Karnawał zacząć czas — Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan
- 18 stycznia, 2012
- przeczytasz w 6 minut
Nieodżałowanej pamięci ks. Bogdan Tranda, jeden z architektów polskiego ekumenizmu, duchowny Kościoła ewangelicko-reformowanego, nazwał ongiś Powszechny Tydzień Modlitwy o Jedność Chrześcijan ekumenicznym karnawałem, przypominającym wenecki karnawał, podczas którego zakłada się kolorowe maski. Nie bez powodu Tydzień Modlitw zasłużył sobie na karnawałowy przydomek, gdyż — pomimo słusznych założeń — jego akcjonizm, sezonowa prawidłowość i pluszowa hiperpoprawność nasuwa skojarzenia z czymś, co należy odtrąbić, zaliczyć, odhaczyć choćby dla lepszego […]
Nieodżałowanej pamięci ks. Bogdan Tranda, jeden z architektów polskiego ekumenizmu, duchowny Kościoła ewangelicko-reformowanego, nazwał ongiś Powszechny Tydzień Modlitwy o Jedność Chrześcijan ekumenicznym karnawałem, przypominającym wenecki karnawał, podczas którego zakłada się kolorowe maski. Nie bez powodu Tydzień Modlitw zasłużył sobie na karnawałowy przydomek, gdyż — pomimo słusznych założeń — jego akcjonizm, sezonowa prawidłowość i pluszowa hiperpoprawność nasuwa skojarzenia z czymś, co należy odtrąbić, zaliczyć, odhaczyć choćby dla lepszego samopoczucia, głównie kleru.
Ekumeniczna maskarada?
Sceptyczna ocena Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan nie wynika bynajmniej z negatywnej oceny ekumenicznej modlitwy. To właśnie modlitwa jest tym, co pośród wszystkich przejawów fasadowości, solennych uprzejmości i kościółkowatego lukrowania dość gorzkiej rzeczywistości, staje się najbardziej realnym i WIDZIALNYM aspektem chrześcijańskiej jedności i to takiej jedności, co do której nikt nie ma najmniejszych wątpliwości: jedności w wyznawaniu Jezusa Chrystusa jako Jedynego Pana i Zbawiciela. To że niektórzy oceniają ten aspekt jako leniwy kompromis, jako coś absolutnie niewystarczającego czy wręcz jako fałszywy minimalizm obnaża nie tyle ekumeniczny kryzys, co po prostu zapaść wiary jako takiej. Jeśli Chrystus nie jest Tym, który jest wypełnieniem wszystkiego we wszystkim, jeśli jest coś ważniejszego od Niego i wspólnej rozmowy z Nim to naprawdę możemy sobie wszyscy podziękować i życzyć udanej egzystencji. Wracając jednak do pojawiającej się tu i ówdzie negatywnej oceny ekumenicznego tygodnia, to wynika ona nie z odrzucenia sensu modlitwy, a jałowości, jeśli nie porażki, komisyjnego ekumenizmu zawodowych ekumenistów, dla których ekumenizm stanowi wartość samą w sobie.
I rzeczywiście – przynajmniej na gruncie polskim, choć nie tylko – ekumenizm znów znajduje się w fazie zastoju, a więc kryzysu, który powinien doprowadzić do wyjaśnienia podstawowego pytania: czego my właściwie chcemy, bo jedno jest pewne: na pewno nie chcemy tego samego! I dobrze! Często powtarzanym i nudnym wręcz stwierdzeniem jest mowa o jedności, która w żadnym wypadku nie rodzi się poprzez ustawienie się w rządku duchownych różnych wyznań, prywatnie dość często starych dobrych przyjaciół. Jedność odmieniania, celebrowana, a jednocześnie destylowana i serwowana w zależności od mówcy w zupełnie innym sosie jest w rzeczywistości wielkim mitem założycielskim ekumenizmu bez treści, który unikając trudnych tematów, zaczyna świętować sam siebie.
Czy duchownym, a także nam wszystkim uczestniczącym w takiej czy innej formie w ekumenicznych modłach brakuje odwagi, by jasno stwierdzić, że każdy z nas chce czegoś innego, a nasze pragnienia są zupełnie inne? Czy może narodzić się coś z przedsięwzięcia, którego założenia i cel postrzegane są często w tak radykalnie odmienny sposób? Reasumując: jaki jest sens mówienia o jedności (obojętnie widzialnej czy niewidzialnej), skoro nie jesteśmy w stanie porozumieć się co do tego, czym w ogóle ta jedność była, jest i czym ewentualnie mogłaby być. Oczywiście można zupełnie zrezygnować z tego pytania i zachować status quo, pielęgnować cienką warstwę ekumenicznej serdeczności, na której od czasu do czasu pojawiają się pęknięcia, gdy z Watykanu lub innego zakątka ziemi powieje zbyt chłodny lub gorący wiatr. Można też wybrać ucieczkę do przodu i uskuteczniać post- i ponadwyznaniowe chrześcijaństwo rewolucyjnych wspólnot (ekumenizm oburzonych?), tyle że pytanie o jedność wciąż nie zostanie rozstrzygnięte. A może wcale nie musi? Nieco prowokacyjnie pytając: może MUSI pozostać ono zagadką i zadaniem?
Ekumenizm Terlikowskiego – w odpowiedzi Redaktorowi Naczelnemu
Problemy międzywyznaniowe są w jakimś sensie wypadkową napięć wewnątrzkościelnych. To także owoc refleksji nad światem, zmieniającą się rzeczywistością. Rodzące się frustracje wynikają często ze skumulowania trudnych uwarunkowań danej wspólnoty wyznaniowej, która na forum ekumenicznym stara się występować jako monolit o spójnej wszechwizji, gwarantującej rzeczywisty, prawdziwy ekumenizm. I tak w środowiskach rzymskokatolickich, także tych częściowo oświeconych posoborowym duchem, co do którego postaci również istnieją różne legendy, panuje przekonanie jakoby to właśnie ta wspólnota była miernikiem prawdziwego ekumenizmu. Przykład takiego rozumowania zaprezentował po raz kolejny Tomasz Terlikowski na łamach Gazety Polskiej i częściowo Frondy. Terlikowski, który – ku zdziwieniu wielu jest również redaktorem naczelnym naszego portalu ekumenizm.pl – ma pełne prawo do swojej wizji ekumenizmu, która – jak mi się wydaje – zgodna jest z fundamentalnymi założeniami rzymskokatolickiej eklezjologii, a mówiąc najogólniej tym, co głosi Magisterium Kościoła Rzymskiego.
Zgadzam się z Terlikowskim co do jednej kwestii: musimy nauczyć się rozmawiać o trudnych problemach, musimy nauczyć się je poruszać bez względu na to, czy jedna ze stron uważa je za ważne czy mniej ważne. Musimy nauczyć się wsłuchiwać się w swój głos, aby lepiej zrozumieć siebie i innych. Nie ma innej drogi. Ale wydaje się, że Terlikowski pada ofiarą swojego własnego postulatu, odczytując go tylko jednostronnie, jakoby Kościół rzymskokatolicki nie musiał się już niczego nauczyć, ani niczego zmieniać. Akurat spośród wszystkich uczestników dialogu ekumenicznego – tych, którzy byli w nim od zawsze i czasami są już nim zmęczeni oraz tych którzy mu się przypatrywali i włączyli się nieco później oraz tych, którzy są w nim całkiem od niedawna rzymscy katolicy powinni wykazać się nieco większą pokorą w wypowiadaniu słów i zdań, nie mających nic wspólnego ze zrozumieniem ekumenicznego partnera.
I tak Tomasz Terlikowski postawił pytania polskim luteranom, pytając o „ultraliberlany” Kościół Szwecji i zastanawiając się, co mają na ten temat do powiedzenia luterańscy biskupi. Cóż, nie wiem co myślą na ten temat polscy biskupi luterańscy i szczerze powiedziawszy mało mnie to interesuje, wiem jednak, że Kościół Szwecji nie pierwszy i nie ostatni raz staje się dla Terlikowskiego dyżurnym chłopcem do bicia, symbolem zła i zepsucia współczesnego chrześcijaństwa. A wszystko to czynione jest w trosce o ortodoksję widzianą z polskiego, rzymskokatolickiego podwórka bez uwzględnienia szerszego kontekstu i przede wszystkim życia tego Kościoła, o którym Terlikowski wie naprawdę niewiele. To samo dotyczy zapytania Terlikowskiego odnośnie mariawityzmu, który tenże zna raczej jedynie z opowieści i dość wątpliwej jakości publikacji, nie znając zupełnie jego duchowości i codzienności. Katalog pytań skonstruowany przez Terlikowskiego (stosunek do homoseksualizmu i ordynacji kobiet) to nie jest coś, za co jedne Kościoły – jakiekolwiek – powinny się przed innymi tłumaczyć, a raczej – jak mi się wydaje – przejaw zdenerwowania i poruszenia we wspólnocie rzymskokatolickiej skonfrontowanej z uwarunkowaniami współczesności, z którymi inni radzą sobie inaczej i również inaczej odczytują słowa ewangelicznego przekazu.
Wymowa tekstu Terlikowskiego jest znamienna i w jakimś sensie reprezentatywna dla ekumenicznego monologu Kościoła rzymskokatolickiego, traktującego inne Kościoły tudzież „wspólnoty kościelne” jak ubogich petentów z defektem, którzy o niczym innym nie myślą jak o dostaniu się do rzymskiego klubiku, a jeśli o tym nawet nie myślą to tym gorzej dla nich. A zatem zacznijmy od początku: ekumenizm rodził się bez jakiegokolwiek ud
ziału, a raczej przy stanowczym sprzeciwie i pohukiwaniu Kościoła rzymskokatolickiego i dobrze sobie radził bez niego, czego nie można było powiedzieć o Kościele rzymskokatolickim. Dziś Kościół rzymskokatolicki jest częścią ekumenicznej rodziny i jej aktywnym członkiem, z czego należy się cieszyć, podobnie jak z każdego nawrócenia. W ekumenicznych zmaganiach nikt nie jest petentem, a jeśli już to wszyscy jesteśmy petentami przed obliczem Ducha Świętego, który – jak już wiadomo – bywa zarówno w Rzymie, Warszawie, Płocku, a nawet w Toruniu czy choćby w najdalszych zakątkach ziemi i wszechświata.
Życzę nam wszystkim u progu Powszechnego Tygodnia Modlitwy o Jedność Chrześcijan, aby choć trochę udało się zapomnieć o festiwalowym wymiarze tego czasu i podjąć szczerą i otwartą rozmowę z siostrami i braćmi, którzy zupełnie inaczej widzą i rozumieją Kościół oraz jego jedność.
:: Ekumenizm.pl: Polska Rada Polityczna
:: Ekumenizm.pl: Do diabła z takim ekumenizmem