Psalm 43 — Ufaj Bogu!
- 25 czerwca, 2005
- przeczytasz w 6 minut
Mam przed oczami słowa jakże dobrze znanego mi Psalmu, słowa modlitwy, słowa ludzkiego dramatu, tajemnicy ludzkiego życia. Cierpiący, ale żyjący nadzieją wiary w kochającego i czuwającego nad nim Boga człowiek szepta głosem nadziei lub krzyczy głosem rozpaczy: „Boże, mój Boże!”. Sam Bóg stając się jak ja, zwykłym człowiekiem, nie wytrzymał i wzniósł, w chwili strasznego cierpienia, bólu i samotności opuszczenia, krzyk w jakże wydawające się w takich chwilach puste niebo: „Boże mój, Boże mój, dlaczego…?”.
Dramat ludzkiego życia, cierpienia i śmierci. Od początku swojego poczęcia człowiek podlega możliwości kalectwa, cierpień i śmierci. Jeszcze w łonie matki jakieś wadliwe geny, jakieś czynniki zewnętrzne lub zły wybór niby najbardziej kochającej nas istoty, matki, może zniszczyć Boży plan wobec nowego życia, może zniszczyć odczucie otaczającej nas miłości ze strony osób i Boga. Potem pierwszy płacz, czujemy się źle w świecie, do którego przyszło nam wejść z przytulnego łona naszej matki. Potem jest już tylko życie z wszystkimi jego cudownymi, ale również i bardzo trudnymi, czasami wręcz nie do wytrzymania chwilami. Życie z chwil uczynione…
Miałem wypadek. Wina nie była moja. Jakiś „człowiek wiary” powiedział mi, że Bóg tak chciał, że tak już było przeznaczone, że nie można było uciec od przeznaczenia, od Bożej woli, od Bożego chcenia. Nastał we mnie bunt przeciw takiemu Bogu, straszny bunt i lęk przed Jego nieobliczalnymi dla człowieka odwiecznymi decyzjami. Głosiłem, że Bóg jest Miłością, ale przecież miłość tak nie postępuje! Prawdziwa miłość nie rani, nie niszczy, nie bawi się człowiekiem jak ze szmacianą lalką, którą dziecko traktuje zgodnie ze swoim aktualnym humorem. Prawdziwa Miłość nie jest ZŁEM!
Przez długie lata zadawałem sobie pytania co do prawdy Bożej miłości , aż przerobiłem i z całego serca odrzuciłem wszelką doktrynę o podwójnej predestynacji. Przecież Psalm mówi wyraźnie, że Bóg jest sprawiedliwy, jest moim obrońca, Bogiem mojej ucieczki, zsyłającym na człowieka swoją światłość i wierność. On jest Bogiem, który jest moim weselem! Bóg zbawia, Bóg wyzwala człowieka w czasie i przestrzeni, w których go umieścił na krótki czas, aby przygotować go na wieczność w Jego, Boga-Miłości Królestwie. Zawsze, do samego końca, jakimkolwiek by on nie był, pozostają te trzy najważniejsze cnoty: WIARA, NADZIEJA i przede wszystkim nigdy, nawet w wieczności nie kończąca się MIŁOŚĆ, bo sam wieczny Bóg jest Miłością!
Prawdę tę, głęboko wgraną w serce człowieka, powtarzamy w chwilach radości, kiedy Bogu dziękujemy i w chwilach smutku i rozpaczy, kiedy dosięga nas ból niezrozumiałego cierpienia. Prawdę tę wyszeptamy z nadzieją nawet w chwili naszej śmierci…
Ufać, do końca ufać Bogu. Kiedy piszę te słowa przemijają w mojej pamięci oblicza wielu osób wiary, które dane mi było poznać w ciągu całego, już dosyć długiego mojego życia. Są wśród nich białe twarze Polaków, czarne twarze Afrykańczyków, kolorowe twarze Brazylijczyków i innych Latynosów. Prawdziwe oblicza świadków wiary i miłości, do końca, nawet w chwilach największej ciemności i rozpaczy…
Byłem właśnie w małej wspólnocie w północnej Angoli, w drodze do Mbanza Kongo. Dojeżdżając do niej trzeba było przejechać przez kilka kilometrów niesamowicie czerwonej, wręcz krwistej ziemi. Ludzie żyli tam biednie, w skleconych z kijów i liści palm, chociaż można było spotkać również różne gliniane lepianki. Cierpieli jeszcze niedostatek pożywienia, ponieważ ich pokryte mandioką, owocowymi drzewami i inną roślinnością pola były zaminowane. Czasem jednak ryzykowali i co jakiś czas ktoś tracił życie, albo na zawsze zostawał okaleczony, zazwyczaj tracąc jedną lub obydwie nogi. Ich własne domy, w większości ładne, z czasów portugalskiego kolonializmu, musieli opuścić. Przyszli bowiem żołnierze, podobno aby ich chronić. Zaminowali cały teren ich domostw. Wokół działali partyzanci siejąc zniszczenie, strach i śmierć. Ludzie oddalili się od swoich domów, od żołnierzy, chcieli tylko żyć, bez lęku i w pokoju.
Tamtego dnia przeżyłem z ludźmi radość, bowiem w pobliże wioski znalazł się groźny, afrykański bawół, którego doświadczeni myśliwi zaraz upolowali. Było więc mięso, było świętowanie.
Na mszę udaliśmy się do dawnej miejscowości, teraz już całkowicie opuszczonej, ponieważ rządowe wojsko również się już stamtąd wyniosło. Od kapliczki i na wpół wykończonego domu parafialnego roztaczał się cudowny, daleki widok na bezkresne, pokryte baobabami stepy Afryki. Kiedy tak stałem wpatrując się w piękno przyrody, zbliżyła się do mnie pewna staruszka. Nie znałem jej. Była to wówczas moja pierwsza wizyta w tym miejscu. Katecheta mi ją przedstawił i opowiedział historię jej życia, historię kobiety niesamowitej wiary. Okazało się, że kobieta ta zawsze dbała o kościół, gdzie również codziennie się modliła, przygotowywała nabożeństwa i przyjmowała chcące modlić się osoby. Już od lat znikli z tych stron Portugalczycy, a wraz z nimi ostatni księża, którymi byli wojskowi kapelanie. Ona jednak trwała na swoim religijnym posterunku. Mijał czas, bratobójcza wojna niszczyła życie i wiarę w wielu sercach, ale ona dalej świadczyła przed Bogiem i ludźmi o swojej wierności. Kiedy wszyscy odeszli, ona pozostała, a wraz z nią będąca w ciąży córka. Pewnego dnia córka poszła po wodę i zginęła na minie. Straszny szok, żal, ale ona dalej trwała w modlitwie, służąc Bogu i wspólnocie, dbając w wymarłym miasteczku o Dom Modlitwy. Zapytałem się jej, czy czegoś jej nie trzeba, czy mógłbym w czymś pomóc. Poprosiła tylko o różaniec, bo jej dawno już się rozleciał. Dałem jej mój, przywieziony kiedyś z Polski.
Byłem pełen podziwu dla niej, dla jej wiary. Ileż to razy w jej sercu już musiało wrzeć od rozpaczliwego wzywania Boga: „Boże, Boże mój! Dlaczego…?”, a jednak ufała, wierzyła w Bożą miłość i opatrzność, wiedziała, że jest ważne trwać jak żołnierz na posterunku wiary i modlitwy, kiedy tylu już się nie modliło, straciło wiarę lub powróciło do swoich dawnych, pogańskich wierzeń. Kiedy głupia, straszna, bratobójcza wojna niszczyła wokół wszelkie oznaki życia, ona wiedziała, że musi dbać o Dom Boży, bo to tutaj ludzie przychodzą, aby wzmocnić swoją wolę życia, aby odnaleźć sens swojego istnienia, aby wspólnota odczuwała swoją obecność jako Boża, żywa rodzina. Latami wierzyła, że ponownie pojawią się księża, że na nowo będzie celebrowana eucharystia, że Bóg nie pozwoli zniszczyć bombom i pociskom tego ich miejsca modlitwy. Swoim życiem i świadectwem ta stara murzynka mówiła swoim te same słowa, które mam teraz przed moimi oczami: „Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz we mnie? Ufaj Bogu, bo jeszcze go będę wysławiać: Zbawienie mojego oblicza i mojego Boga”.
Każdego dnia przeglądam wiele wiadomości o chrześcijanach z różnych Kościołów na najróżniejszych kontynentach, w tak bardzo odmiennych krajach świata. Czytam i pisuję o papieżach, patriarchach, kardynałach, biskupach, pastorach, księżach i o wielu osobach świeckich, ludziach wspaniałych lub podłych. Jednakże mało która z tych postaci pozostanie na dłużej w mojej pamięci tak, jak pozostała tamta stara, pokryta zmarszczkami ciemna twarz afrykańskiej kobiety, której imienia nawet nie znam, ale która to swoja postawą powiedziała mi, młodemu europejskiemu księdzu i misjonarzowi, słowami Psalmu: „Ufaj Bogu!”.