Spotkanie z miłością Trójcy
- 4 kwietnia, 2003
- przeczytasz w 20 minut
Słowo „serce” występuje najczęściej w kontekście emocjonalnym. Używamy go, gdy chcemy dać do zrozumienia czy i w jakim stopniu ktoś jest zdolny do miłości: „to człowiek o wielkim sercu”, „on nie ma serca”. Wyraz ten już od dawna zajmuje zaszczytne miejsce w słowniku wyrażeń religijnych. Najczęściej łączymy go z Osobą Jezusa. Gdy mówimy o „Sercu” Jezusa, chcemy przekonać słuchacza o Jego miłości. Wypowiadamy się o niej w sposób analogiczny, dodając równocześnie, że przerasta ona nieskończenie naszą ludzką miłość.
Miłość zraniona
Miłość, mówiąc najkrócej, jest pragnieniem dobra dla drugiej osoby. Jednocześnie każdą ludzką miłość, o czym wiemy z doświadczenia, charakteryzują dwie istotne cechy: z jednej strony jest to wyznanie miłości, a z drugiej dowód miłości. Dla przykładu ten, kto chce wypełniać jakąś kierowniczą funkcję w państwie, motywuje swoje starania pragnieniem dobra dla wszystkich obywateli. W ten sposób składa swego rodzaju „wyznanie” miłości, której później obiecuje dowieść. Przykład ten wskazuje na pewną kolejność: w miłości ludzkiej najpierw bywa jej wyznanie, potem zaś przychodzi kolej na jej dowiedzenie. Z tym drugim jest zazwyczaj gorzej. Okazuje się bowiem, że mąż nie tak bardzo kocha swoją żonę, jak to deklarował, gdy był jeszcze narzeczonym. Dowody miłości nie sypią się tak gęsto, jak to bywało obiecywane. Podobnie rzecz się ma w wymiarze społecznym: prezydent nie tak szybko spełnia przedwyborcze obietnice, te właśnie „zapewnienia o miłości” do wszystkich rodaków. Miłość Bożą charakteryzują te same cechy, występują jednak w odwrotnej kolejności: Bóg najpierw składa dowody miłości, a potem czyni wyznania. Pierwszym dowodem Bożej miłości jest powołanie człowieka do istnienia. Mówi o tym pięknie Psalm 139: Ty bowiem stworzyłeś moje nerki, Ty utkałeś mnie w łonie mej matki. Dziękuję Ci, żeś mnie tak cudownie stworzył, godne podziwu są Twoje dzieła. I dobrze znasz moją duszę, nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawałem, utkany w głębi ziemi (w. 13–15). Drugi wielki dowód Bożej miłości to — obok stworzenia — dzieło zbawienia. Jezus mógł przez całą wieczność cieszyć się swym niebiańskim szczęściem, lecz, jak pisze św. Paweł, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. (…) uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej (Flp 2, 6–8). Uczynił to bez żadnej zasługi z naszej strony, więcej nawet, umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami (Rz 5, 8). Św. Paweł tłumaczy nam, że może ktoś za człowieka sprawiedliwego, dobrego, życzliwego zdecydowałby się oddać życie (por. Rz 5, 7), ale nie za grzesznika, takiego jak… każdy z nas. Wcielenie i krzyż — czy można znaleźć większe, wspanialsze, piękniejsze dowody miłości?! Po złożeniu takich dowodów miłości Jezus pozwala sobie uczynić pewne miłosne wyznania. Teraz Mu „wolno” mówić o swoim oddaniu dla nas, a my nie możemy żadnego z Jego słów podważyć, zakwestionować, bo przed nimi zaistniały fakty, które je w pełni potwierdzają. Całe Pismo św. jest jakby jednym długim listem miłosnym. Ewangelie przekazują nam osobiste wypowiedzi Jezusa, potem Apostołowie świadczą o Jego miłości. Jednak to nie wszystko. Na całej przestrzeni historii Kościoła nie zabrakło osób, które Jezus specjalnie wybrał, aby przypominały światu o Jego wielkiej miłości (objawienia prywatne zaakceptowane przez Kościół). Byli to zarówno mężczyźni (np. bł. Henryk Suzo, św. Franciszek z Asyżu), jak i kobiety (św. Gertruda, św. Małgorzata Maria, św. Faustyna i in.). Wzruszające jest wyznanie Jezusa, skierowane do wspominanej już angielskiej mistyczki z XIV w., Julianny z Norwich. Pyta ją, czy dzięki temu, że cierpiał za nią, została „dobrze odkupiona”? Jest to niezwykłe pytanie, świadczące o nieskończonej pokorze Syna Bożego. Czy została „zadośćuczyniona”, kontynuuje Jezus, dzięki ofierze, jakiej On dla niej dokonał, i czy jest z Niego „zadowolona”? Czy jest „usatysfakcjonowana”, troszczy się Odkupiciel, czy to ją zadowoli? Czy Jego miłość jej wystarczy? Julianna odpowiada twierdząco. Wtedy Jezus mówi: Jeżeli ty jesteś spłacona, Ja również jestem spłacony. I dodaje, że fakt, iż kiedykolwiek cierpiał za nią, daje Mu nieskończoną radość i zadowolenie. Na końcu wyznaje: Gdybym mógł więcej wycierpieć dla ciebie, to bym wycierpiał więcej. Doświadczenie uczy, że miłość jest przyczyną prawdziwego szczęścia, albo wielkiego bólu. Ta reguła nie ominęła również Jezusa. Mogło tak być dzięki Wcieleniu. W wyniku tego, że Jezus stał się człowiekiem, mógł być przez ludzi bardziej darzony miłością. Ale też dzięki temu może być w swej miłości bardzo zraniony. Dlaczego tak nam trudno zrozumieć samą tajemnicę Wcielenia, jak i cierpienie z miłości, dzięki niej możliwe? Z całą pewnością wiemy, że Bóg w swej naturze, jak mówimy — „w niebie” — nie może cierpieć. Człowiek natomiast przeciwnie, jest cierpiący niejako z natury. Cierpienie to wynika z faktu, że jest stworzony i tym samym narażony na wszystkie trudności, jakie pochodzą ze świata. Wiemy też, że Bóg z natury niezdolny do cierpienia, przyjął ludzkie ciało, jakby stworzone do cierpienia. Biorąc pod uwagę te przesłanki, możemy dojść do wniosku, że owszem, Jezus cierpiał, ale tylko fizycznie, bo był człowiekiem, wewnętrznie jednak był szczęśliwy, bo Bóg nie może cierpieć. Możemy też zastanawiać się, czy Jezus może z nami współczuć? Czy może z nami współcierpieć? Czy może nas rozumieć? Z jednej strony wewnętrzne, boskie szczęście, z drugiej zaś cierpienie tylko fizyczne. Czy w takiej sytuacji Jezus ma dostęp do prawdziwie duchowego, ludzkiego cierpienia? A przecież na kartach Ewangelii zapisane zostały słowa, świadczące niedwuznacznie o smutku Jego duszy. W przełamaniu tej pozornej trudności pomoże nam ogólna znajomość natury ludzkiej. Człowiek jest jednością ciała, duszy („serca”) i ducha (por. 1 Tes 5, 23). Na tych trzech płaszczyznach naszego jestestwa doświadczamy również cierpienia. Cierpienie duchowe jest spowodowane grzechem. Cierpienia fizyczne są nam wszystkim znane. Natomiast cierpienie duszy („serca”) spowodowane jest najczęściej zranieniem naszej miłości. Jezus, stając się człowiekiem, przyjął nie tylko ludzkie ciało. Bo wtedy mogłoby nam się słusznie wydawać, że na zewnątrz jest człowiekiem, a wewnątrz Bogiem; że na zewnątrz cierpi, a wewnątrz jest szczęśliwy. W takiej sytuacji boskie szczęście przysłoniłoby ludzki ból i tym samym cierpienie nie dawałoby Mu podstaw do solidarności z nieszczęśliwym człowiekiem. Jezus jednak, stając się człowiekiem, przyjął nie tylko ludzkie ciało, ale i ducha i duszę („serce”): był nie tylko prawdziwym Bogiem, ale i prawdziwym, czyli „pełnym” człowiekiem (co nas tutaj bardziej interesuje). W wyniku Wcielenia przyjął tę sferę ludzkiego istnienia, która może być najbardziej raniona i w której możemy najbardziej cierpieć. I właśnie dzięki temu jest nam tak bliski. Miłość rodzi albo szczęście, albo cierpienie. Abyśmy mogli lepiej zrozumieć, a tym samym docenić miłość Jezusa, warto jeszcze raz porównać naszą miłość z Jego miłością. Człowiek wyznaje swoją miłość, gdy może liczyć choćby na odrobinę wzajemności. Wyznaje ją w nadziei, że zostanie przyjęta. Gdy jednak ta miłość zostanie odrzucona, nie chce pokochać po raz drugi, najczęściej otacza się jakimś murem obronnym, żeby się więcej nie narażać na zranienia. Jednak w wyniku tego jeszcze bardziej cierpi. Miłość Jezusa jest podobna, a jednocześnie różna od opisanej wyżej. On wyznaje swoją miłość mimo tego, iż wie, że nie będzie ona (w pełni) odwzajemniona. Jednak tak, jak każdy z nas pragnie, aby została przyjęta. Gdy zaś zostanie odrzucona, nie odwraca się od człowieka, lecz kocha go dalej i… prosi o miłość, żebrze o nią. Nie dość, że Syn Boży się uniżył, stając się człowiekiem, to jeszcze dodatkowo upokarza się, błagając o miłość. Każde odtrącenie naszej miłości jest dla nas upokarzające. W swej ambicji nie chcemy już kochać, przynajmniej tego samego człowieka. Jezus natomiast, choć Go tak często upokarzamy odrzucając Jego miłość, nie odwraca się od nas, lecz prosi o wzajemność. Czyż nie jest dowodem wielkiej pokory z Jego strony prośba skierowana do Apostołów: Smutna jest moja dusza aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie ze Mną (Mt 26, 38), a potem delikatny wyrzut: Tak, jednej godziny nie mogliście czuwać ze Mną? (w. 40). Czyż nie daje dowodów swej pokory Ten, który po trzykroć pyta Piotra: Czy mnie miłujesz?, zamiast na podobne pytanie oczekiwać ze strony człowieka? Jezus jakby zapomniał, że jest Bogiem i z tego tytułu godnym wszelkiej czci i wszelkiej miłości i… sam prosi o miłość. Jakże często ranimy Serce Jezusa, gardząc Jego miłością. A przecież mógł sobie tych wszystkich cierpień oszczędzić. Nie musiał stawać się człowiekiem, nie musiał przyjmować ludzkiego serca, tak podatnego na zranienia. Nie musiał, a jednak wydał się na to cierpienie duszy, nie tylko ciała, na wzgardę, na brak miłości. O tym cierpieniu swego Serca, wynikającym ze wzgardy Jego miłością, bardzo często mówił i skarżył się swoim wybranym. Tak zwierzał się św. Faustynie: Nieufność dusz rozdziera wnętrzności Moje. Jeszcze więcej mnie boli nieufność duszy wybranej, pomimo niewyczerpanej miłości Mojej — nie dowierzają Mi, nawet śmierć Moja nie wystarcza im. (…) O, jak wielka jest obojętność dusz za tyle dobroci, za tyle dowodów miłości. Serce Moje napawa się niewdzięcznością, zapomnieniem od dusz żyjących w świecie. Na wszystko mają czas, tylko nie mają czasu na to, aby przyjść do Mnie po łaski. A więc zwracam się do was, wy dusze wybrane: czy i wy nie zrozumiecie miłości Serca Mojego? Zawiodło się Serce Moje. Nie znajduję całkowitego oddania się Mojej miłości. Tyle zastrzeżeń, tyle niedowierzań, tyle ostrożności. (…) Palą mnie płomienie miłosierdzia. Pragnę je wylać na dusze ludzkie. O, jaki ból Mi sprawiają, kiedy ich przyjąć nie chcą. (…) Za dobrodziejstwa otrzymuję niewdzięczność. Za miłość otrzymuję zapomnienie i obojętność. Serce Moje tego znieść nie może. Jeżeli Jezus to wszystko mówi, jeżeli do tego stopnia ujawnia pragnienia swojego Serca, jeżeli nie waha się tak upokorzyć, jeżeli wręcz żebrze o miłość, to jakże wielkiego oddania jest to dowodem? On pragnie, byśmy przyjęli Jego miłość i odpowiedzieli na nią. To prawda, że nie jesteśmy zdolni ani do pełnego jej przyjęcia, ani do odwzajemnienia jej. Powinniśmy więc prosić Go o siłę do przemiany naszych serc, aby Jego Serce zaznało dzięki niej uwielbienia, a nie wzgardy oraz radości, a nie cierpienia.
Spotkanie z Trójjedynym
Całą ludzkość można porównać do małego dziecka, u którego dopiero budzi się świadomość. Dziecko to zaczyna stawiać pytania. Pierwsze z nich zawsze dotyczy zewnętrznego świata: Co to jest? Odpowiedzi udzielają najczęściej rodzice. To pytanie w wymiarze ogólnoludzkim zostało postawione najpierw w starożytnej Grecji, potem wnioski greckich filozofów zostały przyjęte w całej Europie. To pytanie stanęło u podstaw całej technicznej kultury ludzkiej, która rozwinęła się głównie na półkuli zachodniej.
Drugie ważne pytanie dziecka, dotyczące świata jego wewnętrznych przeżyć, można ująć w dwóch słowach: Kim jestem? I znów w wymiarze ogólnoludzkim zostało ona postawione przede wszystkim na Wschodzie. Kim jestem? znaczy: Dlaczego cierpię? Jaki jest sens mojego życia? Poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie towarzyszy większy ból, który jest odzwierciedleniem trosk i zmagań młodego, dojrzewającego człowieka. To pytanie — analogicznie do pierwszego — stanęło u podstaw całej duchowej kultury ludzkiej, która rozwinęła się głównie na półkuli wschodniej.
Dzięki nieustannemu stawianiu tych dwóch pytań człowiek poznaje świat i siebie. Zachwyca się pięknem przyrody, ale także bogactwem swojego życia duchowego. Lecz w jednym i drugim świecie dostrzega pewną skończoność. I to doświadczenie prowadzi go do postawienia trzeciego pytania: Czy ponad tym widzialnym światem i poza światem moich wewnętrznych przeżyć jest coś lub ktoś jeszcze, ktoś, kto to wszystko przerasta, ktoś nieskończony?
I w ten sposób człowiek dochodzi do odkrycia, że jest Bóg. Ale w ślad za tym odkryciem podąża pytanie: Kim On jest? Jaki On jest? Jest jeden, czy wielu? Wiemy, że odpowiedzi w ciągu historii było bardzo dużo. Ostatecznie ludzie zrozumieli, że Bóg jest tylko jeden, bo tylko jeden może być najlepszy, najdoskonalszy, najświętszy.
Inne pytanie dotyczy Bożej natury. Czy jest On materialny czy duchowy? Nie może być materialny, bo sam człowiek jest przecież doskonalszy od materii, a nie jest Bogiem. W takim razie może jest duchowo-materialny? Też nie, bo byłby równy człowiekowi. Poza tym człowiek umiera, a Bóg przecież musi być nieśmiertelny. W takim razie Bóg może być tylko istotą duchową. I w ten sposób człowiek doszedł do najprostszej definicji Boga, którą można znaleźć w katechizmie: Bóg jest to duch nieskończenie doskonały, stworzyciel nieba i ziemi.
Ale serce człowieka jest dalej niespokojne. Jeżeli Bóg jest nieskończenie doskonały, to znaczy, że jest tym samym nieskończenie daleko ode mnie. I cóż mi z tego — pyta człowiek — że jest stworzycielem, że mnie stworzył, jeżeli moje życie jest pełne cierpienia? Takie rozumienie Boga za bardzo mu nie wystarcza. Szuka on w Bogu tego, co byłoby wyrazem Jego doskonałości, a co pozwoliłoby i Bogu i człowiekowi pokonać tę przepaść, która ich dzieli. I w ten sposób człowiek otwiera się na objawienie, że Bóg jest Miłością. Z jednej strony trudno to zrozumieć, bo jakże pogodzić z tym przekonaniem fakt cierpienia i to nie tylko ludzi? A z drugiej strony jak można by przetrwać wszystkie nasze przeciwności bez wiary, że Bóg jest Miłością?
Odkąd człowiek zrozumiał, że Bóg jest Miłością, szukał nieustannie dowodów tej miłości. Szukał i znajdywał je. Najczęściej tymi dowodami miłości ze strony Boga byli dobrzy ludzie. Inni uważali ich za wysłańców Boga. W ten sposób w różnych religiach ukształtowała się wiara, że Bóg wkracza w historię ludzką poprzez takich wysłańców, aby nam pomagać. Religia hinduska na przykład mówi o wielokrotnych wcieleniach Boga, który pojawia się pomiędzy ludźmi w różnych postaciach, aby im pomóc. Można na to popatrzeć jako na przygotowanie tamtych ludzi na przyjęcie dobrej nowiny o zbawieniu w Jezusie.
Szczególnie mocne było oczekiwanie na człowieka posłanego przez Boga — o czym wszyscy wiemy — w Izraelu. Miał to być zapowiadany przez proroków Mesjasz. I któregoś pięknego dnia — bo musiał to być dzień piękny! — zostało nam objawione, że ten Mesjasz jest nie tylko niezwykłym człowiekiem, lecz Synem Bożym. Bóg dał nam obiecanego Mesjasza, ale to mało powiedziane: w Nim dał nam Siebie. I dał nam poznać bogactwo swego wewnętrznego życia — że jest Wspólnotą kochających się Osób.
Całe wieki trzeba było czekać na to objawienie, ale skoro Bóg wypowiedział już o sobie to drugie słowo „Syn” (bo pierwsze brzmiało: „Jestem, który jestem”), to szybko musiał wypowiedzieć również trzecie. Dlatego Jezus przed swoim odejściem obiecał apostołom Ducha Świętego. A nie mówił o Nim jako o mocy Bożej — jak by chcieli niektórzy — ale jako o Osobie Bożej, jako o równym Ojcu i Synowi. I w ten sposób — stopniowo — zostało nam objawione, że Bóg jest Trójcą kochających się Osób, że jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym. Jest jednym Bogiem w Trzech Osobach. Trudno to zrozumieć, ale z pomocą łaski Bożej można w to uwierzyć.
Bóg jest jeden, lecz ponieważ jest Miłością, musi być Trójcą Osób, bo miłość — jak mówi pewne przysłowie — wymaga dwojga. Prawdziwa miłość jest dopiero wtedy możliwa, gdy się kocha drugą osobę. Musi być kochający, kochany oraz miłość, która ich łączy. W Bogu kochającym jest Bóg-Ojciec — Źródło Miłości. Kochanym jest Jezus Chrystus: Tyś jest mój Syn umiłowany… Wzajemną miłością Ojca i Syna jest Duch Święty. Ponieważ w Bogu każdy każdemu jest równy, więc i Duch Święty jest równy Ojcu i Synowi i tak jak Oni jest Osobą.
Codziennie wypowiadamy słowa modlitwy: Jako w niebie, tak i na ziemi. Rodzi się więc pytanie, czy tu, „na ziemi” są jakieś znaki, które sugerowałyby jak jest „w niebie”? Wierzymy, że w niebie jest Trójca Osób Boskich, czy jednak na ziemi jest coś, co by nas o tym przekonywało? Pierwszym, co powinniśmy wziąć pod uwagę, jest nasza ludzka miłość. O miłości można mówić bardzo dużo, wydaje się jednak, że koniecznie trzeba wspomnieć o dwóch jej istotnych wymiarach. Można mówić o miłości jako o akcie stworzenia oraz o miłości jako o akcie identyfikacji.
Jak wygląda miłość jako akt stworzenia? Mówi o tym historia o człowieku, który znalazł jajko orła. Podłożył je pod zwykłą kwokę. Kiedy z tego jajka wykluło się małe orlątko, myślało, że jest kurczęciem, bo wychowywało się między kurami. W ten sposób orzeł się zestarzał, myśląc, że jest zwykłym kogutem. Kiedyś dostrzegł na niebie szybującego majestatycznie ptaka. Co to za ptak? — zapytał grzebiącą w ziemi kurę. To orzeł, król ptaków — odpowiedziała ona. — Ale nie myśl o tym. My należymy do ziemi, nie do nieba. Czym więc jest miłość rozumiana jako akt stworzenia? To patrzenie na orła ze świadomością, że jest on orłem, a nie kurą, to budzenie w nim tego przekonania.
Taki sposób patrzenia, a więc taka miłość jest bardzo ważna w relacjach międzyludzkich. Do takiej miłości zobowiązani są przede wszystkim rodzice względem swoich dzieci. Nie mogą ich nieustannie krytykować, bo wtedy dzieci się nie rozwiną. Uwierzą, że są do niczego. Natomiast jeżeli będą chwalone, doceniane, to wtedy spontanicznie będą się starały dorosnąć do tych sądów o sobie, które słyszą. Do takiej samej miłości względem siebie są zobowiązani małżonkowie. Nieustanna krytyka męża ze strony żony i odwrotnie nie uczyni z nich ludzi pewnych siebie we właściwym rozumieniu tego słowa, znających swoją wartość, czujących, że są kochani. Warto pamiętać słowa św. Pawła, który mówi, że Bóg wybrał nas w Chrystusie jeszcze przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Bóg powołał nas do wysokiego lotu, do świętości, a nie do pełzania po ziemi. Ale w tym rozwoju mamy sobie nawzajem pomagać poprzez miłość rozumianą jako akt stworzenia. Mamy siebie nawzajem w ten sposób „stwarzać”.
Łatwo spostrzec, że ten sposób kochania jest właściwy przede wszystkim Bogu-Ojcu. Bóg stworzył i nadal stwarza wszystko z miłością. Gdyby nie ukochał świata, to by go nie stworzył. A gdy dokonał swego dzieła, widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. Zachwyt Boga nad swoim dziełem jest wystarczającym dowodem Jego miłości rozumianej jako akt stworzenia. W ten sposób Bóg nieustannie patrzy na nas. Ten sam wymiar miłości można dostrzec we wzroku Jezusa, który na spotkanego młodzieńca spojrzał z miłością.
A jak wygląda miłość jako akt identyfikacji? O tym mówi inna historia. Gdzieś w Indiach kilku mężczyzn nie do końca sprawnych umysłowo wracało z jakiejś zabawy. Trochę też za dużo wypili. Nagle rozpętała się nad nimi gwałtowna burza. Skryli się pod jakimś drzewem przywierając do siebie. Gdy jednak burza minęła, powstał pewien problem. Pomieszały nam się ręce, poplątały nogi — krzyczeli. — Nie wiem, która jest moja, a która sąsiada — wołał jeden przez drugiego. — Czy ktoś mógłby nam pomóc?! Nie ma sprawy — odezwał się przechodzący mężczyzna. Jakąś szpilką, albo kłującym ostem zaczął bez większego zastanowienia uderzać to w jedną, to w drugą nogę; to z tej, to z tamtej strony. Ten i ów krzyczał wtedy: Aj! Boli! O, widzisz, to twoja ręka, to twoja noga — podpowiadał usłużny przechodzień.
Ale jak w oparciu o takie „zdarzenie” wytłumaczyć miłość rozumianą jako akt identyfikacji? Człowiek, który został obdarzony taką miłością, zrozumie to bardzo szybko. Ciągle coś kogoś boli. Nieustannie jesteśmy świadkami cudzego cierpienia. Miłość rozumiana jako akt identyfikacji sprawia, że krzyczę „aj!” na widok cudzego bólu. Taka miłość to nic innego jak zdolność do głębokiego współczucia. Na pewno spostrzegamy wokół siebie ludzi, którzy kochają w ten sposób, którzy nie potrafią przejść obojętnie obok cudzego nieszczęścia, identyfikują się z tymi cierpiącymi, a najwięcej bólu sprawia im fakt, że nie zawsze mogą pomóc. Inni zaś zachowują wobec ludzi cierpiących daleko posuniętą obojętność. Jeżeli dostrzegamy taką postawę u siebie, to powinniśmy prosić Boga o dar współczucia z innymi.
I znów nam łatwo zauważyć, że ten wymiar miłości swój szczyt osiągnął w życiu Jezusa Chrystusa. On tak bardzo zidentyfikował się z nami. Stał się jednym z nas, stał się człowiekiem, a wszystko z powodu współczucia, jakie do nas żywił. Przyjął na siebie nie tylko ludzkie ciało, nie tylko nasze troski, ale także nasze grzechy. On nigdy grzechu nie popełnił, a tymczasem mój grzech stał się Jego grzechem. Bóg grzechem uczynił tego, który nie znał grzechu — naucza św. Paweł. Jakże wielkie współczucie i niewyobrażalny akt identyfikacji! On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, stawszy się podobnym do ludzi…
W ten sposób, patrząc na naszą ludzką miłość poznaliśmy przez analogię miłość Boga i zrozumieliśmy, że Jego miłość przewyższa naszą nieskończenie, choć nasza miłość jest obrazem Jego miłości. Poznaliśmy Boga-Ojca, który jest Źródłem miłości rozumianej jako akt stworzenia. Wierzymy, że Bóg-Ojciec ten akt miłości nieustannie ponawia. Poznaliśmy Jezusa Chrystusa, który jest Źródłem miłości rozumianej jako akt identyfikacji, współczucia. Wierzymy, że Jezus, jak mówi Pismo święte, nieustannie z nami współczuje, dzięki czemu dniem i nocą wstawia się za nami przed Ojcem. A co wiemy o miłości Ducha Świętego i o samym Duchu Świętym jako o Źródle miłości? Dzięki Duchowi Świętemu można mówić o pełni miłości tak w naszym życiu, jak i w życiu samego Boga: Duch przenika wszystko, nawet głębokości Boga samego. On jest Miłością Ojca i Syna, On też sprawia, że nasza miłość jest jednocześnie miłością stwarzania i miłością współczucia, że jest ona miłością pełną.
Poszukajmy dalszych podobieństw pomiędzy „ziemią”, a „niebem”, aby się przekonać, czy na podstawie tego, co wiemy o „ziemi”, możemy wnioskować o tym, jak jest w „niebie”. Pismo św. Mówi: Stworzył Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył, stworzył mężczyznę i niewiastę. Na obraz Boży, to znaczy na obraz Trójcy.
Popatrzmy na mężczyznę. Jako mały chłopiec bawi się różnymi rzeczami: klockami, samochodami, długopisami. Bardzo często jego zabawy polegają na składaniu i rozkładaniu różnych elementów. Samochód raz jest w całości, innym razem w częściach. Tak samo klocki raz są w takim układzie, to znowu w innym. W swoich zabawach chłopiec naśladuje dorosłych: buduje dom, albo konstruuje samochód. To naśladownictwo łatwo zauważyć, gdy używa on słów, których nie rozumie. W ten sposób, bawiąc się, „stwarza” nieustannie inny świat. Kiedyś, gdy dorośnie, rzeczywiście wybuduje dom według swojego pomysłu, zmontuje jakiś oryginalny samochód, albo skonstruuje nowy komputer. Znów łatwo się domyślić, że mężczyzna w swej miłości bardziej rozwija wymiar stwarzania, stając się przez to obrazem miłości Boga-Ojca.
Popatrzmy teraz na kobietę. Jako mała dziewczynka bawi się przede wszystkim lalką. Trzeba to uściślić: nie tyle bawi się lalką, ile bawi lalkę. Dba o to, aby nie stała się jej krzywda. Traktuje ją jak istotę żywą, uważa ją za dziecko. Nie „rozkręca” jej tak, jak chłopiec swoje samochody, lecz z czułością przytula. Nie ciekawi ją, co jest w środku lalki. Ważne jest, aby lalka była cała i szczęśliwa. W ten sposób dziewczynka rozwija w sobie miłość rozumianą jako akt identyfikacji i wychowuje siebie samą do roli matki, którą podejmie w przyszłości. I w takim postępowaniu kobieta jest obrazem miłości Jezusa Chrystusa.
Ale poza mężczyzną i kobietą jest jeszcze coś, co sprawia, że zwracają oni na siebie uwagę, że się nawzajem potrzebują. Tym czymś jest miłość zaszczepiona w ich sercach przez Boga. I jak mężczyzna jest obrazem miłości Boga-Ojca, a kobieta obrazem miłości Jezusa Chrystusa, tak ich wzajemna miłość, czyli to, co ich łączy, jest obrazem Ducha Świętego.
Człowiek został stworzony na obraz Boży, czyli na obraz Trójcy. I nawet wtedy, gdy przez grzech niszczy ten obraz Boży, którym sam jest, to nadal w jakiś tajemniczy sposób zachowuje to podobieństwo do Boga. Po popełnieniu grzechu Bóg powiedział do niewiasty: On (mężczyzna) będzie nad tobą panował, a ty będziesz go pragnąć. Panowanie rzeczywiście przynależy do aspiracji mężczyzny. Chce on panować nad innymi rozwijając technikę wojskową, albo różne „techniki” zachowania się w relacjach z ludźmi, które dałyby mu przewagę. Im bardziej ten mężczyzna będzie nieuporządkowany wewnętrznie, im dalej będzie od tego wzorca, zgodnie z którym powinien z woli Bożej żyć, tym chętniej będzie sięgał po władzę nad innymi, unikając służby, czyli miłości. Kobiecie mogą w nim takie cechy imponować, może go ze względu na nie pragnąć, ale to wszystko przyniesie jej tylko cierpienie. A tym, co ludzi w takiej sytuacji łączy, jest namiętność, będąca jednym z darów Ducha Świętego, ale źle wykorzystywanym.
Dziś bywa czasem i tak, że młody mężczyzna „stwarzając” swój własny świat, realizuje ten wymiar miłości, który upodabnia nas do Boga-Ojca, ale w niewłaściwy sposób. Wchodzi na drogę konfliktu z prawem, bo uważa, że tak jest najlepiej, a dziewczyna wbrew rozsądkowi ucieka do niego, idzie za nim, identyfikuje się z nim. Ona też robi zły użytek z tej cechy, która upodabnia ją do Jezusa Chrystusa w Jego akcie identyfikacji z nami. Gdyby oboje byli wierni Duchowi Świętemu, ich miłość dawałaby im tylko szczęście, a nie cierpienie. Bóg jest szczęśliwy, gdyż jest Miłością i pragnie, byśmy i my byli dzięki miłości szczęśliwi.
Im bliżej jesteśmy Boga, tym bardziej nasza miłość jest podobna do miłości Ojca, Syna i Ducha Świętego, ale nawet wtedy, gdy od Boga odchodzimy, tego podobieństwa nie jesteśmy w stanie wymazać, gdyż jest ono wpisane w naszą naturę: jako w niebie, tak i na ziemi. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko prosić każdą z Osób Boskich, aby uczyniła nas obrazem i narzędziem swojej miłości, abyśmy po wypowiedzeniu słów: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego byli dla innych ludzi znakiem kochającego ich Boga.