Magazyn

Weź nas do siebie


Potem ujrza­łem: a oto wiel­ki tłum, któ­re­go nie mógł nikt poli­czyć, z każ­de­go naro­du i wszyst­kich poko­leń, ludów i języ­ków, sto­ją­cy przed tro­nem i przed Baran­kiem. Odzia­ni są w bia­łe sza­ty, a w ręku ich pal­my (Ap 7, 9).


Zba­wie­nie jest celem ludz­kie­go życia, a jego pra­gnie­nie źró­dłem każ­dej reli­gii. Współ­cze­sna epo­ka nazna­czo­na jest pięt­nem oddzia­ły­wa­nia na sie­bie róż­nych kul­tur, stąd każ­dy z nas ma do wybo­ru — ujmu­jąc to zagad­nie­nie glo­bal­nie — przy­naj­mniej dwie wizje rze­czy­wi­sto­ści, dwie kon­cep­cje czło­wie­ka, dwa róż­ne poglą­dy na temat życia wiecz­ne­go. Dla­te­go też każ­dy musi pod­jąć świa­do­mą decy­zję, po któ­rej stro­nie się opo­wie­dzieć, jaką wizję życia wiecz­ne­go dla sie­bie wybrać, w jaki spo­sób posta­rać się dostą­pić zba­wie­nia.


Hin­du­iści uwa­ża­ją powszech­nie, że cały świat (a w kon­se­kwen­cji rów­nież czło­wiek) wyło­nił się z Boga. Inny­mi sło­wy Bóg prze­mie­nił się we wszyst­ko, co jest — rów­nież w czło­wie­ka. Zgod­nie z tymi poglą­da­mi czło­wiek jest jak­by nicią paję­czą, któ­ra choć nie jest pają­kiem, to jed­nak powsta­je z jego cia­ła. Inne jesz­cze porów­na­nie mówi, że wszyst­ko jest ana­lo­gicz­ne do róż­nych sta­nów sku­pie­nia wody: lód, śnieg, ciecz i gaz, czy­li para wod­na. Boży byt poprzez ema­na­cję stał się wszyst­kim, co jest. Bóg nie tyl­ko jest spraw­czą przy­czy­ną świa­ta, jak wie­rzą chrze­ści­ja­nie, ale rów­nież mate­rial­ną. Czło­wiek jest cząst­ką Boże­go bytu i z tego wypły­wa jego obo­wią­zek powro­tu do pier­wot­nej Jed­no­ści, do sta­nia się Bogiem, do prze­kro­cze­nia wła­sne­go indy­wi­du­al­ne­go ist­nie­nia. Może tego doko­nać poprzez asce­zę i medy­ta­cję, któ­ra dopro­wa­dzi go do „zro­zu­mie­nia”, że wszyst­ko jest jed­ną rze­czy­wi­sto­ścią, któ­rą jest Bóg.


Praw­da chrze­ści­jań­ska jest zupeł­nie inna. Gło­si ona, że Bóg nie prze­mie­nił się w świat i czło­wie­ka, lecz wszyst­ko stwo­rzył. Nie pozo­sta­je rów­nież w sto­sun­ku do czło­wie­ka kimś, kogo on sam z tru­dem musiał­by zdo­by­wać. Jest wręcz prze­ciw­nie: Tak bowiem Bóg umi­ło­wał świat, że Syna swe­go Jed­no­ro­dzo­ne­go dał, aby każ­dy, kto w Nie­go wie­rzy, nie zgi­nął, ale miał życie wiecz­ne (J 3, 16). Z miło­ści do czło­wie­ka Syn Boży przy­jął ludz­ką natu­rę. Bóg stał się czło­wie­kiem — jak mówi św. Ire­ne­usz — aby czło­wiek mógł stać się synem Bożym. po swej śmier­ci i zmar­twych­wsta­niu każ­dy z nas zosta­nie prze­bó­stwio­ny, cał­ko­wi­cie prze­nik­nię­ty Bogiem. Nie stra­ci przez to swo­jej indy­wi­du­al­no­ści (toż­sa­mo­ści), lecz ją jesz­cze bar­dziej pogłę­bi. Będzie tym samym czło­wie­kiem, cho­ciaż cał­ko­wi­cie „nowym” i wraz z inny­mi będzie się cie­szył wiecz­nym szczę­ściem. Tak więc chrze­ści­jań­ska wizja życia wiecz­ne­go daje nam pew­ność, że po śmier­ci spo­tka­my się z tymi, któ­rych kocha­my. Reli­gie Wscho­du gło­szą nato­miast, że na samym koń­cu naszej dro­gi nie będzie już kogo kochać, gdyż wszy­scy będą wte­dy czymś Jed­nym.


Pismo św. i opar­ta na nim nauka chrze­ści­jań­ska od same­go począt­ku uczą nas, że szczę­ścia wiecz­ne­go dozna­wać będzie­my we wspól­no­cie z trze­ma Oso­ba­mi Boski­mi, z Naj­święt­szą Mary­ją Pan­ną, z Anio­ła­mi i Świę­ty­mi. Tym­cza­sem reli­gie Wscho­du gło­szą nato­miast, że cała ludz­kość i każ­dy czło­wiek z osob­na roz­pły­nie się w jakimś nie­okre­ślo­nym oce­anie bytu. Bar­dzo dobrze ilu­stru­je to pew­na indyj­ska przy­po­wieść. Lal­ka z soli sta­nę­ła nad brze­giem oce­anu. Kim jesteś? — zapy­ta­ła. Dotknij, to się prze­ko­nasz — odpo­wie­dzia­ło morze. Zanu­rzy­ła więc palec w wodzie, któ­ry się natych­miast roz­pu­ścił. To jej nie­wie­le wyja­śni­ło. Weszła więc dalej, a oce­an natych­miast zaczął ją pochła­niać. Gdy roz­pu­ści­ła się ostat­nia grud­ka soli, z głę­bin wod­nych dał się sły­szeć głos: Teraz już wiem. Taki jest finał — według myśli Wscho­du — każ­de­go indy­wi­du­al­ne­go ist­nie­nia. Moż­na stać się Wszyst­kim, trze­ba jed­nak w tym celu poświę­cić wła­sną indy­wi­du­al­ność.


Wybór dro­gi zba­wie­nia zależ­ny jest od przy­ję­tej kon­cep­cji czło­wie­ka. Kim więc jest czło­wiek? Chrze­ści­jań­stwo odpo­wia­da­jąc na to pyta­nie twier­dzi, że isto­tą stwo­rzo­ną do miło­ści. Każ­dy chce kochać i być kocha­nym. Miłość jest tre­ścią naszych marzeń i warun­kiem szczę­ścia. Fakt wpi­sa­nia miło­ści w ludz­ką natu­rę w peł­ni potwier­dza Pismo św.. Twier­dze­nie, że Bóg jest Miło­ścią (por. 1 J 4, 8), sta­no­wi fun­da­ment chrze­ści­jań­skie­go obja­wie­nia. Czło­wiek nato­miast został stwo­rzo­ny na obraz Boży (por. Rdz 1, 26) i przez to powo­ła­ny do miło­ści. Sko­ro więc jeste­śmy powo­ła­ni do miło­ści, a „miłość wyma­ga dwoj­ga” (osób ludz­kich lub Boskich), więc pogląd, że na koń­cu będzie tyl­ko jeden byt, jest sprzecz­ny z Bożym obja­wie­niem, jak rów­nież z naszy­mi naj­głęb­szy­mi pra­gnie­nia­mi. Z tego powo­du trud­no ten pogląd zaak­cep­to­wać i nikt, kto napraw­dę kocha, albo pra­gnie kochać, z pew­no­ścią go nie przyj­mie. Jeśli więc w nie­bie szczę­ście ma wyni­kać z miło­ści, tak­że i „tam” koniecz­ne są rela­cje mię­dzy­oso­bo­we. Dla­te­go św. Jan mówi o wiel­kiej wspól­no­cie zba­wio­nych (por. Ap 7, 9).


Do peł­ne­go szczę­ścia w nie­bie nie jeste­śmy jed­nak wystar­cza­ją­co przy­go­to­wa­ni. Dla­te­go za bra­mą śmier­ci nie może­my się spo­dzie­wać peł­ne­go zba­wie­nia. Miło­sier­dzie Boże ratu­je nas wpraw­dzie przed karą wiecz­ną, jed­nak my sami nie czu­je­my się god­ni sta­nąć przed obli­czem Bożym. To przy­go­to­wa­nie się na spo­tka­nie z Bogiem twa­rzą w twarz, jak mówi Pismo św., jest dobro­wol­nie przy­ję­tą poku­tą. Taka jest — mówiąc naj­ogól­niej — gene­za czyść­ca. Reli­gie Wscho­du gło­szą nato­miast ideę rein­kar­na­cji. Krót­ko mówiąc cho­dzi tu o prze­ko­na­nie, że całym kosmo­sem, a tak­że czło­wie­kiem rzą­dzi bez­oso­bo­we Pra­wo Kar­my, któ­re — jak by to powie­dzie­li chrze­ści­ja­nie — za dobre wyna­gra­dza, a za złe karze. Jeśli cho­dzi o kwe­stię nagro­dy i kary, to za dobre życie obec­ne mamy otrzy­mać lep­sze życie przy­szłe, a za złe postę­po­wa­nie tu i teraz mamy póź­niej zno­sić więk­sze tru­dy. Zgod­nie z prze­ko­na­nia­mi hin­du­istów i bud­dy­stów wła­śnie to Pra­wo — na pod­sta­wie naszych prze­szłych uczyn­ków — zade­cy­do­wa­ło o tym, kim teraz jeste­śmy. Cały kon­tekst nasze­go obec­ne­go życia, a więc rodzi­na, warun­ki eko­no­micz­ne, cha­rak­ter i kło­po­ty uza­leż­nio­ne są od tego, kim byli­śmy i jak żyli­śmy w naszym poprzed­nim wcie­le­niu. Za to wszyst­ko, co nas spo­ty­ka, nie może­my więc mieć żalu ani do Boga, ani do bliź­nie­go, sami bowiem do tego wszyst­kie­go dopro­wa­dzi­li­śmy. Sami rów­nież musi­my te wszyst­kie oko­licz­no­ści prze­zwy­cię­żyć. Gdy­by zaś ktoś chciał nam życz­li­wie pomóc, zaszko­dził­by nam tyl­ko, zakłó­ca­jąc w ten spo­sób pro­ces nasze­go samo­oczysz­cze­nia.


Dla wszyst­kich ludzi wycho­wa­nych w duchu auten­tycz­nie chrze­ści­jań­skim zaak­cep­to­wa­nie podob­nej idei nie jest moż­li­we, gdyż boją się tej prze­ra­ża­ją­cej samot­no­ści, któ­rą wia­ra w rein­kar­na­cją za sobą pocią­ga. Bowiem pogo­dze­nie się z tą ideą wstrzy­mu­je czło­wie­ka przed nawią­za­niem z inny­mi głę­bo­kich wię­zów miło­ści. Brak nawet dosta­tecz­nych pod­staw do wią­za­nia się z wła­sną rodzi­ną, rodzi­ca­mi, rodzeń­stwem. Prze­cież to zrzą­dze­nie owe­go bez­względ­ne­go Pra­wa spra­wi­ło, że uro­dzi­li­śmy się i wycho­wa­li w tej, a nie innej rodzi­nie. Gdy my lub inni człon­ko­wie naszej rodzi­ny odej­dą, wszyst­kie wię­zy, któ­re nas łączy­ły, zosta­ną zerwa­ne. W następ­nym wcie­le­niu będzie­my inny­mi ludź­mi. Każ­dy z nas uro­dzi się i wycho­wa w zupeł­nie innej rodzi­nie. Tak samo nasi rodzi­ce i rodzeń­stwo. Nie będzie­my się nawet znać. A pamię­tać o sobie będzie­my w takim stop­niu, w jakim teraz pamię­ta­my o tych, z któ­ry­mi żyli­śmy w poprzed­nim wcie­le­niu. Nasza śmierć będzie więc aktem cał­ko­wi­te­go roz­sta­nia się z naszy­mi bli­ski­mi, stąd obec­ny zwią­zek z nimi może­my uwa­żać za oko­licz­no­ścio­wy, przy­pad­ko­wy, wyre­ży­se­ro­wa­ny przez Pra­wo, któ­re z pew­no­ścią nas nie kocha, gdyż jego jedy­ną funk­cją jest auto­ma­tycz­ne wymie­rza­nie spra­wie­dli­wo­ści.


Zatem przy­ję­cie wia­ry w rein­kar­na­cję wyklu­cza spo­śród rela­cji mię­dzy­ludz­kich wszyst­kie te, któ­re ze swej natu­ry wykra­cza­ją poza śmierć. A taką wła­śnie jest miłość, któ­ra doma­ga się nie­śmier­tel­no­ści. Wia­ra w rein­kar­na­cję wyklu­cza jaką­kol­wiek modli­twę za zmar­łych, ta bowiem modli­twa nic im nie pomo­że. Oni sami muszą spła­cić swój dług. A poza tym są już pew­nie inny­mi ludź­mi, w innych cia­łach, w innych rodzi­nach. I wresz­cie kto miał­by tej modli­twy wysłu­chi­wać? Prze­cież Pra­wo Kar­my jako bez­oso­bo­we i bez­względ­nie spra­wie­dli­we nie może ska­lać się miło­sier­dziem. Tym­cza­sem dobrze wie­my, że modli­twa za zmar­łych jest nie tyle efek­tem dusz­pa­ster­skich zachęt, czy też jakichś prze­ko­nań filo­zo­ficz­nych, lecz wyra­sta z miło­ści do tych, któ­rzy byli nam bli­scy i któ­rzy od nas ode­szli. Wie­rzy­my, że nasze życie zmie­nia się, ale się nie koń­czy i dzię­ki temu będzie­my mogli spo­tkać kie­dyś naszych bli­skich. Będzie­my mogli kochać tych samych ludzi, któ­rych kocha­my obec­nie. Wie­rzy­my, że oni nie ukry­ją się przed nami w jakichś innych cia­łach. Zatem chrze­ści­jań­stwo chro­ni nas przed tą wiel­ką samot­no­ścią. Wie­my na pew­no, że żyje­my tyl­ko raz i tych, któ­rych kocha­my, nigdy nie stra­ci­my.


Tak więc wia­ra w rein­kar­na­cję w znacz­nym stop­niu ogra­ni­cza, a może nawet cał­ko­wi­cie nisz­czy naszą miłość do bliź­nich. Nic w tym dziw­ne­go, sko­ro — jak wie­my — naro­dzi­ny tej idei zbie­gły się w cza­sie z bun­tem wobec mito­lo­gicz­nie poję­te­go bóstwa i nega­cją Boga praw­dzi­we­go. Czło­wiek zapra­gnął być od Nie­go nie­za­leż­ny, nie chciał też liczyć na Jego pomoc. W związ­ku z tym sam musiał zara­dzić wszyst­kim swym ducho­wym potrze­bom, z któ­rych naj­więk­szą jest oczy­wi­ście potrze­ba zba­wie­nia. Sko­ro więc łaska Boża nie jest już bra­na pod uwa­gę, to tym bar­dziej zbęd­na jest pomoc dru­gie­go czło­wie­ka. Zatem każ­dy sam jest teraz kowa­lem swe­go szczę­ścia, a żeby je zdo­być, nie musi ani dawać, ani przyj­mo­wać miło­ści. Miłość bowiem roz­wi­ja się tam, gdzie spo­ty­ka się potrze­ba pomo­cy z chę­cią jej udzie­le­nia. Wszel­ka samo­wy­star­czal­ność nato­miast czy­ni miłość zbęd­ną i w ten spo­sób pro­wa­dzi do jej cał­ko­wi­te­go zani­ku. Tak więc wia­ra w rein­kar­na­cję nisz­czy w nas zarów­no miłość do Boga, jak i do czło­wie­ka. Bóg sta­je się czło­wie­ko­wi nie­po­trzeb­ny, a potem jest dla nie­go „nie­obec­ny”. I w ten spo­sób dok­try­na rein­kar­na­cji pozba­wia nas wia­ry w Boga.


Nie brak jed­nak ludzi, któ­rzy potra­fią „połą­czyć” wia­rę w rein­kar­na­cję z wia­rą w Boga twier­dząc, że nie ma w tym żad­nej sprzecz­no­ści. Czło­wiek oczy­wi­ście może sobie taką wizję stwo­rzyć, trud­no jed­nak liczyć na jej przy­chyl­ne przy­ję­cie przez Boga. Jest kil­ka powo­dów, któ­re pozba­wia­ją taki świa­to­po­gląd Bożej akcep­ta­cji. Jeśli bowiem przyj­mie­my rein­kar­na­cję, czy­li dro­gę samo­zba­wie­nia, to tym samym odmó­wi­my Bogu moż­li­wo­ści zba­wie­nia nas. Jezus nie musiał­by sta­wać się czło­wie­kiem, a już na pew­no nie zgo­dził­by się na mękę i śmierć na krzy­żu, jeśli to nie mia­ło­by nam nic dać. Tym­cza­sem Bóg chce być naszym Zba­wi­cie­lem i rze­czy­wi­ście nim jest. Przyj­mu­jąc tę dok­try­nę musie­li­by­śmy tak­że odmó­wić Bogu moż­li­wo­ści prze­ba­cze­nia nam grze­chów, gdyż według niej Pra­wo Kar­my — nie będąc miło­sier­nym, lecz bez­względ­nie spra­wie­dli­wym — kie­ru­je ludz­ki­mi losa­mi zamiast Boga. Bóg zaś chce być miło­sier­nym i jest takim. War­to też w tym miej­scu przy­po­mnieć, że Bóg prze­strzegł nas kie­dyś przed inny­mi boga­mi — a Pra­wo Kar­my takim bogiem wła­śnie jest. Tym­cza­sem opie­kę nad ludź­mi i całym wszech­świa­tem (opatrz­ność) Bóg zare­zer­wo­wał wyłącz­nie dla sie­bie.


Wizja Apo­ka­lip­sy suge­ru­je, by na naszą escha­to­lo­gię spoj­rzeć w per­spek­ty­wie dwóch pocho­dów. Oto wiel­ki tłum zba­wio­nych, któ­rzy odda­ją cześć Baran­ko­wi. To pochód chrze­ści­jan (i tych, któ­rzy zwią­za­li wcze­śniej swo­je życie z oso­bo­wo poj­mo­wa­nym Bogiem). Jeste­śmy w tym tłu­mie. Obok nas nasi naj­bliż­si, przy­ja­cie­le i wszy­scy, któ­rych kocha­li­śmy. Tak wyglą­da wspól­no­ta wszyst­kich świę­tych, w któ­rej nikt nie jest ano­ni­mo­wy, „bez twa­rzy”, bez histo­rii, bez związ­ku z inny­mi. Może­my sobie jed­nak wyobra­zić inny wiel­ki pochód, całą rze­szę róż­nych duchów, wędru­ją­cych ścież­ką ist­nie­nia pomię­dzy jed­nym wcie­le­niem, a dru­gim. Nie moż­na za wie­le powie­dzieć o ich toż­sa­mo­ści, gdyż nie są już tymi isto­ta­mi, któ­ry­mi byli, a nowy­mi jesz­cze się nie sta­li. Idąc poprzez to „mię­dzy­ist­nie­nie”, zni­ka­ją gdzieś na hory­zon­cie, roz­pusz­cza­jąc się w nie­okre­ślo­nym oce­anie bytu, zgod­nie z wyzna­wa­nym wcze­śniej świa­to­po­glą­dem. Mamy więc dwie moż­li­wo­ści, dwie dro­gi do wybo­ru, lecz tyl­ko jed­na z nich pro­wa­dzi do celu.

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.