Magazyn

Spotkanie z miłością Trójcy


Sło­wo „ser­ce” wystę­pu­je naj­czę­ściej w kon­tek­ście emo­cjo­nal­nym. Uży­wa­my go, gdy chce­my dać do zro­zu­mie­nia czy i w jakim stop­niu ktoś jest zdol­ny do miło­ści: „to czło­wiek o wiel­kim ser­cu”, „on nie ma ser­ca”. Wyraz ten już od daw­na zaj­mu­je zaszczyt­ne miej­sce w słow­ni­ku wyra­żeń reli­gij­nych. Naj­czę­ściej łączy­my go z Oso­bą Jezu­sa. Gdy mówi­my o „Ser­cu” Jezu­sa, chce­my prze­ko­nać słu­cha­cza o Jego miło­ści. Wypo­wia­da­my się o niej w spo­sób ana­lo­gicz­ny, doda­jąc rów­no­cze­śnie, że prze­ra­sta ona nie­skoń­cze­nie naszą ludz­ką miłość.


Miłość zra­nio­na


Miłość, mówiąc naj­kró­cej, jest pra­gnie­niem dobra dla dru­giej oso­by. Jed­no­cze­śnie każ­dą ludz­ką miłość, o czym wie­my z doświad­cze­nia, cha­rak­te­ry­zu­ją dwie istot­ne cechy: z jed­nej stro­ny jest to wyzna­nie miło­ści, a z dru­giej dowód miło­ści. Dla przy­kła­du ten, kto chce wypeł­niać jakąś kie­row­ni­czą funk­cję w pań­stwie, moty­wu­je swo­je sta­ra­nia pra­gnie­niem dobra dla wszyst­kich oby­wa­te­li. W ten spo­sób skła­da swe­go rodza­ju „wyzna­nie” miło­ści, któ­rej póź­niej obie­cu­je dowieść.  Przy­kład ten wska­zu­je na pew­ną kolej­ność: w miło­ści ludz­kiej naj­pierw bywa jej wyzna­nie, potem zaś przy­cho­dzi kolej na jej dowie­dze­nie. Z tym dru­gim jest zazwy­czaj gorzej. Oka­zu­je się bowiem, że mąż nie tak bar­dzo kocha swo­ją żonę, jak to dekla­ro­wał, gdy był jesz­cze narze­czo­nym. Dowo­dy miło­ści nie sypią się tak gęsto, jak to bywa­ło obie­cy­wa­ne. Podob­nie rzecz się ma w wymia­rze spo­łecz­nym: pre­zy­dent nie tak szyb­ko speł­nia przed­wy­bor­cze obiet­ni­ce, te wła­śnie „zapew­nie­nia o miło­ści” do wszyst­kich roda­ków.  Miłość Bożą cha­rak­te­ry­zu­ją te same cechy, wystę­pu­ją jed­nak w odwrot­nej kolej­no­ści: Bóg naj­pierw skła­da dowo­dy miło­ści, a potem czy­ni wyzna­nia. Pierw­szym dowo­dem Bożej miło­ści jest powo­ła­nie czło­wie­ka do ist­nie­nia. Mówi o tym pięk­nie Psalm 139: Ty bowiem stwo­rzy­łeś moje ner­ki, Ty utka­łeś mnie w łonie mej mat­ki. Dzię­ku­ję Ci, żeś mnie tak cudow­nie stwo­rzył, god­ne podzi­wu są Two­je dzie­ła. I dobrze znasz moją duszę, nie taj­na Ci moja isto­ta, kie­dy w ukry­ciu powsta­wa­łem, utka­ny w głę­bi zie­mi (w. 13–15). Dru­gi wiel­ki dowód Bożej miło­ści to — obok stwo­rze­nia — dzie­ło zba­wie­nia. Jezus mógł przez całą wiecz­ność cie­szyć się swym nie­biań­skim szczę­ściem, lecz, jak pisze św. Paweł, nie sko­rzy­stał ze spo­sob­no­ści, aby na rów­ni być z Bogiem, lecz ogo­ło­cił same­go sie­bie, przy­jąw­szy postać słu­gi, staw­szy się podob­nym do ludzi. (…) uni­żył same­go sie­bie, staw­szy się posłusz­nym aż do śmier­ci — i to śmier­ci krzy­żo­wej (Flp 2, 6–8). Uczy­nił to bez żad­nej zasłu­gi z naszej stro­ny, wię­cej nawet, umarł za nas, gdy­śmy byli jesz­cze grzesz­ni­ka­mi (Rz 5, 8). Św. Paweł tłu­ma­czy nam, że może ktoś za czło­wie­ka spra­wie­dli­we­go, dobre­go, życz­li­we­go zde­cy­do­wał­by się oddać życie (por. Rz 5, 7), ale nie za grzesz­ni­ka, takie­go jak… każ­dy z nas. Wcie­le­nie i krzyż — czy moż­na zna­leźć więk­sze, wspa­nial­sze, pięk­niej­sze dowo­dy miło­ści?! Po zło­że­niu takich dowo­dów miło­ści Jezus pozwa­la sobie uczy­nić pew­ne miło­sne wyzna­nia. Teraz Mu „wol­no” mówić o swo­im odda­niu dla nas, a my nie może­my żad­ne­go z Jego słów pod­wa­żyć, zakwe­stio­no­wać, bo przed nimi zaist­nia­ły fak­ty, któ­re je w peł­ni potwier­dza­ją. Całe Pismo św. jest jak­by jed­nym dłu­gim listem miło­snym. Ewan­ge­lie prze­ka­zu­ją nam oso­bi­ste wypo­wie­dzi Jezu­sa, potem Apo­sto­ło­wie świad­czą o Jego miło­ści. Jed­nak to nie wszyst­ko. Na całej prze­strze­ni histo­rii Kościo­ła nie zabra­kło osób, któ­re Jezus spe­cjal­nie wybrał, aby przy­po­mi­na­ły świa­tu o Jego wiel­kiej miło­ści (obja­wie­nia pry­wat­ne zaak­cep­to­wa­ne przez Kościół). Byli to zarów­no męż­czyź­ni (np. bł. Hen­ryk Suzo, św. Fran­ci­szek z Asy­żu), jak i kobie­ty (św. Ger­tru­da, św. Mał­go­rza­ta Maria, św. Fau­sty­na i in.).  Wzru­sza­ją­ce jest wyzna­nie Jezu­sa, skie­ro­wa­ne do wspo­mi­na­nej już angiel­skiej mistycz­ki z XIV w., Julian­ny z Nor­wich. Pyta ją, czy dzię­ki temu, że cier­piał za nią, zosta­ła „dobrze odku­pio­na”? Jest to nie­zwy­kłe pyta­nie, świad­czą­ce o nie­skoń­czo­nej poko­rze Syna Boże­go. Czy zosta­ła „zadość­uczy­nio­na”, kon­ty­nu­uje Jezus, dzię­ki ofie­rze, jakiej On dla niej doko­nał, i czy jest z Nie­go „zado­wo­lo­na”? Czy jest „usa­tys­fak­cjo­no­wa­na”, trosz­czy się Odku­pi­ciel, czy to ją zado­wo­li? Czy Jego miłość jej wystar­czy? Julian­na odpo­wia­da twier­dzą­co. Wte­dy Jezus mówi: Jeże­li ty jesteś spła­co­na, Ja rów­nież jestem spła­co­ny. I doda­je, że fakt, iż kie­dy­kol­wiek cier­piał za nią, daje Mu nie­skoń­czo­ną radość i zado­wo­le­nie. Na koń­cu wyzna­je: Gdy­bym mógł wię­cej wycier­pieć dla cie­bie, to bym wycier­piał wię­cej.  Doświad­cze­nie uczy, że miłość jest przy­czy­ną praw­dzi­we­go szczę­ścia, albo wiel­kie­go bólu. Ta regu­ła nie omi­nę­ła rów­nież Jezu­sa. Mogło tak być dzię­ki Wcie­le­niu. W wyni­ku tego, że Jezus stał się czło­wie­kiem, mógł być przez ludzi bar­dziej darzo­ny miło­ścią. Ale też dzię­ki temu może być w swej miło­ści bar­dzo zra­nio­ny.  Dla­cze­go tak nam trud­no zro­zu­mieć samą tajem­ni­cę Wcie­le­nia, jak i cier­pie­nie z miło­ści, dzię­ki niej moż­li­we? Z całą pew­no­ścią wie­my, że Bóg w swej natu­rze, jak mówi­my — „w nie­bie” — nie może cier­pieć. Czło­wiek nato­miast prze­ciw­nie, jest cier­pią­cy nie­ja­ko z natu­ry. Cier­pie­nie to wyni­ka z fak­tu, że jest stwo­rzo­ny i tym samym nara­żo­ny na wszyst­kie trud­no­ści, jakie pocho­dzą ze świa­ta. Wie­my też, że Bóg z natu­ry nie­zdol­ny do cier­pie­nia, przy­jął ludz­kie cia­ło, jak­by stwo­rzo­ne do cier­pie­nia.  Bio­rąc pod uwa­gę te prze­słan­ki, może­my dojść do wnio­sku, że owszem, Jezus cier­piał, ale tyl­ko fizycz­nie, bo był czło­wie­kiem, wewnętrz­nie jed­nak był szczę­śli­wy, bo Bóg nie może cier­pieć. Może­my też zasta­na­wiać się, czy Jezus może z nami współ­czuć? Czy może z nami współ­cier­pieć? Czy może nas rozu­mieć? Z jed­nej stro­ny wewnętrz­ne, boskie szczę­ście, z dru­giej zaś cier­pie­nie tyl­ko fizycz­ne. Czy w takiej sytu­acji Jezus ma dostęp do praw­dzi­wie ducho­we­go, ludz­kie­go cier­pie­nia? A prze­cież na kar­tach Ewan­ge­lii zapi­sa­ne zosta­ły sło­wa, świad­czą­ce nie­dwu­znacz­nie o smut­ku Jego duszy.  W prze­ła­ma­niu tej pozor­nej trud­no­ści pomo­że nam ogól­na zna­jo­mość natu­ry ludz­kiej. Czło­wiek jest jed­no­ścią cia­ła, duszy („ser­ca”) i ducha (por. 1 Tes 5, 23). Na tych trzech płasz­czy­znach nasze­go jeste­stwa doświad­cza­my rów­nież cier­pie­nia. Cier­pie­nie ducho­we jest spo­wo­do­wa­ne grze­chem. Cier­pie­nia fizycz­ne są nam wszyst­kim zna­ne. Nato­miast cier­pie­nie duszy („ser­ca”) spo­wo­do­wa­ne jest naj­czę­ściej zra­nie­niem naszej miło­ści. Jezus, sta­jąc się czło­wie­kiem, przy­jął nie tyl­ko ludz­kie cia­ło. Bo wte­dy mogło­by nam się słusz­nie wyda­wać, że na zewnątrz jest czło­wie­kiem, a wewnątrz Bogiem; że na zewnątrz cier­pi, a wewnątrz jest szczę­śli­wy. W takiej sytu­acji boskie szczę­ście przy­sło­ni­ło­by ludz­ki ból i tym samym cier­pie­nie nie dawa­ło­by Mu pod­staw do soli­dar­no­ści z nie­szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Jezus jed­nak, sta­jąc się czło­wie­kiem, przy­jął nie tyl­ko ludz­kie cia­ło, ale i ducha i duszę („ser­ce”): był nie tyl­ko praw­dzi­wym Bogiem, ale i praw­dzi­wym, czy­li „peł­nym” czło­wie­kiem (co nas tutaj bar­dziej inte­re­su­je). W wyni­ku Wcie­le­nia przy­jął tę sfe­rę ludz­kie­go ist­nie­nia, któ­ra może być naj­bar­dziej ranio­na i w któ­rej może­my naj­bar­dziej cier­pieć. I wła­śnie dzię­ki temu jest nam tak bli­ski. Miłość rodzi albo szczę­ście, albo cier­pie­nie. Aby­śmy mogli lepiej zro­zu­mieć, a tym samym doce­nić miłość Jezu­sa, war­to jesz­cze raz porów­nać naszą miłość z Jego miło­ścią. Czło­wiek wyzna­je swo­ją miłość, gdy może liczyć choć­by na odro­bi­nę wza­jem­no­ści. Wyzna­je ją w nadziei, że zosta­nie przy­ję­ta. Gdy jed­nak ta miłość zosta­nie odrzu­co­na, nie chce poko­chać po raz dru­gi, naj­czę­ściej ota­cza się jakimś murem obron­nym, żeby się wię­cej nie nara­żać na zra­nie­nia. Jed­nak w wyni­ku tego jesz­cze bar­dziej cier­pi.  Miłość Jezu­sa jest podob­na, a jed­no­cze­śnie róż­na od opi­sa­nej wyżej. On wyzna­je swo­ją miłość mimo tego, iż wie, że nie będzie ona (w peł­ni) odwza­jem­nio­na. Jed­nak tak, jak każ­dy z nas pra­gnie, aby zosta­ła przy­ję­ta. Gdy zaś zosta­nie odrzu­co­na, nie odwra­ca się od czło­wie­ka, lecz kocha go dalej i… pro­si o miłość, żebrze o nią. Nie dość, że Syn Boży się uni­żył, sta­jąc się czło­wie­kiem, to jesz­cze dodat­ko­wo upo­ka­rza się, bła­ga­jąc o miłość.  Każ­de odtrą­ce­nie naszej miło­ści jest dla nas upo­ka­rza­ją­ce. W swej ambi­cji nie chce­my już kochać, przy­naj­mniej tego same­go czło­wie­ka. Jezus nato­miast, choć Go tak czę­sto upo­ka­rza­my odrzu­ca­jąc Jego miłość, nie odwra­ca się od nas, lecz pro­si o wza­jem­ność. Czyż nie jest dowo­dem wiel­kiej poko­ry z Jego stro­ny proś­ba skie­ro­wa­na do Apo­sto­łów: Smut­na jest moja dusza aż do śmier­ci; zostań­cie tu i czu­waj­cie ze Mną (Mt 26, 38), a potem deli­kat­ny wyrzut: Tak, jed­nej godzi­ny nie mogli­ście czu­wać ze Mną? (w. 40). Czyż nie daje dowo­dów swej poko­ry Ten, któ­ry po trzy­kroć pyta Pio­tra: Czy mnie miłu­jesz?, zamiast na podob­ne pyta­nie ocze­ki­wać ze stro­ny czło­wie­ka? Jezus jak­by zapo­mniał, że jest Bogiem i z tego tytu­łu god­nym wszel­kiej czci i wszel­kiej miło­ści i… sam pro­si o miłość.  Jak­że czę­sto rani­my Ser­ce Jezu­sa, gar­dząc Jego miło­ścią. A prze­cież mógł sobie tych wszyst­kich cier­pień oszczę­dzić. Nie musiał sta­wać się czło­wie­kiem, nie musiał przyj­mo­wać ludz­kie­go ser­ca, tak podat­ne­go na zra­nie­nia. Nie musiał, a jed­nak wydał się na to cier­pie­nie duszy, nie tyl­ko cia­ła, na wzgar­dę, na brak miło­ści. O tym cier­pie­niu swe­go Ser­ca, wyni­ka­ją­cym ze wzgar­dy Jego miło­ścią, bar­dzo czę­sto mówił i skar­żył się swo­im wybra­nym. Tak zwie­rzał się św. Fau­sty­nie: Nie­uf­ność dusz roz­dzie­ra wnętrz­no­ści Moje. Jesz­cze wię­cej mnie boli nie­uf­ność duszy wybra­nej, pomi­mo nie­wy­czer­pa­nej miło­ści Mojej — nie dowie­rza­ją Mi, nawet śmierć Moja nie wystar­cza im. (…) O, jak wiel­ka jest obo­jęt­ność dusz za tyle dobro­ci, za tyle dowo­dów miło­ści. Ser­ce Moje napa­wa się nie­wdzięcz­no­ścią, zapo­mnie­niem od dusz żyją­cych w świe­cie. Na wszyst­ko mają czas, tyl­ko nie mają cza­su na to, aby przyjść do Mnie po łaski. A więc zwra­cam się do was, wy dusze wybra­ne: czy i wy nie zro­zu­mie­cie miło­ści Ser­ca Moje­go? Zawio­dło się Ser­ce Moje. Nie znaj­du­ję cał­ko­wi­te­go odda­nia się Mojej miło­ści. Tyle zastrze­żeń, tyle nie­do­wie­rzań, tyle ostroż­no­ści. (…) Palą mnie pło­mie­nie miło­sier­dzia. Pra­gnę je wylać na dusze ludz­kie. O, jaki ból Mi spra­wia­ją, kie­dy ich przy­jąć nie chcą. (…) Za dobro­dziej­stwa otrzy­mu­ję nie­wdzięcz­ność. Za miłość otrzy­mu­ję zapo­mnie­nie i obo­jęt­ność. Ser­ce Moje tego znieść nie może. Jeże­li Jezus to wszyst­ko mówi, jeże­li do tego stop­nia ujaw­nia pra­gnie­nia swo­je­go Ser­ca, jeże­li nie waha się tak upo­ko­rzyć, jeże­li wręcz żebrze o miłość, to jak­że wiel­kie­go odda­nia jest to dowo­dem? On pra­gnie, byśmy przy­ję­li Jego miłość i odpo­wie­dzie­li na nią. To praw­da, że nie jeste­śmy zdol­ni ani do peł­ne­go jej przy­ję­cia, ani do odwza­jem­nie­nia jej. Powin­ni­śmy więc pro­sić Go o siłę do prze­mia­ny naszych serc, aby Jego Ser­ce zazna­ło dzię­ki niej uwiel­bie­nia, a nie wzgar­dy oraz rado­ści, a nie cier­pie­nia.


Spo­tka­nie z Trój­je­dy­nym


Całą ludz­kość moż­na porów­nać do małe­go dziec­ka, u któ­re­go dopie­ro budzi się świa­do­mość. Dziec­ko to zaczy­na sta­wiać pyta­nia. Pierw­sze z nich zawsze doty­czy zewnętrz­ne­go świa­ta: Co to jest? Odpo­wie­dzi udzie­la­ją naj­czę­ściej rodzi­ce. To pyta­nie w wymia­rze ogól­no­ludz­kim zosta­ło posta­wio­ne naj­pierw w sta­ro­żyt­nej Gre­cji, potem wnio­ski grec­kich filo­zo­fów zosta­ły przy­ję­te w całej Euro­pie. To pyta­nie sta­nę­ło u pod­staw całej tech­nicz­nej kul­tu­ry ludz­kiej, któ­ra roz­wi­nę­ła się głów­nie na pół­ku­li zachod­niej.


Dru­gie waż­ne pyta­nie dziec­ka, doty­czą­ce świa­ta jego wewnętrz­nych prze­żyć, moż­na ująć w dwóch sło­wach: Kim jestem? I znów w wymia­rze ogól­no­ludz­kim zosta­ło ona posta­wio­ne przede wszyst­kim na Wscho­dzie. Kim jestem? zna­czy: Dla­cze­go cier­pię? Jaki jest sens moje­go życia? Poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi na to pyta­nie towa­rzy­szy więk­szy ból, któ­ry jest odzwier­cie­dle­niem trosk i zma­gań mło­de­go, doj­rze­wa­ją­ce­go czło­wie­ka. To pyta­nie — ana­lo­gicz­nie do pierw­sze­go — sta­nę­ło u pod­staw całej ducho­wej kul­tu­ry ludz­kiej, któ­ra roz­wi­nę­ła się głów­nie na pół­ku­li wschod­niej.


Dzię­ki nie­ustan­ne­mu sta­wia­niu tych dwóch pytań czło­wiek pozna­je świat i sie­bie. Zachwy­ca się pięk­nem przy­ro­dy, ale tak­że bogac­twem swo­je­go życia ducho­we­go. Lecz w jed­nym i dru­gim świe­cie dostrze­ga pew­ną skoń­czo­ność. I to doświad­cze­nie pro­wa­dzi go do posta­wie­nia trze­cie­go pyta­nia: Czy ponad tym widzial­nym świa­tem i poza świa­tem moich wewnętrz­nych prze­żyć jest coś lub ktoś jesz­cze, ktoś, kto to wszyst­ko prze­ra­sta, ktoś nie­skoń­czo­ny?


I w ten spo­sób czło­wiek docho­dzi do odkry­cia, że jest Bóg. Ale w ślad za tym odkry­ciem podą­ża pyta­nie: Kim On jest? Jaki On jest? Jest jeden, czy wie­lu? Wie­my, że odpo­wie­dzi w cią­gu histo­rii było bar­dzo dużo. Osta­tecz­nie ludzie zro­zu­mie­li, że Bóg jest tyl­ko jeden, bo tyl­ko jeden może być naj­lep­szy, naj­do­sko­nal­szy, naj­święt­szy.


Inne pyta­nie doty­czy Bożej natu­ry. Czy jest On mate­rial­ny czy ducho­wy? Nie może być mate­rial­ny, bo sam czło­wiek jest prze­cież dosko­nal­szy od mate­rii, a nie jest Bogiem. W takim razie może jest ducho­wo-mate­rial­ny? Też nie, bo był­by rów­ny czło­wie­ko­wi. Poza tym czło­wiek umie­ra, a Bóg prze­cież musi być nie­śmier­tel­ny. W takim razie Bóg może być tyl­ko isto­tą ducho­wą. I w ten spo­sób czło­wiek doszedł do naj­prost­szej defi­ni­cji Boga, któ­rą moż­na zna­leźć w kate­chi­zmie: Bóg jest to duch nie­skoń­cze­nie dosko­na­ły, stwo­rzy­ciel nie­ba i  zie­mi.


Ale ser­ce czło­wie­ka jest dalej nie­spo­koj­ne. Jeże­li Bóg jest nie­skoń­cze­nie dosko­na­ły, to zna­czy, że jest tym samym nie­skoń­cze­nie dale­ko ode mnie. I cóż mi z tego — pyta czło­wiek — że jest stwo­rzy­cie­lem, że mnie stwo­rzył, jeże­li moje życie jest peł­ne cier­pie­nia? Takie rozu­mie­nie Boga za bar­dzo mu nie wystar­cza. Szu­ka on w Bogu tego, co było­by wyra­zem Jego dosko­na­ło­ści, a co pozwo­li­ło­by i Bogu i czło­wie­ko­wi poko­nać tę prze­paść, któ­ra ich dzie­li. I w ten spo­sób czło­wiek otwie­ra się na obja­wie­nie, że Bóg jest Miło­ścią. Z jed­nej stro­ny trud­no to zro­zu­mieć, bo jak­że pogo­dzić z tym prze­ko­na­niem fakt cier­pie­nia i to nie tyl­ko ludzi? A z dru­giej stro­ny jak moż­na by prze­trwać wszyst­kie nasze prze­ciw­no­ści bez wia­ry, że Bóg jest Miło­ścią?


Odkąd czło­wiek zro­zu­miał, że Bóg jest Miło­ścią, szu­kał nie­ustan­nie dowo­dów tej miło­ści. Szu­kał i znaj­dy­wał je. Naj­czę­ściej tymi dowo­da­mi miło­ści ze stro­ny Boga byli dobrzy ludzie. Inni uwa­ża­li ich za wysłań­ców Boga. W ten spo­sób w róż­nych reli­giach ukształ­to­wa­ła się wia­ra, że Bóg wkra­cza w histo­rię ludz­ką poprzez takich wysłań­ców, aby nam poma­gać. Reli­gia hin­du­ska na przy­kład mówi o wie­lo­krot­nych wcie­le­niach Boga, któ­ry poja­wia się pomię­dzy ludź­mi w róż­nych posta­ciach, aby im pomóc. Moż­na na to popa­trzeć jako na przy­go­to­wa­nie tam­tych ludzi na przy­ję­cie dobrej nowi­ny o zba­wie­niu w Jezu­sie.


Szcze­gól­nie moc­ne było ocze­ki­wa­nie na czło­wie­ka posła­ne­go przez Boga — o czym wszy­scy wie­my — w Izra­elu. Miał to być zapo­wia­da­ny przez pro­ro­ków Mesjasz. I któ­re­goś pięk­ne­go dnia — bo musiał to być dzień pięk­ny! — zosta­ło nam obja­wio­ne, że ten Mesjasz jest nie tyl­ko nie­zwy­kłym czło­wie­kiem, lecz Synem Bożym. Bóg dał nam obie­ca­ne­go Mesja­sza, ale to mało powie­dzia­ne: w Nim dał nam Sie­bie. I dał nam poznać bogac­two swe­go wewnętrz­ne­go życia — że jest Wspól­no­tą kocha­ją­cych się Osób.


Całe wie­ki trze­ba było cze­kać na to obja­wie­nie, ale sko­ro Bóg wypo­wie­dział już o sobie to dru­gie sło­wo „Syn” (bo pierw­sze brzmia­ło: „Jestem, któ­ry jestem”), to szyb­ko musiał wypo­wie­dzieć rów­nież trze­cie. Dla­te­go Jezus przed swo­im odej­ściem obie­cał apo­sto­łom Ducha Świę­te­go. A nie mówił o Nim jako o mocy Bożej — jak by chcie­li nie­któ­rzy — ale jako o Oso­bie Bożej, jako o rów­nym Ojcu i Syno­wi. I w ten spo­sób — stop­nio­wo — zosta­ło nam obja­wio­ne, że Bóg jest Trój­cą kocha­ją­cych się Osób, że jest Ojcem, Synem i Duchem Świę­tym. Jest jed­nym Bogiem w Trzech Oso­bach. Trud­no to zro­zu­mieć, ale z pomo­cą łaski Bożej moż­na w to uwie­rzyć.


Bóg jest jeden, lecz ponie­waż jest Miło­ścią, musi być Trój­cą Osób, bo miłość — jak mówi pew­ne przy­sło­wie — wyma­ga dwoj­ga. Praw­dzi­wa miłość jest dopie­ro wte­dy moż­li­wa, gdy się kocha dru­gą oso­bę. Musi być kocha­ją­cy, kocha­ny oraz miłość, któ­ra ich łączy. W Bogu kocha­ją­cym jest Bóg-Ojciec — Źró­dło Miło­ści. Kocha­nym jest Jezus Chry­stus: Tyś jest mój Syn umi­ło­wa­ny… Wza­jem­ną miło­ścią Ojca i Syna jest Duch Świę­ty. Ponie­waż w Bogu każ­dy każ­de­mu jest rów­ny, więc i Duch Świę­ty jest rów­ny Ojcu i Syno­wi i tak jak Oni jest Oso­bą.


Codzien­nie wypo­wia­da­my sło­wa modli­twy: Jako w nie­bie, tak i na zie­mi. Rodzi się więc pyta­nie, czy tu, „na zie­mi” są jakieś zna­ki, któ­re suge­ro­wa­ły­by jak jest „w nie­bie”? Wie­rzy­my, że w nie­bie jest Trój­ca Osób Boskich, czy jed­nak na zie­mi jest coś, co by nas o tym prze­ko­ny­wa­ło? Pierw­szym, co powin­ni­śmy wziąć pod uwa­gę, jest nasza ludz­ka miłość. O miło­ści moż­na mówić bar­dzo dużo, wyda­je się jed­nak, że koniecz­nie trze­ba wspo­mnieć o dwóch jej istot­nych wymia­rach. Moż­na mówić o miło­ści jako o akcie stwo­rze­nia oraz o miło­ści jako o akcie iden­ty­fi­ka­cji.


Jak wyglą­da miłość jako akt stwo­rze­nia? Mówi o tym histo­ria o czło­wie­ku, któ­ry zna­lazł jaj­ko orła. Pod­ło­żył je pod zwy­kłą kwo­kę. Kie­dy z tego jaj­ka wyklu­ło się małe orląt­ko, myśla­ło, że jest kur­czę­ciem, bo wycho­wy­wa­ło się mię­dzy kura­mi. W ten spo­sób orzeł się zesta­rzał, myśląc, że jest zwy­kłym kogu­tem. Kie­dyś dostrzegł na nie­bie szy­bu­ją­ce­go maje­sta­tycz­nie pta­ka. Co to za ptak? — zapy­tał grze­bią­cą w zie­mi kurę. To orzeł, król pta­ków — odpo­wie­dzia­ła ona. — Ale nie myśl o tym. My nale­ży­my do zie­mi, nie do nie­ba. Czym więc jest miłość rozu­mia­na jako akt stwo­rze­nia? To patrze­nie na orła ze świa­do­mo­ścią, że jest on orłem, a nie kurą, to budze­nie w nim tego prze­ko­na­nia.


Taki spo­sób patrze­nia, a więc taka miłość jest bar­dzo waż­na w rela­cjach mię­dzy­ludz­kich. Do takiej miło­ści zobo­wią­za­ni są przede wszyst­kim rodzi­ce wzglę­dem swo­ich dzie­ci. Nie mogą ich nie­ustan­nie kry­ty­ko­wać, bo wte­dy dzie­ci się nie roz­wi­ną. Uwie­rzą, że są do nicze­go. Nato­miast jeże­li będą chwa­lo­ne, doce­nia­ne, to wte­dy spon­ta­nicz­nie będą się sta­ra­ły doro­snąć do tych sądów o sobie, któ­re sły­szą. Do takiej samej miło­ści wzglę­dem sie­bie są zobo­wią­za­ni mał­żon­ko­wie. Nie­ustan­na kry­ty­ka męża ze stro­ny żony i odwrot­nie nie uczy­ni z nich ludzi pew­nych sie­bie we wła­ści­wym rozu­mie­niu tego sło­wa, zna­ją­cych swo­ją war­tość, czu­ją­cych, że są kocha­ni. War­to pamię­tać sło­wa św. Paw­ła, któ­ry mówi, że Bóg wybrał nas w Chry­stu­sie jesz­cze przed zało­że­niem świa­ta, aby­śmy byli świę­ci i nie­ska­la­ni przed Jego obli­czem. Bóg powo­łał nas do wyso­kie­go lotu, do świę­to­ści, a nie do peł­za­nia po zie­mi. Ale w tym roz­wo­ju mamy sobie nawza­jem poma­gać poprzez miłość rozu­mia­ną jako akt stwo­rze­nia. Mamy sie­bie nawza­jem w ten spo­sób „stwa­rzać”.


Łatwo spo­strzec, że ten spo­sób kocha­nia jest wła­ści­wy przede wszyst­kim Bogu-Ojcu. Bóg stwo­rzył i nadal stwa­rza wszyst­ko z miło­ścią. Gdy­by nie uko­chał świa­ta, to by go nie stwo­rzył. A gdy doko­nał swe­go dzie­ła, widział, że wszyst­ko, co uczy­nił, było bar­dzo dobre. Zachwyt Boga nad swo­im dzie­łem jest wystar­cza­ją­cym dowo­dem Jego miło­ści rozu­mia­nej jako akt stwo­rze­nia. W ten spo­sób Bóg nie­ustan­nie patrzy na nas. Ten sam wymiar miło­ści moż­na dostrzec we wzro­ku Jezu­sa, któ­ry na spo­tka­ne­go mło­dzień­ca spoj­rzał z miło­ścią.


A jak wyglą­da miłość jako akt iden­ty­fi­ka­cji? O tym mówi inna histo­ria. Gdzieś w Indiach kil­ku męż­czyzn nie do koń­ca spraw­nych umy­sło­wo wra­ca­ło z jakiejś zaba­wy. Tro­chę też za dużo wypi­li. Nagle roz­pę­ta­ła się nad nimi gwał­tow­na burza. Skry­li się pod jakimś drze­wem przy­wie­ra­jąc do sie­bie. Gdy jed­nak burza minę­ła, powstał pewien pro­blem. Pomie­sza­ły nam się ręce, poplą­ta­ły nogi — krzy­cze­li. — Nie wiem, któ­ra jest moja, a któ­ra sąsia­da — wołał jeden przez dru­gie­go. — Czy ktoś mógł­by nam pomóc?! Nie ma spra­wy — ode­zwał się prze­cho­dzą­cy męż­czy­zna. Jakąś szpil­ką, albo kłu­ją­cym ostem zaczął bez więk­sze­go zasta­no­wie­nia ude­rzać to w jed­ną, to w dru­gą nogę; to z tej, to z tam­tej stro­ny. Ten i ów krzy­czał wte­dy: Aj! Boli! O, widzisz, to two­ja ręka, to two­ja noga — pod­po­wia­dał usłuż­ny prze­cho­dzień.


Ale jak w opar­ciu o takie „zda­rze­nie” wytłu­ma­czyć miłość rozu­mia­ną jako akt iden­ty­fi­ka­cji? Czło­wiek, któ­ry został obda­rzo­ny taką miło­ścią, zro­zu­mie to bar­dzo szyb­ko. Cią­gle coś kogoś boli. Nie­ustan­nie jeste­śmy świad­ka­mi cudze­go cier­pie­nia. Miłość rozu­mia­na jako akt iden­ty­fi­ka­cji spra­wia, że krzy­czę „aj!” na widok cudze­go bólu. Taka miłość to nic inne­go jak zdol­ność do głę­bo­kie­go współ­czu­cia. Na pew­no spo­strze­ga­my wokół sie­bie ludzi, któ­rzy kocha­ją w ten spo­sób, któ­rzy nie potra­fią przejść obo­jęt­nie obok cudze­go nie­szczę­ścia, iden­ty­fi­ku­ją się z tymi cier­pią­cy­mi, a naj­wię­cej bólu spra­wia im fakt, że nie zawsze mogą pomóc. Inni zaś zacho­wu­ją wobec ludzi cier­pią­cych dale­ko posu­nię­tą obo­jęt­ność. Jeże­li dostrze­ga­my taką posta­wę u sie­bie, to powin­ni­śmy pro­sić Boga o dar współ­czu­cia z inny­mi.


I znów nam łatwo zauwa­żyć, że ten wymiar miło­ści swój szczyt osią­gnął w życiu Jezu­sa Chry­stu­sa. On tak bar­dzo ziden­ty­fi­ko­wał się z nami. Stał się jed­nym z nas, stał się czło­wie­kiem, a wszyst­ko z powo­du współ­czu­cia, jakie do nas żywił. Przy­jął na sie­bie nie tyl­ko ludz­kie cia­ło, nie tyl­ko nasze tro­ski, ale tak­że nasze grze­chy. On nigdy grze­chu nie popeł­nił, a tym­cza­sem mój grzech stał się Jego grze­chem. Bóg grze­chem uczy­nił tego, któ­ry nie znał grze­chu — naucza św. Paweł. Jak­że wiel­kie współ­czu­cie i nie­wy­obra­żal­ny akt iden­ty­fi­ka­cji! On, ist­nie­jąc w posta­ci Bożej, nie sko­rzy­stał ze spo­sob­no­ści, aby na rów­ni być z Bogiem, lecz ogo­ło­cił same­go sie­bie, staw­szy się podob­nym do ludzi…


W ten spo­sób, patrząc na naszą ludz­ką miłość pozna­li­śmy przez ana­lo­gię miłość Boga i zro­zu­mie­li­śmy, że Jego miłość prze­wyż­sza naszą nie­skoń­cze­nie, choć nasza miłość jest obra­zem Jego miło­ści. Pozna­li­śmy Boga-Ojca, któ­ry jest Źró­dłem miło­ści rozu­mia­nej jako akt stwo­rze­nia. Wie­rzy­my, że Bóg-Ojciec ten akt miło­ści nie­ustan­nie pona­wia. Pozna­li­śmy Jezu­sa Chry­stu­sa, któ­ry jest Źró­dłem miło­ści rozu­mia­nej jako akt iden­ty­fi­ka­cji, współ­czu­cia. Wie­rzy­my, że Jezus, jak mówi Pismo świę­te, nie­ustan­nie z nami współ­czu­je, dzię­ki cze­mu dniem i nocą wsta­wia się za nami przed Ojcem. A co wie­my o miło­ści Ducha Świę­te­go i o samym Duchu Świę­tym jako o Źró­dle miło­ści? Dzię­ki Ducho­wi Świę­te­mu moż­na mówić o peł­ni miło­ści tak w naszym życiu, jak i w życiu same­go Boga: Duch prze­ni­ka wszyst­ko, nawet głę­bo­ko­ści Boga same­go. On jest Miło­ścią Ojca i Syna, On też spra­wia, że nasza miłość jest jed­no­cze­śnie miło­ścią stwa­rza­nia i miło­ścią współ­czu­cia, że jest ona miło­ścią peł­ną.


Poszu­kaj­my dal­szych podo­bieństw pomię­dzy „zie­mią”, a „nie­bem”, aby się prze­ko­nać, czy na pod­sta­wie tego, co wie­my o „zie­mi”, może­my wnio­sko­wać o tym, jak jest w „nie­bie”. Pismo św. Mówi: Stwo­rzył Bóg czło­wie­ka na swój obraz, na obraz Boży go stwo­rzył, stwo­rzył męż­czy­znę i nie­wia­stę. Na obraz Boży, to zna­czy na obraz Trój­cy.


Popa­trz­my na męż­czy­znę. Jako mały chło­piec bawi się róż­ny­mi rze­cza­mi: kloc­ka­mi, samo­cho­da­mi, dłu­go­pi­sa­mi. Bar­dzo czę­sto jego zaba­wy pole­ga­ją na skła­da­niu i roz­kła­da­niu róż­nych ele­men­tów. Samo­chód raz jest w cało­ści, innym razem w czę­ściach. Tak samo kloc­ki raz są w takim ukła­dzie, to zno­wu w innym. W swo­ich zaba­wach chło­piec naśla­du­je doro­słych: budu­je dom, albo kon­stru­uje samo­chód. To naśla­dow­nic­two łatwo zauwa­żyć, gdy uży­wa on słów, któ­rych nie rozu­mie. W ten spo­sób, bawiąc się, „stwa­rza” nie­ustan­nie inny świat. Kie­dyś, gdy doro­śnie, rze­czy­wi­ście wybu­du­je dom według swo­je­go pomy­słu, zmon­tu­je jakiś ory­gi­nal­ny samo­chód, albo skon­stru­uje nowy kom­pu­ter. Znów łatwo się domy­ślić, że męż­czy­zna w swej miło­ści bar­dziej roz­wi­ja wymiar stwa­rza­nia, sta­jąc się przez to obra­zem miło­ści Boga-Ojca.


Popa­trz­my teraz na kobie­tę. Jako mała dziew­czyn­ka bawi się przede wszyst­kim lal­ką. Trze­ba to uści­ślić: nie tyle bawi się lal­ką, ile bawi lal­kę. Dba o to, aby nie sta­ła się jej krzyw­da. Trak­tu­je ją jak isto­tę żywą, uwa­ża ją za dziec­ko. Nie „roz­krę­ca” jej tak, jak chło­piec swo­je samo­cho­dy, lecz z czu­ło­ścią przy­tu­la. Nie cie­ka­wi ją, co jest w środ­ku lal­ki. Waż­ne jest, aby lal­ka była cała i szczę­śli­wa. W ten spo­sób dziew­czyn­ka roz­wi­ja w sobie miłość rozu­mia­ną jako akt iden­ty­fi­ka­cji i wycho­wu­je sie­bie samą do roli mat­ki, któ­rą podej­mie w przy­szło­ści. I w takim postę­po­wa­niu kobie­ta jest obra­zem miło­ści Jezu­sa Chry­stu­sa.


Ale poza męż­czy­zną i kobie­tą jest jesz­cze coś, co spra­wia, że zwra­ca­ją oni na sie­bie uwa­gę, że się nawza­jem potrze­bu­ją. Tym czymś jest miłość zaszcze­pio­na w ich ser­cach przez Boga. I jak męż­czy­zna jest obra­zem miło­ści Boga-Ojca, a kobie­ta obra­zem miło­ści Jezu­sa Chry­stu­sa, tak ich wza­jem­na miłość, czy­li to, co ich łączy, jest obra­zem Ducha Świę­te­go.


Czło­wiek został stwo­rzo­ny na obraz Boży, czy­li na obraz Trój­cy. I nawet wte­dy, gdy przez grzech nisz­czy ten obraz Boży, któ­rym sam jest, to nadal w jakiś tajem­ni­czy spo­sób zacho­wu­je to podo­bień­stwo do Boga. Po popeł­nie­niu grze­chu Bóg powie­dział do nie­wia­sty: On (męż­czy­zna) będzie nad tobą pano­wał, a ty będziesz go pra­gnąć. Pano­wa­nie rze­czy­wi­ście przy­na­le­ży do aspi­ra­cji męż­czy­zny. Chce on pano­wać nad inny­mi roz­wi­ja­jąc tech­ni­kę woj­sko­wą, albo róż­ne „tech­ni­ki” zacho­wa­nia się w rela­cjach z ludź­mi, któ­re dały­by mu prze­wa­gę. Im bar­dziej ten męż­czy­zna będzie nie­upo­rząd­ko­wa­ny wewnętrz­nie, im dalej będzie od tego wzor­ca, zgod­nie z któ­rym powi­nien z woli Bożej żyć, tym chęt­niej będzie się­gał po wła­dzę nad inny­mi, uni­ka­jąc służ­by, czy­li miło­ści. Kobie­cie mogą w nim takie cechy impo­no­wać, może go ze wzglę­du na nie pra­gnąć, ale to wszyst­ko przy­nie­sie jej tyl­ko cier­pie­nie. A tym, co ludzi w takiej sytu­acji łączy, jest namięt­ność, będą­ca jed­nym z darów Ducha Świę­te­go, ale źle wyko­rzy­sty­wa­nym.


Dziś bywa cza­sem i tak, że mło­dy męż­czy­zna „stwa­rza­jąc” swój wła­sny świat, reali­zu­je ten wymiar miło­ści, któ­ry upo­dab­nia nas do Boga-Ojca, ale w nie­wła­ści­wy spo­sób. Wcho­dzi na dro­gę kon­flik­tu z pra­wem, bo uwa­ża, że tak jest naj­le­piej, a dziew­czy­na wbrew roz­sąd­ko­wi ucie­ka do nie­go, idzie za nim, iden­ty­fi­ku­je się z nim. Ona też robi zły uży­tek z tej cechy, któ­ra upo­dab­nia ją do Jezu­sa Chry­stu­sa w Jego akcie iden­ty­fi­ka­cji z nami. Gdy­by obo­je byli wier­ni Ducho­wi Świę­te­mu, ich miłość dawa­ła­by im tyl­ko szczę­ście, a nie cier­pie­nie. Bóg jest szczę­śli­wy, gdyż jest Miło­ścią i pra­gnie, byśmy i my byli dzię­ki miło­ści szczę­śli­wi.


Im bli­żej jeste­śmy Boga, tym bar­dziej nasza miłość jest podob­na do miło­ści Ojca, Syna i Ducha Świę­te­go, ale nawet wte­dy, gdy od Boga odcho­dzi­my, tego podo­bień­stwa nie jeste­śmy w sta­nie wyma­zać, gdyż jest ono wpi­sa­ne w naszą natu­rę: jako w nie­bie, tak i na zie­mi. Nie pozo­sta­je nam więc nic inne­go, jak tyl­ko pro­sić każ­dą z Osób Boskich, aby uczy­ni­ła nas obra­zem i narzę­dziem swo­jej miło­ści, aby­śmy po wypo­wie­dze­niu słów: W imię Ojca i Syna i Ducha Świę­te­go byli dla innych ludzi zna­kiem kocha­ją­ce­go ich Boga.

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.