Św. Pio — dziś niezwykły, niegdyś tylko pokorny
- 21 września, 2004
- przeczytasz w 5 minut
Francesco Forgione, bo o nim mowa, urodził się 25 maja 1887 w wiosce Pietrelcina (Benevent) na południu Włoch. Wychowywany w rodzinie wierzącej, ale nieafiszującej się swoją pobożnością. Natomiast Franciszek od najmłodszych lat jest pobożny do tego stopnia, że jego życie duchowe przedstawia się bardzo dojrzale. I już w wieku 15 lat słyszy boże wezwanie i nie wahając się odpowiada na nie. Wstępuje do klasztoru, by zostać franciszkaninem. Postulat rozpoczyna w styczniu 1903 roku, aby za dwanaście miesięcy 22 stycznia 1904 r. przywdziać habit i obrać imię Pio.
Dziś nie przytoczę kolejnej biografii świętego, gdyż nie oto chodzi, aby poznać historię, lecz człowieka. Człowieka, który nie idzie do klasztoru, bo uważa, że ma powołanie. On zostaje zakonnikiem z Bożego nakazu. Już od piątego roku życia doświadcza ekstaz i wizji. Słyszy kiedyś słowa „Chodź za Mną, bo musisz walczyć jako mężny wojownik”, słyszy je od jaśniejącej i pięknej postaci. I walczy, może nawet nieustannie, z przeróżnymi demonami i mocami ciemności.
Te walki bardzo wiele kosztują młodego zakonnika i wkrótce zapada on na dziwną chorobę: dreszcze, poty, silne bóle głowy, gorączka przekraczająca nawet 48º C!!! Stan zdrowia raz się poprawia, to znów pogarsza, ale brat Pio walczy, idzie naprzód. Choć myśli nawet, że koniec już bliski i prosi o wcześniejsze święcenia kapłańskie, które otrzymuje 10 sierpnia 1910, to nadal trwa. Choć to dopiero początek jego golgoty.
Otóż pojawiają się stygmaty, najpierw niewidoczne, ale ból, jaki im towarzyszy można porównać do Chrystusowego cierpienia. Tak opowiada sam święty: „Siedziałem na chórze po odprawieniu Mszy św., kiedy owładnęła mną jakaś ociężałość, podobna do słodkiego snu. Wszystkie moje wewnętrzne i zewnętrzne zmysły, a także dusza pogrążyły się w nieopisanym ukojeniu. Kiedy trwałem w takim stanie, zobaczyłem obok tajemniczą postać, która miała ręce, stopy i bok ociekające krwią. Widok ten przeraził mnie. Doznałem uczuć, których nigdy nie zdołam opisać. Poczułem, że umieram i umarłbym, gdyby Pan nie podtrzymał tłukącego się w piersiach serca. Kiedy tajemnicza postać znikła, spostrzegłem, że moje dłonie, stopy i bok przebity ociekają krwią. Proszę sobie wyobrazić mękę, jakiej wówczas doznałem i doznaję nieustannie każdego dnia. Rana serca krwawi obficie, zwłaszcza od wieczora w piątek do soboty rano. Obawiam się, że umrę z upływu krwi, jeśli Pan nie wysłucha moich jęków i nie odejmie mi tych ran. Niech mi zostawi ból i mękę, lecz niechaj odejmie mi te znaki zewnętrzne, które sprawiają mi nieopisane i nie do wytrzymania zawstydzenie i upokorzenie.”
Zakonnika poddano badaniom lekarskim. Chirurdzy zauważyli okrągłe zaczerwienienie skóry na obu dłoniach. Kiedy te miejsca dotykali zauważalna była błona, zaś na wierzchu dłoni jakby pustka. Na obydwu stopach obszar okrągły o średnicy około 2 cm, a pod nim pustka. W boku rana w kształcie krzyża o ramionach 7 i 3 cm. Stygmaty były, więc ranami głębokimi. Wydawało się, że zadały je ogromne gwoździe. Z tych ran, które wywoływały okrutne cierpienia cały czas sączyła się krew, która często pachniała. Lekarze musieli wyznać, że nauka nie potrafi wyjaśnić zranień, które nigdy nie ulegają zakażeniu ani się nie goją. Stwierdzili, że wyjaśnienia trzeba szukać w sferze nadprzyrodzonej. W roku 1919 nasz Pan uprzedził ojca Pio, że znaki te nosić będzie 50 lat i tak się też stało. Znikły 22 września 1968 r., w przeddzień jego śmierci.
Ojciec Derobert, biograf ojca Pio powiedział: „W swym miłosierdziu i mądrości Bóg pragnął przy Swoim Synu współodkupicieli, którzy wzorem Dziewicy Maryi pomogliby Mu zbawić świat. To, dlatego można powiedzieć, że szaleństwo Krzyża jest najwyższą mądrością… Stygmatyk jest więc jedynie przedłużeniem Ukrzyżowanego z Kalwarii.»
Z pokory ojciec Pio nie chciał, żeby jego stygmaty były widoczne. Zasłaniał je.Opinia świętości Ojca, charyzmaty, jakimi został obdarzony, dar czytania w sumieniach, bardzo szybko przyciągnęły do San Giovanni Rotundo, gdzie przebywał, tłumy pielgrzymów. Nikt, kto tam przybył, nie chciał odejść bez uczestniczenia we Mszy św. sprawowanej przez kapucyna noszącego rany Chrystusa. Ta Msza św. była w istocie odprawiana w sposób wyjątkowy w skali świata. Przybywali ludzie zewsząd, z całej Europy, z Ameryki, a nawet z Japonii. Niektórzy przyjeżdżali tylko po to.
Kiedy ojciec Pio odprawiał Mszę św. odczuwalny był jego ścisły i głęboki związek z Ukrzyżowanym z Kalwarii, który ofiarowywał się Ojcu, jako ofiara wynagradzająca za grzechy świata. Działał naprawdę w imieniu Chrystusa. On był naprawdę człowiekiem Bożym świadczącym całym zachowaniem o obecności Boga. Nosił w swym ciele jak jego boski Wzór krwawiące znaki ukrzyżowania. Wielu wiernych, a nawet kapłanów orzekło, że dopiero w San Giovanni Rotondo pojęli sens Najświętszej Ofiary. Celebracja trwała długo, 2 godziny, a czasem i dłużej. Kiedy sprawował Eucharystię prywatnie dochodziła nawet do 6–7 godzin! Jednak ci, którzy brali w niej udział, byli nią tak pochłonięci, że nie odczuwali mijającego czasu. Przełożeni musieli nakazać ojcu Pio, aby Msza nie trwała dłużej niż jedną godzinę. Najświętsza Ofiara była centrum jego życia. To była dla niego równocześnie okazja do ogromnej radości i do niewyrażalnej boleści.
Czy nie emanuje z tego świętego czysta pokora poddania się samemu Bogu? Ojciec Pio czytał w ludzkich duszach i znał grzechy tych, którzy do niego przychodzili. Przez ten dar czynił, można powiedzieć cuda, nawracając rzesze ludzi. Niestety sam ciągle cierpiał uznając siebie za strasznego grzesznika, do tego stopnia, że lękał się utraty wiary.
Człowiek ten posiadał jeszcze wiele darów, jak uzdrawianie, prorokowanie(m.in. przepowiedzenie Karolowi Wojtyle, że zostanie papieżem), przebywanie w dwóch miejscach jednocześnie i rozsiewanie niesamowitych zapachów różnych kwiatów podczas czynienia ludziom dobra.
Tak wiele dobra uczynił i ludziom i Kościołowi, ale zasług nigdy sobie nie przypisywał, był tylko narzędziem, ciągle i do końca pokornym. 23 września 1968 r. o 2.30 odszedł do tego, który posłużył się nim w sposób tak niezwykły.