­my sło­wa Jezu­sa: „Nie jestem two­im Panem. (…) Ten, kto pije z moich ust, sta­nie się czym ja jestem: a ja sta­nę się nim”. Jezus mówi: „Ja, któ­re jest Chry­stu­sem we mnie, jest tym samym „ja”, któ­re jest Chry­stu­sem w tobie. Kie­dy zjed­no­czysz się z tym Chry­stu­sem, któ­rym JAM JEST, (bo jest tyl­ko jeden Chry­stus), ja sta­nę się tobą, a ty sta­niesz się mną — takim, jakim, JAM JEST”.


Tek­sty bud­dyj­skie rów­nież mówią o boskiej natu­rze, któ­rą każ­da dusza może uze­wnętrz­nić. Nazy­wa­ją to „esen­cją Bud­dy” i twier­dzą, że jest ona sta­le obec­na we wszyst­kich isto­tach (Andrzej Sycho­wicz, w: ARCANUM. Wta­jem­ni­cze­nie w ducho­wość Wscho­du i Zacho­du, nr 1–2/ 1992).


Trze­ba jesz­cze raz pod­kre­ślić, że nikt nie pozna praw­dy o Jezu­sie i o sobie samym, jeże­li będzie do tego celu zdą­żał dro­gą „cia­ła i krwi”, jeże­li będzie wyznaw­cą jakiej­kol­wiek ide­olo­gii. Ide­olo­gii jest bowiem wie­le, teo­lo­gia — mimo wie­lu reli­gii — tyl­ko jed­na. Źró­dłem ide­olo­gii są bowiem zawsze jakieś odgór­ne zało­że­nia, nato­miast źró­dłem teo­lo­gii — szcze­re poszu­ki­wa­nie praw­dy. Kto więc szu­ka praw­dy, ten żyje w Duchu, a tym samym zawsze jest w dro­dze do Jezu­sa, ponie­waż On jest praw­dą (por. J 14, 6). W tym zna­cze­niu wyznaw­ca­mi Jezu­sa są wszy­scy ludzie szcze­rze poszu­ku­ją­cy praw­dy, nawet gdy­by­śmy ich „tym­cza­so­wo” nazy­wa­li hin­du­ista­mi, tao­ista­mi, czy jesz­cze ina­czej. Nato­miast ide­olo­go­wie zawsze będą z dala od Jezu­sa, choć­by godzi­na­mi „pięk­nie” o Nim roz­pra­wia­li. O tej róż­ni­cy prze­są­dza bowiem podej­ście, o któ­rym już była mowa, mia­no­wi­cie, że teo­log pyta, nato­miast ide­olog „wie”. Tym­cza­sem pyta­nie otwie­ra czło­wie­ka na Ducha, nato­miast uprzed­nia „wie­dza” spra­wia, że jest on podob­ny do sza­ta­na, któ­ry rów­nież „wie­dział”, jaki jest Bóg, a z tej „wie­dzy” wyra­sta­ło prze­ko­na­nie o nim samym, prze­ko­na­nie, któ­re sta­ra się i dzi­siaj jak naj­sze­rzej upo­wszech­nić. „Świa­to­po­gląd” dia­bła przy­czy­nił się osta­tecz­nie do tego, że został on „strą­co­ny” (por. Ap 12, 10). Wyda­rze­nie to ma cha­rak­ter arche­ty­picz­ny, zatem może stać się i naszym udzia­łem, jeże­li zechce­my być ide­olo­ga­mi (gno­sty­ka­mi) zamiast teo­lo­ga­mi.


W nawią­za­niu do wyżej cyto­wa­ne­go tek­stu trze­ba przede wszyst­kim zauwa­żyć, że jego autor bar­dzo skrzęt­nie wyko­rzy­stu­je pod­sta­wo­we infor­ma­cje na temat Jezu­sa, zawar­te w Ewan­ge­lii. Jezus zapew­ne dla­te­go powę­dro­wał na Wschód w poszu­ki­wa­niu mądro­ści po ukoń­cze­niu dwu­na­stu lat, gdyż… jako dwu­na­sto­let­nie­go chłop­ca widzia­no Go w świą­ty­ni — w Pale­sty­nie. Nie mógł jed­nak być na Wscho­dzie dłu­żej, niż do dwu­dzie­ste­go dzie­wią­te­go roku życia, gdyż — jak wie­my rów­nież z Pisma świę­te­go, a nie z ręko­pi­sów tybe­tań­skich — w wie­ku trzy­dzie­stu lat roz­po­czął swe publicz­ne naucza­nie. Tak więc autor tego tek­stu potra­fi przy­jąć praw­dę zawar­tą w Biblii, ale tyl­ko w takim stop­niu, w jakim ona może pod­trzy­mać jego gno­stycz­ne zało­że­nia. Dziw­ne, że Jezu­so­wi nigdy „nie wyrwa­ło się” żad­ne san­skryc­kie wyra­że­nie, a prze­cież mogło­by, sko­ro spę­dził tam tak wie­le cza­su. Tym­cza­sem On mówił, że powta­rza tyl­ko to, co usły­szał od swe­go Ojca (por. J 8, 26). Czyż nie powi­nien raczej zacy­to­wać jakie­goś ówcze­sne­go, reno­mo­wa­ne­go guru?


Nie war­to wda­wać się w szcze­gó­ło­wą ana­li­zę tego ste­ku bzdur. Trze­ba jed­nak z naci­skiem pod­kre­ślić, że Jezus wyraź­nie nauczał, że jest Jed­no­ro­dzo­nym Synem Bożym, co zresz­tą sta­ło się bez­po­śred­nią („ofi­cjal­ną”) przy­czy­ną Jego śmier­ci. Nigdy też nie nauczał, jak to czy­nią gno­sty­cy, że każ­dy czło­wiek może się stać Bogiem, gdyż de fac­to god­ność boska już w nas tkwi, zawar­ta w owej „iskrze bosko­ści”. Takie prze­ko­na­nie, nawią­zu­ją­ce do fun­da­men­tal­nych idei meta­fi­zycz­nych Dale­kie­go Wscho­du, jest cał­ko­wi­cie sprzecz­ne z naucza­niem Jezu­sa Chry­stu­sa. Owa „zgod­ność”, do któ­rej nas autor prze­ko­nu­je, powo­łu­jąc się na odpo­wied­nio zin­ter­pre­to­wa­ne tek­sty biblij­ne, nie odpo­wia­da w żad­nym wypad­ku rze­czy­wi­sto­ści, cał­ko­wi­cie nato­miast zga­dza się z inten­cja­mi tych, któ­rzy przy­ję­li filo­zo­ficz­ne i ducho­we orę­dzie Wscho­du, nie roz­sta­jąc się jed­nak z chrze­ści­jań­skim nazew­nic­twem reli­gij­nych tre­ści. Tyl­ko w szko­le tego, kto się poda­je za anio­ła świa­tło­ści moż­na doko­nać tak „wspa­nia­łej” syn­te­zy.


To praw­da, że choć nie war­to tych „mądro­ści” komen­to­wać, to jed­nak z dru­giej stro­ny trze­ba o tym mówić, gdyż mamy tu do czy­nie­nia z anty­ewan­ge­lią, „dobrą nowi­ną” jakiejś nowej reli­gii, sprzecz­nej z chrze­ści­jań­stwem, choć z upodo­ba­niem stro­ją­cej się w chrze­ści­jań­skie sza­ty. Pod­sta­wo­wą tezą tej nowej reli­gii jest prze­ko­na­nie o bosko­ści czło­wie­ka, któ­ry o tej swej god­no­ści „zapo­mniał”. Wyznaw­cy tych alter­na­tyw­nych w sto­sun­ku do chrze­ści­jań­stwa idei twier­dzą, że każ­dy może powie­dzieć o sobie JAM JEST. Tym­cza­sem JESTEM, KTÓRY JESTEM skie­ro­wa­ne do Moj­że­sza z pło­ną­ce­go krze­wu (por. Wj 3, 14) i JA JESTEM wypo­wie­dzia­ne do fary­ze­uszy i uczo­nych w Piśmie (por. J 8,24. 28. 58), to sło­wa, któ­re są praw­dą, gdy cho­dzi o Boga, lecz kłam­stwem, gdy­by­śmy je chcie­li odnieść do czło­wie­ka.


Ten, kto z prze­ko­na­niem mówi o sobie JAM JEST, z(a) wyznaw­ca­mi hin­du­izmu powtó­rzy chęt­nie TAT TWAM ASI — ty jesteś Tym: Brah­ma­nem, Abso­lu­tem, Bogiem. Nie może­my jed­nak każ­de­go czło­wie­ka mylić z Jedy­nym Czło­wie­kiem, któ­ry z Ojca jest zro­dzo­ny przed wszyst­ki­mi wie­ka­mi. Bóg z Boga, świa­tłość ze świa­tło­ści, Bóg praw­dzi­wy z Boga praw­dzi­we­go. Zro­dzo­ny, a nie stwo­rzo­ny, współ­istot­ny Ojcu, a przez Nie­go wszyst­ko się sta­ło. Te sło­wa, tak praw­dzi­we, gdy cho­dzi o Jezu­sa, odnie­sio­ne do każ­de­go inne­go czło­wie­ka, wyra­ża­ją nie­po­rów­ny­wal­ne z żad­nym innym kłam­stwo. Treść w nich zawar­tą wypo­wie­dział już „na począt­ku” sam dia­beł, o czym zaświad­cza Księ­ga Rodza­ju. Czy jed­nak war­to upra­wiać „teo­lo­gię” pod jego kie­run­kiem?


Z całą jed­nak pew­no­ścią war­to być posłusz­nym Ducho­wi Świę­te­mu, słu­chać Go, czy­li zada­wać Mu pyta­nia. Posłu­szeń­stwo Ducho­wi Świę­te­mu jest zawsze dwu­wy­mia­ro­we. Z jed­nej stro­ny jest to nie­ustan­ne zada­wa­nie Mu pyta­nia: Co mam czy­nić?, a z dru­giej — po uzy­ska­niu odpo­wie­dzi — ocze­ki­wa­na przez Nie­go reak­cja z naszej stro­ny. Zada­wa­nie pytań Ducho­wi Świę­te­mu jest bar­dzo waż­ne. Posłu­szeń­stwo tego, kto pyta, nie jest tyl­ko jakimś bez­wol­nym wyko­ny­wa­niem narzu­co­nych z zewnątrz pole­ceń, lecz współ­two­rze­niem — z Duchem — nowe­go świa­ta, a przede wszyst­kim nowe­go sie­bie. Osta­tecz­nym bowiem adre­sa­tem każ­de­go szcze­re­go pyta­nia jest zawsze Duch Świę­ty. Tak więc reflek­sja upra­wia­na pod kie­run­kiem Ducha Świę­te­go  jest reflek­sją „reali­stycz­ną”, a nie „ide­ali­stycz­ną”, a mówiąc ina­czej — „teo­lo­gicz­ną”, nie zaś „ide­olo­gicz­ną”, chrze­ści­jań­ską, a nie gno­stycz­ną. Jest to reflek­sja jak naj­bar­dziej inte­lek­tu­al­na, opie­ra­ją­ca się na prze­słan­kach czer­pa­nych z Obja­wie­nia Boże­go i codzien­ne­go doświad­cze­nia. Co zatem w świe­tle takiej reflek­sji może­my powie­dzieć o sobie, wyzna­jąc — za Pio­trem — że Jezus jest Jed­no­ro­dzo­nym Synem Bożym?


Kim jestem? — to fun­da­men­tal­ne pyta­nie każ­de­go czło­wie­ka, nawet gdy­by go wprost nie wyra­ził.  War­to więc spró­bo­wać udzie­lić na nie — na ile to jest moż­li­we — rów­nie fun­da­men­tal­nej odpo­wie­dzi. Otóż odpo­wiedź ta jest ukry­ta wła­śnie w tym pyta­niu, a raczej w orze­cze­niu tego krót­kie­go zda­nia: jestem. Jestem, ist­nie­ję. Ale od kie­dy ist­nie­ję? Od zawsze, czy też mia­łem jakiś począ­tek? Nie od zawsze, zatem jestem stwo­rze­niem, isto­tą stwo­rzo­ną. Sko­ro zaś tak, to zna­czy, że mam Stwór­cę, czy­li Ojca. Jestem zatem synem (nie jedy­nym) Ojca, któ­rym jest Bóg-Stwór­ca. Jestem synem Ojca Nie­bie­skie­go — oto fun­da­ment mojej toż­sa­mo­ści. Czy jed­nak mogę o sobie — a tym samym o każ­dym czło­wie­ku na tym fun­da­men­tal­nym pozio­mie — powie­dzieć coś wię­cej?


Dru­gim (nie w sen­sie chro­no­lo­gicz­nym lub hie­rar­chicz­nym, lecz z „moje­go punk­tu widze­nia”, ale jed­nak) obiek­tyw­nym fak­tem, a więc nie­za­leż­nym od moje­go widzi­mi­się, jest to, że i Jezus jest Jego Synem. Z fak­tu, że obaj jeste­śmy Jego syna­mi, wyni­ka, iż jeste­śmy do sie­bie podob­ni (tzn., że ja jestem podob­ny do Jezu­sa). Jezus jed­nak jest Synem tego same­go Ojca — co zauwa­żył św. Piotr — w inny spo­sób niż ja, w wyni­ku cze­go nie jeste­śmy tacy sami. Zatem dru­gim wyznacz­ni­kiem mojej toż­sa­mo­ści jest to, że jestem podob­ny do Jezu­sa.


Naj­bar­dziej pier­wot­nym źró­dłem moje­go podo­bień­stwa do Jezu­sa nie jest jed­nak — choć łatwo tak pomy­śleć — Jego Wcie­le­nie, lecz nasze wspól­ne syno­stwo Boże. Nato­miast czło­wie­czeń­stwo Jezu­sa, będą­ce owo­cem Wcie­le­nia, osta­tecz­nie „doku­men­tu­je”, potwier­dza tyl­ko to moje do Nie­go podo­bień­stwo, lecz go nie usta­na­wia, ponie­waż jeste­śmy do sie­bie podob­ni „od począt­ku”, zanim jesz­cze nastą­pi­ło Wcie­le­nie. I byli­by­śmy do sie­bie podob­ni tak­że wte­dy, gdy­by Jezus nie stał się czło­wie­kiem. Nasze bowiem podo­bień­stwo — jak to zauwa­ży­łem wyżej — wyni­ka z tego, że jeste­śmy syna­mi Ojca. Wcie­le­nie Jezu­sa ani tej praw­dy nie pogłę­bi­ło, ani nie umniej­szy­ło. Spra­wi­ło jed­nak, że „na wła­sne oczy” mogli­śmy się prze­ko­nać, jak bar­dzo jeste­śmy do sie­bie (tzn. my do Jezu­sa) podob­ni, choć nie tacy sami.


W naszą natu­rę wpi­sa­ny jest jed­nak tak­że grzech (pier­wo­rod­ny). Grzech ten spra­wia, że w sto­sun­ku do Ojca jeste­śmy syna­mi mar­no­traw­ny­mi, któ­rzy poprzez odej­ście od Nie­go utra­ci­li tak­że pier­wot­ne podo­bień­stwo do Jezu­sa. To praw­da, że syno­stwa Boże­go nigdy nie utra­ci­my, gdyż u jego pod­staw stoi akt stwo­rze­nia, czy­li naj­bar­dziej pier­wot­ny akt miło­ści ze stro­ny Boga. Jed­nak­że bycie synem mar­no­traw­nym, wyni­ka­ją­ce z bra­ku naszej miło­ści do Boga, nie daje szczę­ścia. Rów­nież podo­bień­stwa do Jezu­sa, któ­re­go źró­dłem jest nasze wspól­ne syno­stwo Boże (a tak­że Jego ludz­ka natu­ra), nigdy do koń­ca nie może­my utra­cić. Czyż jed­nak nawet naj­mniej­szy brak miło­ści z naszej stro­ny nie czy­ni nas do Nie­go „nie­po­dob­ny­mi”?


Żeby­śmy mogli odzy­skać utra­co­ne dobro — pier­wot­ny, „zada­ny” wymiar syno­stwa Boże­go i podo­bień­stwa do Jezu­sa — Bóg wystał do nas Ducha (por. Ga 4, 6), dał nam Go (por. Rz 8, 15) ku pomo­cy. Poprzez posłu­szeń­stwo Ducho­wi (od)zyskujemy utra­co­ny wymiar syno­stwa i podo­bień­stwa. Pismo św. w kil­ku miej­scach bar­dzo dobit­nie uwy­pu­kla tajem­ni­cę nasze­go syno­stwa Boże­go oraz podo­bień­stwa do Jezu­sa, przy­po­mi­na­jąc, że ta wiel­ka łaska jest dzie­łem Ducha Świę­te­go w nas. War­to pome­dy­to­wać choć­by tyl­ko nad trze­ma frag­men­ta­mi Nowe­go Testa­men­tu, któ­re mówią o naszym syno­stwie (Ga 4, 3–7), syno­stwie i podo­bień­stwie jed­no­cze­śnie (Rz 8, 14–17) oraz o samym podo­bień­stwie (Rz 8, 28–30):


My rów­nież, jak dłu­go byli­śmy nie­let­ni (dale­ko od Ojca, grzesz­ni — J.K.), pozo­sta­wa­li­śmy w nie­wo­li „żywio­łów tego świa­ta”. Gdy jed­nak nade­szła peł­nia cza­su, zesłał Bóg Syna swe­go, zro­dzo­ne­go z nie­wia­sty, zro­dzo­ne­go pod Pra­wem, aby wyku­pił tych, któ­rzy pod­le­ga­li Pra­wu, aby­śmy mogli otrzy­mać przy­bra­ne syno­stwo. Na dowód tego, że jeste­ście syna­mi, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swe­go, któ­ry woła: Abba, Ojcze! A zatem nie jesteś już nie­wol­ni­kiem, lecz synem. Jeże­li zaś synem, to i dzie­dzi­cem z woli Bożej (Ga 4, 3–7).


Albo­wiem wszy­scy ci, któ­rych pro­wa­dzi Duch Boży, są syna­mi Boży­mi. Nie otrzy­ma­li­ście prze­cież Ducha nie­wo­li, by się zno­wu pogrą­żyć w nie­wo­li, ale otrzy­ma­li­ście Ducha przy­bra­nia za synów, w któ­rym może­my wołać: „Abba, Ojcze!” Sam Duch wspie­ra swym świa­dec­twem nasze­go ducha, że jeste­śmy dzieć­mi Boży­mi. Jeże­li zaś jeste­śmy dzieć­mi, to i dzie­dzi­ca­mi: dzie­dzi­ca­mi Boga, a współ­dzie­dzi­ca­mi Chry­stu­sa, sko­ro wspól­nie z Nim cier­pi­my to po to, by wspól­nie mieć udział w chwa­le (Rz 8, 14–17).


Wie­my też, że Bóg z tymi, któ­rzy Go miłu­ją, współ­dzia­ła we wszyst­kim dla ich dobra, z tymi, któ­rzy są powo­ła­ni według [Jego] zamia­ru. Albo­wiem tych, któ­rych od wie­ków poznał, tych też prze­zna­czył na to, by się sta­li na wzór obra­zu Jego Syna, aby On był pier­wo­rod­nym mię­dzy wie­lu brać­mi. Tych zaś, któ­rych prze­zna­czył, tych też powo­łał, a któ­rych powo­łał — tych też uspra­wie­dli­wił, a któ­rych uspra­wie­dli­wił — tych też obda­rzył chwa­łą (Rz 8, 28–30).


Nasze prze­zna­cze­nie i powo­ła­nie — a są to poję­cia klu­czo­we, gdy cho­dzi o toż­sa­mość — opi­sa­ne jest w przy­po­wie­ści o synu mar­no­traw­nym. „Ojciec” to Bóg, a „Star­szy Brat” to Jezus (star­szy brat z ewan­ge­licz­nej przy­po­wie­ści powi­nien był postą­pić tak, jak postą­pił­by Jezus), zaś syn mar­no­traw­ny to oczy­wi­ście każ­dy z nas. Poprzez nasze odej­ście (a obec­ny nasz stan to „stan odej­ścia”, stan poby­tu na „obczyź­nie”) nie prze­sta­li­śmy być syna­mi (Ojciec zawsze na nas cze­kał), jed­nak nie byli­śmy (nie jeste­śmy) syna­mi w taki spo­sób, jak wte­dy, gdy byli­śmy „w domu” (w łonie Ojca). Utra­ci­li­śmy też podo­bień­stwo do Bra­ta, oczy­wi­ście rów­nież nie do koń­ca, bo gdy wró­ci­li­śmy, to zosta­li­śmy roz­po­zna­ni. Jed­nak nasze życie było (jest) zupeł­nie nie­po­dob­ne do życia nasze­go Bra­ta, któ­ry zawsze był wier­ny. Odcho­dząc zgrze­szy­li­śmy „prze­ciw Ducho­wi Świę­te­mu”, któ­ry w ser­cu każ­de­go z nas wołał: Nie odchodź! Byli­śmy nie­po­słusz­ni Ojcu, ale osta­tecz­nie Ducho­wi Świę­te­mu, któ­ry nam pozwala(ł) rozu­mieć Ojca. Ojciec był (jest) nie­ja­ko zawsze „na zewnątrz” nas, Duch Świę­ty „wewnątrz”, dla­te­go gdy zgrze­szy­li­śmy prze­ciw­ko sobie, prze­ciw­ko swe­mu wewnętrz­ne­mu gło­so­wi, to tym samym „prze­ciw­ko Ducho­wi Świę­te­mu”, któ­ry został nam dany. Gdy ode­szli­śmy z domu Ojca i Bra­ta, Duch Świę­ty — ponie­waż był w każ­dym z nas — „odszedł” wraz z nami i nigdy nie prze­stał nas prze­ko­ny­wać o grze­chu (por. J 16, 8). Tak dłu­go nas prze­ko­ny­wał, aż Mu się to uda­ło, aż zro­zu­mie­li­śmy, że aby odzy­skać utra­co­ne syno­stwo Boże i podo­bień­stwo do Bra­ta, trze­ba Mu (Ducho­wi) być posłusz­nym. Zatem nasze prze­zna­cze­nie —  usy­no­wie­nie i upodob­nie­nie — osią­gnie­my wte­dy, gdy będzie­my żyć zgod­nie ze swo­im powo­ła­niem, któ­rym jest posłu­szeń­stwo Ducho­wi Świę­te­mu.


Tak więc każ­dy z nas zna kie­ru­nek roz­wo­ju swej toż­sa­mo­ści. Nigdy jed­nak do koń­ca jej nie zgłę­bi­my, bowiem jej źró­dłem jest nie­skoń­czo­ny Bóg. Nigdy nie prze­sta­nie­my być syna­mi Ojca podob­ny­mi do Jezu­sa, ale też zawsze będzie­my — z pomo­cą Ducha — w tych rela­cjach do Nich wzra­stać. Czy jed­nak w tym naszym prze­zna­cze­niu moż­na dostrzec jakiś podział na wymiar osta­tecz­ny i bar­dziej pośred­ni? Inny­mi sło­wy czy dąży­my — osta­tecz­nie — do usy­no­wie­nia, co „po dro­dze” upo­dab­nia nas do Jezu­sa, lub też czy — przede wszyst­kim — sta­ra­my się o to upodob­nie­nie, któ­re spra­wia, że w rezul­ta­cie otrzy­mu­je­my na nowo peł­nię syno­stwa? Odpo­wiedź jest taka, że syn mar­no­traw­ny wra­cał do domu, w któ­rym miesz­kał jego ojciec i star­szy brat, wra­cał więc do obu jed­no­cze­śnie, zatem rów­nież usy­no­wie­nie i upodob­nie­nie osią­gnął — dzię­ki Ducho­wi — jed­no­cze­śnie: Daj nam przez Cie­bie Ojca znać; Daj, by i Syn pozna­ny był… Wyni­ka z tego, że ostat­nie zda­nie na temat naszej toż­sa­mo­ści win­no stwier­dzać, że nasze ist­nie­nie wpi­sa­ne jest w Tajem­ni­cę Trój­cy Świę­tej. Jeże­li więc będzie­my posłusz­ni Ducho­wi Świę­te­mu, to w coraz więk­szym stop­niu będzie­my się cie­szyć łaską syno­stwa Boże­go i podo­bień­stwa do Jezu­sa Chry­stu­sa.

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.