- 22 czerwca, 2024
- przeczytasz w 7 minut
Na stronach Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce nieoczekiwanie pojawił się wpis, w którym bez komentarza zamieszczono linki do dwóch dokumentów ws. małżeństwa. Publikacja nie jest przypadkowa.
Nieco nerwowo u luteran ws. LGBT+
Na stronach Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce nieoczekiwanie pojawił się wpis, w którym bez komentarza zamieszczono linki do dwóch dokumentów ws. małżeństwa. Publikacja nie jest przypadkowa.
Pośrednio związana jest z obchodzonym na całym świecie Miesiącem Dumy, a bezpośrednio z różnymi napięciami, z jakimi w ostatnich tygodniach i miesiącach zmaga się Kościół luterański w Polsce.
Linki dotyczą starszych dokumentów nt. małżeństwa o dość niskiej randze, bo przygotowanych przez komisje synodalne, odpowiednio w 2001 oraz 2015 roku. Jaka jest zatem intencja wykopania z kościelnego archiwum dwóch dokumentów, które nie dość, że trącą myszką i w dość ograniczony sposób mają charakter wiążący?
Wydaje się, że pośrednim i bezpośrednim powodem jest powracająca kontrowersja homoseksualizmu w Kościele, która w Europie Środkowo-Wschodniej wciąż wzbudza emocje, także w Kościele Ewangelicko-Augsburskim w Polsce (KEA).
Inaczej niż to było w wielu Kościołach partnerskich polskiego KEA, nie powstała interdyscyplinarna komisja czy nawet grupa robocza, której celem byłoby przygotowanie materiału służącego do wewnątrzkościelnej dyskusji. Dlaczego? Być może wynika to z przeświadczenia, że dyskusja nie ma sensu, bo nic nie przyniesie oprócz zamętu, a zatem jest groźna. Być może chodzi jeszcze o coś innego – może o ekumenicznego świętego wszystkich Kościołów bez względu na to czy mają kult świętych czy nie – o św. Spokój.
Brak dokumentu o LGBT nie świadczy jednak o tym, że w polskim KEA nic się w tej materii nie dzieje. Warto przypomnieć, że KEA jako chyba jedyny Kościół w Polsce, teoretycznie ma swojego duszpasterza ds. osób wykluczonych. W co najmniej dwóch parafiach odbywają się nabożeństwa dla osób LGBT+ w ramach szeroko rozumianej opieki duszpasterskiej. Ale właśnie te nabożeństwa, tudzież nabożeństwo w stołecznym kościele reformowanym połączone z błogosławieniem par jednopłciowych, jak i udział kilku duchownych w Paradach Równości przyspieszył i zintensyfikował wewnątrzkościelne poruszenie tematem, który przez jednych traktowany jest jako sprawdzian ortodoksji, a więc być-albo-nie-być Kościoła, a przez innych jako jedno z zagadnień, dotyczące fragmentu naszej rzeczywistości społecznej, wiarygodności, ale też tożsamości teologicznej.
Abstrahując od słuszności lub niesłuszności udziału duchownych w Paradzie Równości w takim czy innym stroju, zwyczajach i obyczajach przewidzianych Pragmatyką Służbową tudzież imperatywem odpowiedzialnego duszpasterstwa, kontrowersje – jak to zazwyczaj jest – wywołują nerwowe reakcje w różnych przestrzeniach kościelnego spektrum. Emocjonują się tzw. liberałowie i tzw. konserwatyści.
Ludzie listy piszą, ba, nawet rady parafialne listy piszą, alarmistycznie zwiastując katastrofę wielką – jedni domagają się znaków na kościelnym niebie, inni już je widzą, że oto Kościół w utajony sposób coś zmienia, ustala lub stawia zdezorientowaną gromadkę (prawo)wiernych przed faktami dokonanymi. Jeszcze inni oczekują hiper-przyspieszenia, tęczowej wręcz rewolucji, w której Kościół Ewangelicko-Augsburski odegrałby rolę oklaskiwanego i podziwianego przez komentariat głównego fajno-Kościoła, obyczajowego czołgu, który ciemnogrodom wszelakim pokaże jak się rzeczy mają i oświeconym drogę utoruje.
Czy jakikolwiek Kościół jest w stanie uniknąć debaty na temat LGBT+? Tak! Można zbudować – modne ostatnio słowo – strefę buforową wokół Kościoła i udawać, że toczące się w parlamencie dyskusje nas nie dotyczą, bo my się tylko zwiastowaniem lub solą scripturą trudnimy, a hasło sola scriptura – jak każde dziecko wieku przedkonfirmacyjnego wie – jest odpowiedzią na każdy problem, wątpliwość, a nawet pytanie – także to niezadane lub nawet takie, którego nikt postawić nawet nie myśli. Można też ogłosić się grodem nie do zdobycia, a więc warownym grodem, i pietystycznie udawać, że mary tego świata złego nas nie dotyczą, bo nikt nie ma z nas tego, co mamy razem, i ów „Ojcowski dom (…) to istny raj”, który należy uchronić przed światem i czczą filozofią, rekapitulując kontekstualnie Pawłowe przemyślenia. Można też się określić awangardą postępu i zbiornikiem retencyjnym dla każdego, dosłownie każdego pomysłu i odpowiednio to uzasadnić w imię czegokolwiek.
Tyle tylko, że taki świat nie istnieje – ten jest bardziej kompleksowy, wykracza poza koleiny hiperliberalizmu czy sentymentalnego konserwatyzmu. Owszem, można zbudować twierdzę i ciskać z niej gromy na wszystko i wszystkich – na tych „zacofanych” oraz tych „sodomitów”. Zawsze można postraszyć schizmą w tę czy inną stronę lub namalować kredkami nadciągającą apokalipsę w rytm pieśni „Serdecznie pragnę zgonu”. Pozostaje jednak pytanie, czy będzie to nadal Kościół, a nie kościelny wigwam jednego z plemion. Jeśli tak to byłby to smutny obraz Kościoła, w którego tradycję przez małe i duże T wpisana jest protestancka tradycja sporu, ścierania się różnych opinii, a co jeszcze piękniejsze, współistnienia obok siebie często innych, momentami wykluczających się opinii w sprawach, które choć dotykają naszego zbawienia i wiary, nie są ani warunkiem zbawienia ani też nie dają prawa nikomu do tego, aby odmawiać go innym.
Nigdy nie było tak, aby w Kościele panowała jednomyślność we wszystkich sprawach, nie jest zresztą ona konieczna ani zbawienna. Zresztą, sam apostoł Paweł i inni autorzy nowotestamentowych ksiąg, apelując o jedność pokazują, że Kościół od początku był różnorodny, świadectwem jego różnorodności jest już kanon Nowego Testamentu (E. Käsemann). To zawsze była jego siła i jego słabość, to była i nadal jest jego dynamika wiary, którą wyrażamy podczas każdego nabożeństwa, gdy – mimo, a może nawet z powodu tych różnic, wyznajemy: wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół.
Kościół – co jest absolutnie oczywiste – jest wspólnotą wiary, która nie żyje w próżni i składa się z różnych ludzi, o różnych namiętnościach, o różnych poglądach i różnych sposobach ich wyrażania. W polskim KEA widać to na przykładzie wszystkich aż sześciu diecezji, w których zderzają się najróżniejsze koloryty duchowości, teologicznego myślenia i liturgicznych tradycji – od klasycznego nabożeństwa z podniosłą liturgią po ewangelikalno-orkiestrowe eventy sakralne, od organów do tamburyna. Także w tym sensie w Kościele istnieje cały wachlarz opinii – mówiąc symbolicznie – od prawa do lewa poprzez szerokie centrum, nie tylko w kwestiach wiary czy polityki, ale również sprawach społeczno-etycznych. Czy to dobrze czy źle? Tak po prostu jest i trudno za to przepraszać. Nic nie zmieni faktu, że różniliśmy się i zawsze będziemy się różnić, nie tylko w kwestii koscielnych tekstyliów, ale i w temacie LGBT+.
Jedną z największych herezji jest sytuacja, w której rozpalone umysły i emocje prowadzą do absolutystycznych stwierdzeń, że jeśli nie powie się tego czy tamtego to niechybnie Kościół zginie i piekielny kraken nas połknie. Taką postawę charakteryzuje ludzka pycha, że Kościół zbudowany jest na ideologicznych fundamentach, a nie na Chrystusie ukrytym i objawionym w Słowie oraz Sakramentach, że jego być albo nie być zależy od człowieka, tak jakby Kościół był doskonałym dziełem niedoskonałego człowieka, a nie wspólnotą doskonałych w swej grzeszności ludzi jednakowo potrzebujących przebaczenia, rozgrzeszenia i odpuszczenia win wszelkich.
Kościół Ewangelicko-Augsburski w Polsce stać na to, aby żyć tym, co stanowi o jego niedoskonałym pięknie, które jednych odpycha czy wręcz odraża, a innych co roku do niego przyciąga lub w nim zachowuje: różnorodności, gotowości do noszenia ciężarów jedni drugich, wymiany stanowisk, szczodrości ducha i odwagi, by różne stanowiska obok siebie wespół istniały, zostały wysłuchane i to bez wrogiego lub protekcjonistycznego łypania jednych na drugich. Do teologicznej morfologii luteranizmu należy napięcie i niedopowiedzenie i wspomniana umiejętność utrzymania wielości opinii bez konieczności tupania nogą czy luterańskiej wersji non possumus, czyli „tak oto stoję”. Dotyczy to nie tylko kwestii LGBT+, ale tego jak rozumiemy małżeństwo, bo z pewnością – mimo czy wbrew oświadczeniom – rozumiemy je różnie niż w czasach, gdy powstawały biblijnej księgi, gdy Luter poślubiał zbiegłą zakonnicę, gdy przyjmujemy do wiadomości wyrok świeckiego sądu o rozpadzie małżeństwa albo gdy komisje synodalne pisały swoje oświadczenia.
Kościół Ewangelicko-Augsburski nie jest fajno-Kościołem, nie jest tym lepszym czy gorszym Kościołem. KEA nie jest też wspólnotą hierarchiczną, gdzie do wierzenia i przyjęcia podawane są bez szemrania prawdy z zakazem samodzielnego myślenia i wyrażania odmiennej opinii. Pismo Święte nie jest papierowym papieżem, w imieniu którego taki czy inny dyskutant nieomylnie obwieszcza nieomylną prawdę. To nie ten adres, a historia reformacji trwająca do dziś jest tego ewidentnym przykładem. W Piśmie Świętym spotykamy niezmienne żywe Słowo i ludzkie opinie, a powołaniem Kościoła, teologii, wszystkich ochrzczonych jest odpowiedzialne poszukiwanie, badanie, uczenie się, rozpoznawanie. Nie da się tego zrealizować bez otwartości na innych i przynajmniej gotowości do reinterpretacji/relatywizacji/rewizji własnego stanowiska.
Kościół nie jest też luzackim stowarzyszeniem kilkuset zborów, orzekających samowolnie, gdzie wieje Duch lub dokąd wolno mu wiać, ale jednotą, co nie znaczy, że jednorodną jednotą. Szanujmy się!