Spacer z ojcem de Mello
- 27 marca, 2003
- przeczytasz w 15 minut
Pana zaś Chrystusa miejcie w sercach za Świętego i bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od was uzasadnienia tej nadziei, która w was jest — pisze św. Piotr (1 P 3, 15). Gdybym więc miał coś powiedzieć komuś, kto zdecydował się zapoznać z tymi refleksjami, to chyba tylko to, że zrodziły się one z pragnienia jak najlepszej odpowiedzi na przytoczone wyżej życzenie Apostoła. Na ile wywiązuję się z tego zadania wobec innych ludzi w różnych okolicznościach — wolałbym pozostawić ocenę samemu Jezusowi.
Przedsłowie
W tych rozważaniach natomiast zawarłem te racje, za pomocą których staram się uzasadniać swoją nadzieję przed samym sobą. Rozważania te są bowiem przede wszystkim owocem dialogu wewnętrznego, inspirowanego pytaniami: kim jestem i jak wierzę? Na tego rodzaju uzasadnianie swej nadziei jestem zawsze gotowy, za co Duchowi Świętemu jestem bardzo wdzięczny.
Czasem jest to dla mnie działanie na tyle odkrywcze, że nie chcę takiej czy innej intuicji utracić i dlatego ją zapisuję. A potem zastanawiam się, czy to, co mnie przekonuje, nie mogłoby się przydać komuś innemu dla umocnienia jego nadziei. Owocem takiego procesu jest właśnie to, co, Szanowny Czytelniku, trzymasz teraz w ręce. Cieszę się, że mogę się podzielić z Tobą swoimi dociekaniami na temat modlitwy i pewnymi wnioskami apologetycznymi, którymi — na miarę moich możliwości — staram się przekonywać, że tylko w Jezusie i Jego Kościele można znaleźć ostateczne spełnienie. Miło by mi było, gdybyś, czytając te rozważania, w takim przekonaniu się utwierdził.
Wdzięczny jestem tym wszystkim, którzy wobec mnie uzasadniali swą nadzieję. Dzięki ich świadectwu moja nadzieja mogła się umacniać. W gronie tych świadków są osoby, które znam czy znałem osobiście, ale także takie, które stały się mi bliskie poprzez swoje pisma. Często się na nie powołuję, choć nie zawsze precyzyjnie wskazuję źródła. Stało się tak dlatego, że przy spisywaniu tych refleksji nie tyle koncentrowałem się na źródłach, co na ich przesłaniu. Niech mi te braki zostaną wybaczone. Myślę jednak, że w tym miejscu moją wdzięczność powinienem wyrazić przede wszystkim Anthony’emu de Mello, do którego nawiązuję najczęściej, co z pewnością łatwo zauważyć.
Rozważania te, choć łączy je jedna idea, różnią się między sobą. Wynika to z faktu, że każde z nich zamierzone zostało jako pewna odrębna, samodzielnie istniejąca całość. Z tej chęci zapewnienia każdemu z tych szkiców treściowej niezależności od innych wynikają konieczne powtórzenia, takie jak odwoływanie się do tych samych wersetów biblijnych czy też idei teologicznych. Tego rodzaju trudności nie da się jednak uniknąć, gdy w każdym szkicu chce się zamknąć jak najwięcej istotnych dlań intuicji. Trudno mi też było przeskoczyć siebie i nie pisać wciąż o tym, co jest dla mnie najważniejsze, mimo że za każdym razem robiłem to z nieco innego punktu widzenia.
Po tym koniecznym odnotowaniu braków, które, Szanowny Czytelniku, z pewnością i tak sam byś zauważył, zapraszam cię na krótki spacer ze mną po ścieżkach mojej nadziei.
Wszechmoc miłości
W pewnej okolicy od dawna nie padał deszcz. Ziemia była wysuszona i spękana. Jeśli susza potrwa dłużej — myśleli ludzie — nie ma mowy o plonach. Ich serca coraz bardziej ogarniał lęk, wszyscy bali się głodu. Wtedy ktoś przypomniał sobie o zaklinaczu chmur, mieszkającym w odległej miejscowości. Ludzie gotowi byli oddać wszystko temu, kto sprowadziłby ożywczy deszcz. Posłano więc po niego, a on, gdy przybył, poprosił o wolną chatę na skraju wsi, w której mógłby w samotności przebywać. Po trzech dniach jego pobytu tam niebo zasłoniły ogromne, ciemne chmury, z których lunął tak wielki deszcz, że najstarsi mieszkańcy całej okolicy takiego nie pamiętali. Jak do tego doprowadziłeś? — nie mogli się nadziwić. To proste — odpowiedział. — W ciągu tych kilku dni uporządkowałem siebie. Wiedziałem, że gdy ja odzyskam wewnętrzną harmonię, to i świat odzyska utraconą równowagę i spadnie deszcz, bo przecież tak bardzo pragnie go ziemia.
Pozostawmy na razie bez komentarza ten przykład, pochodzący z dalekowschodniej tradycji duchowej. Warto zauważyć, że w Europie, w VI w., zdarzyła się rzecz bardzo podobna w zewnętrznym przejawie. Wewnętrzne podobieństwo też miało miejsce i nie można go przekreślić, trzeba jednakże zauważyć różnicę, która ma duże znaczenie.
Św. Scholastyka, siostra św. Benedykta, miała zwyczaj raz w roku odwiedzać swego brata. Pewnego dnia, przeczuwając swoją bliską śmierć, chciała dłużej z nim pozostać. Ponieważ — jak to opowiada św. Grzegorz Wielki — do późnych godzin przeciągnęły się ich święte rozmowy, Scholastyka zwróciła się do brata: Proszę cię, nie odchodź ode mnie tej nocy. Aż do świtu rozmawiajmy o radościach nieba. Siostro! — zareagował Benedykt. — O czym ty mówisz? Żadną miarą nie mogę przebywać poza klasztorem. Na te słowa Scholastyka złożyła ręce, skłoniła głowę i wyraziła Bogu swą prośbę. Natychmiast rozszalała się wichura, spadł tak ulewny deszcz, że nikt nie mógł opuścić tego miejsca ani na krok. Oto prosiłam cię — wyznała bratu — a nie chciałeś mnie wysłuchać. Poprosiłam więc Boga mego i zostałam wysłuchana. Teraz więc odejdź, jeśli zdołasz. Pozostaw mnie i wracaj do klasztoru.
Na czym polega podobieństwo tych dwóch sytuacji? Z pewnością nie tylko na tym, że tu i tam spadł rzęsisty deszcz. Problem jest znacznie głębszy: ludzie duchowi, wewnętrznie zintegrowani — a do takich przecież należała Scholastyka i (o ile rzeczywiście ktoś taki istniał) zaklinacz chmur — dysponują ogromną mocą. Na czym zaś polega różnica? Ludzie, którzy głęboko związani są z Bogiem, potrafią znacznie więcej, czynią wszystko jakby Jego mocą. Św. Scholastyka nie musiała na skutek czekać aż trzy dni. Wszystko stało się w jednej chwili.
Nasuwa się wniosek, że ten, kto pokonał siebie, może rządzić światem, stworzeniem. Może osiągnąć moc zdolną sprowadzić deszcz lub wywołać inne zdarzenie w przyrodzie. Może — oczywiście zawsze tylko w jakimś stopniu czy miejscu — panować nad naturą. Ten natomiast, kto kocha, może — w pewnym sensie — rządzić… Stwórcą, ponieważ Bóg niczego mu nie odmówi.
A więc kochaj… i proś, o co chcesz, tak jak św. Scholastyka. Bóg niczego ci nie odmówi. Czy jednak na pewno „o co chcesz” i czy na pewno „nie odmówi”? Tego rodzaju zastrzeżenie, które ktoś może „w dobrej wierze” wysuwać, jest bezpodstawne. Jeżeli św. Augustyn mógł wołać: Kochaj i czyń, co chcesz, to tak samo można powiedzieć: Kochaj i proś, o co chcesz. Jeśli bowiem ktoś naprawdę kocha, to nie można się obawiać jego „co chcesz”, ponieważ jego pragnienia zawsze wypełniają przestrzeń pomiędzy przykazaniem miłości Boga i bliźniego i tym samym zawsze są miłe Temu, który jest Miłością i który na nas z miłością spogląda.
Z całą pewnością reakcja niebios na życzenie zaklinacza chmur była uzasadniona. Chodziło przecież o bardzo ważną sprawę — życie wielu osób. Czy jednak w przypadku św. Scholastyki nie można mówić o niepotrzebnym wzywaniu mocy Bożej, o wzywaniu Jego imienia nadaremno? Być może, ale dzięki temu cały świat mógł się dowiedzieć, jak łatwo można u Boga wiele wyprosić, pod warunkiem, że się kocha. A może Bóg chciał nas przez to wydarzenie ośmielić do ufnej modlitwy? Jeżeli nasza modlitwa będzie ufna — podkreślają przyjaciele Boga — to zostaniemy wysłuchani. W grę wchodzi jednak pewna „alternatywa”: Bóg wysłucha nas albo szybko, albo na pewno. Innej możliwości nie ma. I to jest cudowne.
Ktoś, kto kocha, może z ufnością o wszystko Boga prosić. Ktoś, kto się modli, staje się narzędziem Bożej łaski. Bywa wtedy i tak, że Bóg sam pragnie, aby przez wstawiennictwo tego człowieka mógł zesłać deszcz swojej łaski na spragnioną ziemię, wyschłą z powodu grzechów.
Św. Faustyna w swoim Dzienniczku opowiada: Dziś wszedł do mnie Pan i rzekł: „Córko Moja, dopomóż mi zbawiać dusze. Pójdziesz do konającego grzesznika i będziesz odmawiać tę koronkę, a przez to wyprosisz mu ufność w moje miłosierdzie, gdyż już jest w rozpaczy”. Nagle znalazłam się w nieznanej chacie, gdzie konał starszy już człowiek w strasznych mękach. Wkoło łoża było mnóstwo szatanów i płacząca rodzina. Gdym się zaczęła modlić, rozpierzchły się duchy ciemności z sykiem i odgrażaniem mi; dusza ta uspokoiła się i pełna ufności spoczęła w Panu. W tej samej chwili ujrzałam się w swoim pokoju. Jak się to dzieje — nie wiem.
Wstawiennictwo
Żydowski filozof Martin Buber w książce Opowieści chasydów opowiada o pewnym młodym człowieku, który był uczniem wielkiego mistrza duchowego, znanego z daru widzenia, dzięki któremu pomagał ludziom w ich wewnętrznych przemianach. Któregoś dnia ambitny uczeń zwrócił się do swego mistrza, aby ten wyprosił u Boga podobny dar dla niego. Na odpowiedź Boga nie trzeba było długo czekać.
Kilka dni później do miasta, w którym obaj mieszkali, przybył pewien kupiec. Młody człowiek od razu poznał, że przybysz ma na sumieniu wiele grzechów. Jak mogłeś stawić się przed obliczem świętego, będąc tak nieczystym?! — skarcił młodzieniec nieznajomego. Zasmucony takim obrotem rzeczy kupiec odjechał. Gdzie jest ten człowiek, którego odprawiłeś wczoraj? — zapytał mistrz ucznia. — To była jego ostatnia szansa.
Młody człowiek szybko zrozumiał swój błąd. Jego postępowanie było zbyt pochopne. Natychmiast jeszcze raz zwrócił się do mistrza, tym razem prosząc o to, by Bóg odebrał mu dar, z którego on nie potrafi w należyty sposób korzystać. Bóg nie odbiera raz udzielonego daru — odpowiedział mistrz. — Ale będę Go prosił o inny dar dla ciebie, mianowicie o to, byś widząc zło drugiego człowieka, żałował za nie jak za własne. Również ta łaska została dana szlachetnemu młodzieńcowi. W jakiś czas potem udał się on w daleką podróż. Gdy był już bardzo zmęczony i wygłodzony, dotarł do gospody. Zaraz poznał, że jej właściciel jest złym człowiekiem. Na pytanie, czego sobie życzy: jedzenia, picia, ciepłej wody, świeżej pościeli, odpowiedział, że nic z tych rzeczy. Proszę cię tylko o to, byś mi dał, jeśli możesz, jakiś wolny kąt, w którym mógłbym się spokojnie pomodlić. Taka prośba, choć bardzo dla gospodarza dziwna, nie była trudna do spełnienia. Gdy wędrowiec zamknął za sobą drzwi, ten zaczął go podglądać. Ze zdumieniem zobaczył wtedy, jak ów młody nieznajomy przedstawia Bogu wszystkie jego grzechy i żałuje za nie jak za własne. Fakt ten tak bardzo wstrząsnął zatwardziałym grzesznikiem, że natychmiast uznał swoją winę. W tym też momencie w jego życiu nastąpiła głęboka przemiana. Zaczął żałować za wszystkie swoje grzechy.
Z kimkolwiek ten młody człowiek się spotykał, efekt był zawsze taki sam: grzesznicy stawali się ludźmi świętymi. Fakt ten do tego stopnia był intrygujący, że szybko postawiono mu pytanie: Jak to się dzieje, że ci, którzy się z tobą spotykają, odchodzą całkowicie przemienieni, pragną dobra i unikają grzechów? Odpowiedź była taka: Kiedy spotykam człowieka, który nie chce się zmienić, schodzę krok po kroku w głąb jego duszy. I gdy jestem już na samym dnie, łączę jego duszę z moją. W ten sposób stajemy się (jakby) jedną osobą. I wtedy zaczynam żałować za swe grzechy, a on… nie może nie żałować ze mną, bo jesteśmy kimś jednym.
Choć przykład ten nie pochodzi z tradycji chrześcijańskiej, to jednak ma głęboko ewangeliczną wymowę. Taka postawa znajduje wytłumaczenie w świetle tajemnicy Chrystusowego Wcielenia. Podobnie jak On, istniejąc w postaci (sytuacji) Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać (sytuację) sługi, stawszy się podobnym do ludzi (Flp 2, 6–7), tak też ów młody człowiek wchodził „do końca” w sytuację swych braci, przyjmując na siebie ich grzechy i pokutując za nie. Było to możliwe dzięki specjalnemu wybraniu, którego jednak nie potraktował jako okazji do oddalenia się od świata, lecz do tego, by pomagać najbardziej potrzebującym (czyli największym grzesznikom).
Jedynie taka postawa czyni nasze wstawiennictwo skutecznym, bowiem w stosunku do drugiego człowieka możemy przyjąć postawę sędziego albo obrońcy. Osądzać łatwo, bronić znacznie trudniej. Widać to wyraźnie w pierwszym uczynku naszego bohatera. Bóg również mógłby pozostać tylko naszym sędzią, jednak w Chrystusie stał się naszym obrońcą, skoro my mamy Rzecznika wobec Ojca — Jezusa Chrystusa sprawiedliwego… (który) jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy (1 J 2, 1–2), skoro On oddał za nas swoje życie, to i my winniśmy oddać je za braci (por. 1 J 3, 16).
Tak właśnie czynił szewc, którego przykład przytacza Bernard Bro w książce Potęga zła. Otóż pewnemu ascecie, żyjącemu na pustyni i oddanemu pokucie, ukazał się Jezus, mówiąc: Idź do Aleksandrii (bardzo grzesznego miasta), tam spotkasz pewnego szewca. Nie dorastasz mu do pięt. Zaintrygowany takim wyzwaniem pustelnik natychmiast udał się w podróż. Gdy tylko przekroczył próg domostwa szewca, z jego ust padło pytanie: Co robisz? Zdziwiony szewc odpowiedział: Nic nadzwyczajnego. Jedną trzecią swoich dochodów oddaję biednym, tyle samo oddaję na kościół, a resztę przeznaczam na własne potrzeby. Asceta nie chciał wierzyć: Powiedz mi, na czym naprawdę polega twój sekret? Ten odparł: Cały dzień pracuję w swoim warsztacie i patrzę na przechodzących ludzi. Ta odpowiedź również nie zadowoliła pustelnika: To wszystko? Sam Chrystus przysłał mnie do ciebie, proszę, powiedz mi prawdę! Ostateczna odpowiedź była taka: Gdy patrzą na przechodzących ludzi, ciągle powtarzam: „Panie, możesz mnie wtrącić do piekła, byle tylko oni byli od niego wolni”.
Te dwie postacie z przytoczonych opowieści łączy jedna wspólna cecha: głęboka solidarność z cierpiącym z powodu grzechów i gotowość do całkowitego poświęcenia się za niego. Tylko wtedy nasza modlitwa o nawrócenie grzeszników będzie skuteczna, gdy przyjmiemy wobec nich taką postawę. Jak długo będziemy osądzać naszych bliźnich, jak długo będziemy uważać się choćby za odrobinę lepszych od nich, tak długo naszym mężom, synom i braciom „wolno” będzie trwać w grzechu, choćbyśmy za nich zanosili do Boga „tony” modlitw. I Bogu też w takiej sytuacji „wolno” będzie nie wysłuchać naszej modlitwy.
Tak więc warunek skutecznego wstawiennictwa jest prosty, lecz trudny zarazem. Trzeba wejść w położenie brata, uznać jego grzech za swój, wierzyć — jak wierzyli święci — że jesteśmy zdolni do popełnienia takiego samego zła, gdyby nam Bóg nie pomógł wytrwać w dobru. Jeżeli chcemy kiedyś wejść z innymi do wspólnoty świętych, nie możemy teraz unikać wspólnoty z grzesznikami. Niedoścignionym wzorem takiego postępowania zawsze będzie dla nas Jezus.
Błaganie
I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą (Łk 11, 9–10).
O modlitwie powiedziano już bardzo dużo i niejeden raz bardzo mądrze. Mimo to nie można na ten temat zamilknąć, ponieważ wciąż słychać dobywające się z ludzkich serc błaganie: Panie, naucz nas modlić się. I jak do szkoły przychodzą wciąż nowi uczniowie, aby zdobywać wiedzę, tak też nigdy nie brakuje u stóp Mistrza tych, którzy pragną posiąść umiejętność najważniejszą: pragną się nauczyć jak rozmawiać z Bogiem. Bóg zaś wielokrotnie i na różne sposoby przekonywał nas, że do tego nie potrzeba specjalnych przymiotów umysłu. Konieczne są jednak przymioty serca… Różne są formy kontaktu z Bogiem. Najczęściej wylicza się cztery: uwielbienie, dziękczynienie, przebłaganie i prośbę. Nie jest to za bardzo „szkolne” ujęcie, przedstawia bowiem całe zagadnienie „od końca”, od modlitwy najdoskonalszej, od uwielbienia (cudzysłów sugeruje, że wszelkie tego rodzaju podziały i wartościowania są umowne). W szkole bowiem zaczyna się od „a”, od rzeczy najprostszych. Jezus zaś chce, byśmy przede wszystkim zdobyli „podstawy”, dlatego gdy mówi o modlitwie, ma najczęściej na uwadze modlitwę błagalną. I od tej to formy dialogu z Bogiem warto zacząć naukę w „szkole modlitwy”. Trzeba uwierzyć, że Bóg zawsze wysłuchuje naszą modlitwę. Od tego się zaczyna. Jeśli ktoś już w to wierzy, niech będzie Bogu wdzięczny; jeżeli jeszcze nie, niechaj Go o tę wiarę gorąco prosi. O ile bowiem jest coś, co „odbiera” Bogu moc przemieniania naszego życia, to jest to właśnie brak wiary z naszej strony. Ufność, którą w Nim pokładamy, polega na przekonaniu, że wysłuchuje On wszystkich naszych próśb zgodnych z Jego wolą. A jeśli wiemy, że wysłuchuje wszystkich naszych próśb, pewni jesteśmy również posiadania tego, o cośmy Go prosili (1 J 5, 14–15). Bóg wysłuchuje wszystkich naszych próśb nawet wtedy, gdy Jego wola pierwotnie jest inna. Przekonują nas o tym doświadczenia pewnego pielgrzyma zmierzającego do odległej świątyni. W czasie swej wędrówki został przyjęty przez życzliwych ludzi. Gdy nazajutrz wyruszał w dalszą drogę, ludzie ci — bezdzietne małżeństwo — prosili go o wstawiennictwo. Obiecał zwrócić się do Boga o potomstwo dla nich. Niestety — odrzekł Bóg — zostało postanowione, że oni nie będą mieć dzieci. Jakież było zdziwienie tego miłującego Boga człowieka, gdy po kilku latach, pielgrzymując ponownie, spotkał przed domem gościnnych ludzi trójkę bawiących się dzieci. Na pytanie: Czyje to dzieci? usłyszał odpowiedź: Nasze. I drobne (!) uzupełnienie: Wkrótce po tobie przechodził tędy inny mężczyzna. Jego też przenocowaliśmy i poprosiliśmy o modlitwę. On nas pobłogosławił, a potem pojawiły się te dzieci. Nie trudno domyślić się, jakiego „tematu” dotyczyło pierwsze pytanie pielgrzyma przy jego ponownym spotkaniu z Bogiem w świątyni. Jak to? Przecież mówiłeś, że postanowiono, iż oni nie będą mieć dzieci. Tymczasem jakiś człowiek ich pobłogosławił i mają troje! Bóg najwyraźniej się zdziwił: Naprawdę? W takim razie… musiał to być człowiek święty, bo tylko świętym udaje się zmienić przeznaczenie. Przykład ten przekonuje nas, że Bóg może wysłuchać nasze prośby nawet wtedy, gdy Jego wola jest pierwotnie inna. Jednak to nie wszystko. Prawda sięga dalej: Bóg wysłuchuje naszych próśb także wtedy, gdy Jego wola jest do końca inna! Świadczą o tym słowa głębokiej zadumy: Prosiłem o siłę, bo pragnąłem czegoś dokonać. Zostałem słaby, aby nauczyć się pokory. Prosiłem o zdrowie, bo chciałem przedsięwziąć coś wielkiego. Zostałem chory, aby robić rzeczy lepsze. Prosiłem o bogactwo, bo chciałem być szczęśliwy. Otrzymałem biedę, abym nabrał mądrości. Prosiłem o potęgę, bo szukałem uznania u ludzi. Otrzymałem słabość, aby szukać pomocy u Boga. Z tego, o co prosiłem, nie otrzymałem nic. A jednak mam wszystko, co chciałem otrzymać. Czas na podsumowanie tych krótkich rozważań o modlitwie błagalnej. W oparciu o zapewnienia Jezusa i przytoczone przykłady nasuwa się taki wniosek: każda nasza prośba zawsze będzie wysłuchana… jeżeli zostaną spełnione przynajmniej trzy warunki. Są nimi: wiara, wytrwałość i świętość. Wiara: trzeba bezwzględnie wierzyć, że Bóg — tak czy inaczej, ale na pewno — wysłucha naszą prośbę. Albo ulegnie naszej prośbie, „dostosowując” swoją wolę do naszej, jeśli w swej mądrości uzna, że tak będzie dobrze; albo też dostosuje naszą wolę do swojej: wtedy będziemy Mu dziękować za to, o cośmy Go nie prosili, wychwalając Jego mądrość. Wytrwałość: nie wystarczy raz poprosić. Bóg musi widzieć, że nam na czymś bardzo zależy. Nasza wytrwałość, podobnie jak wiara, otwiera Boże Serce na potrzeby naszych serc. Świętość: Bóg spełnia prośby czystego serca. Serce ludzkie jest czyste, gdy otwiera się na Boga i unika grzechu. W ten sposób wszyscy możemy być świętymi i tym samym mieć odwagę stanąć przed Bogiem. Te warunki skutecznej modlitwy błagalnej są bardzo proste. Jednak „proste” nie zawsze znaczy „łatwe”. Prośmy więc Boga o wszystko, co jest nam potrzebne, a zwłaszcza o to, byśmy umieli skutecznie Go prosić.