Magazyn

Matka mojego Pana. Refleksja nad Miriam na podstawie wstępu do Ew. wedlug Łukasza


Magazyn EkumenizmŁukasz jako jedy­ny z gro­na czte­rech ewan­ge­li­stów opi­sał wyda­rze­nia, znaj­du­ją­ce się w bez­po­śred­nim związ­ku z naro­dzi­na­mi Jana, zwa­ne­go póź­niej Chrzci­cie­lem, oraz Jezu­sa Chry­stu­sa. Dotarł do źró­deł, roz­ma­wiał z bez­po­śred­ni­mi świad­ka­mi wyda­rzeń, wysłu­chał wspo­mnień, a w pro­lo­gu zapi­sał: posta­no­wi­łem i ja, któ­ry wszyst­ko od począt­ku prze­ba­da­łem, dokład­nie kolej­no ci to opi­sać, dostoj­ny Teo­fi­lu, abyś upew­nił się w praw­dzi­wo­ści nauki, jaką ode­bra­łeś. (1:3–4 BW). W ten spo­sób i my może­my prze­ko­nać się, że przed­sta­wio­na przez nie­go histo­ria to nie licen­tia poeti­ca, ale fak­ty mają­ce miej­sce w kon­kret­nej prze­strze­ni i cza­sie (por. 3:1–2).


Wśród tych fak­tów znaj­du­je się rela­cja ze spo­tka­nia Elż­bie­ty, mat­ki Jana, z Miriam, mat­ką Jezu­sa. Wyda­rze­nia te mia­ły miej­sce w dru­giej poło­wie pano­wa­nia cesa­rza Augu­sta i w koń­co­wych latach rzą­dów kró­la Hero­da Wiel­kie­go (pomię­dzy 8 a 4 rokiem przed Chr.). Miej­scem akcji była Jero­zo­li­ma oraz małe mia­stecz­ka, poło­żo­ne w górzy­stej Judei oraz wśród łagod­nych wznie­sień i nie­wiel­kich rów­nin Gali­lei. Łukasz swo­ją histo­rię roz­po­czął od opi­su wypad­ków, do któ­rych doszło pew­ne­go popo­łu­dnia w Świą­ty­ni. Poprze­dza je krót­ka cha­rak­te­ry­sty­ka kapła­na Zacha­ria­sza i Elż­bie­ty, boha­te­rów tej czę­ści Ewan­ge­lii. Autor stwier­dził: obo­je byli spra­wie­dli­wi wobec Boga i postę­po­wa­li nie­na­gan­nie według wszyst­kich przy­ka­zań i prze­pi­sów Pań­skich (1:6 BT). W pro­stych sło­wach zosta­ła zawar­ta wiel­ka pochwa­ła kapłań­skie­go mał­żeń­stwa, poboż­ne­go, wier­ne­go Bogu i ojczy­ste­mu Pra­wu. Nie­ja­ko sam Bóg, pió­rem Łuka­sza, wyra­ził swo­je uzna­nie dla ich spra­wie­dli­wo­ści. Tym­cza­sem Zacha­riasz i Elż­bie­ta patrzy­li na wła­sne życie z per­spek­ty­wy hań­by, jaką był brak potom­ka. Dla ludzi Wscho­du nie­po­sia­da­nie potom­stwa było (i jest!) czymś wię­cej, niż tyl­ko dowo­dem bra­ku bło­go­sła­wień­stwa. W sta­ro­żyt­no­ści dopa­try­wa­no się w tym kary za oso­bi­sty grzech lub rodza­ju prze­kleń­stwa za nie­pra­wość poprzed­nich poko­leń (por. J 9:2). Brak potom­ka sta­wiał kapłań­skie mał­żeń­stwo w nie­ko­rzyst­nym świe­tle i rzu­cał cień na ich poboż­ność. Ich szczę­ście wią­za­ło się z ukształ­to­wa­nym przez wie­ki prze­ko­na­niem, według któ­re­go pod­sta­wo­wym prze­ja­wem Boże­go bło­go­sła­wień­stwa dla rodzi­ców są dzie­ci. Wła­śnie dla­te­go Łukasz zaczy­na ich histo­rię od pod­kre­śle­nia, że obo­je byli spra­wie­dli­wi. Dla Izra­eli­ty cza­sów biblij­nych potom­stwo to nie tyl­ko radość i speł­nie­nie sie­bie, ale tak­że rodzaj poli­sy ubez­pie­cze­nio­wej na sta­rość. To wypeł­nie­nie pierw­sze­go przy­ka­za­nia, prze­dłu­że­nie życia i prze­ka­za­nie pamię­ci następ­nym poko­le­niom. Brak dziec­ka odczu­wa­no jako hań­bę i wstyd. Ukształ­to­wa­ni pod wpły­wem opi­nii innych nie potra­fi­li patrzeć na sie­bie ocza­mi Boga. Zamiast tego widzie­li wła­sne życie w krzy­wym zwier­cia­dle cudzych sądów. Pra­gnie­nia, szczę­ście i speł­nie­nie — to natu­ral­ne ocze­ki­wa­nia czło­wie­ka. Tym­cza­sem bło­go­sła­wień­stwo nie musi być czymś nad­zwy­czaj­nym. Odna­leźć je może­my w codzien­nym życiu, w zapa­chu chle­ba, w Sło­wie czy­ta­nym o poran­ku, w modli­twie wznie­sio­nej w pro­stym odru­chu ser­ca, w pro­stych zna­kach Bożej opie­ki, dobro­ci i łaski. Dla nas to czę­sto zbyt mało, choć Panu Bogu wystar­czy. My mamy wła­sne ocze­ki­wa­nia zwią­za­ne z poję­ciem szczę­ścia. Gdy do gło­su docho­dzi nasza sta­ra natu­ra ze swo­im nie­koń­czą­cym się chciej­stwem, wów­czas z nie­za­do­wo­le­niem patrzy­my na wła­sne życie. Na świe­cie jest tak wie­le rze­czy, któ­re mogły­by zapew­nić szczę­ście, a my nie może­my ich posia­dać! Nie cie­szą nas już zwy­czaj­ne prze­ja­wy Bożej życz­li­wo­ści. Pod tym wzglę­dem ewan­ge­lia zde­rza nas z dwo­ma róż­ny­mi wizja­mi życia: Boga i naszym wła­snym, ukształ­to­wa­nym pod wpły­wem opi­nii innych. Jezus, wypo­wia­da­jąc swo­je bło­go­sła­wień­stwa, prze­wra­ca do góry noga­mi cały nasz sys­tem war­to­ści: Szczę­śli­wi bied­ni, szczę­śli­wi zgłod­nia­li, szczę­śli­wi pła­czą­cy (Łk 6:20 NT wyd. inter­li­ne­ar­ne). W oczach Boga szczę­ście i bło­go­sła­wień­stwo nie są wyni­kiem posia­da­nia czy wła­dzy (choć­by nad małym port­fe­lem). Swo­je źró­dło ma w świe­cie ducha. Dosko­na­le ujął to św. Augu­styn na począt­ku swo­jej wiel­kiej modli­twy (Wyzna­nia): Stwo­rzy­łeś nas Panie jako skie­ro­wa­nych ku Tobie i nie­spo­koj­ne jest nasze ser­ce, dopó­ki nie spo­cznie w Tobie (I.1). Gdy­by szczę­ście dawa­ło czło­wie­ko­wi bogac­two czy pełen żołą­dek, albo dobra zaba­wa czy uzna­nie w oczach innych, wów­czas boga­ci i sław­ni powin­ni być naj­szczę­śliw­si. Tym­cza­sem tak nie jest. Pra­gnie­nia czło­wie­ka skie­ro­wa­ne są ku wiecz­no­ści i dosko­na­ło­ści. Tak zosta­li­śmy stwo­rze­ni i nie zaspo­ko­ją nas żad­ne boż­ki, nic mniej­sze­go od Boga.


Mię­dzy spra­wie­dli­wo­ścią a dosko­na­ło­ściąZacha­riasz i Elż­bie­ta byli spra­wie­dli­wi pomi­mo bra­ku wyraź­ne­go zna­ku bło­go­sła­wień­stwa. Spra­wie­dli­wość nie jest jed­nak syno­ni­mem dosko­na­ło­ści. Przy­glą­da­jąc się posta­wie Zacha­ria­sza, może­my zauwa­żyć, że choć był on czło­wie­kiem spra­wie­dli­wym, nie był dosko­na­ły. Jeste­śmy świad­ka­mi jego bole­sne­go potknię­cia na dro­dze wia­ry. W kry­tycz­nym momen­cie zabra­kło mu zaufa­nia, choć jak może­my zauwa­żyć, nie zabra­kło modli­twy. Kapłan od lat modlił się o potom­ka. Nic się jed­nak nie dzia­ło. Wyda­wa­ło się, że modli­twy szły w próż­nie, a nie­bo spo­wi­te było spi­żem. Kapłan sta­rzał się w prze­ko­na­niu, że przyj­dzie mu zejść z tego świa­ta bez potom­ka. Wszyst­ko to zmie­ni­ło się pew­ne­go dnia, gdy zgod­nie z panu­ją­cym porząd­kiem, udał się do Świą­ty­ni, aby peł­nić służ­bę Bożą. Kapła­ni, miesz­ka­ją­cy poza Jero­zo­li­mą, przy­by­wa­li tu na czas peł­nie­nia obo­wiąz­ków. Musia­ło być ich wie­lu, sko­ro każ­dy z nich mógł tyl­ko raz w życiu zło­żyć ofia­rę w dniu wyzna­czo­nym loso­wa­niem. Jak może­my prze­czy­tać, tego wła­śnie dnia na Zacha­ria­sza padł los, by wejść do świą­ty­ni Pań­skiej i zło­żyć ofia­rę z kadzi­dła (1:9). Jego zada­niem było odno­wie­nie ognia i spa­le­nie won­no­ści na ołta­rzu przed wej­ściem do kodesz ha’kodaszim, Świę­te­go Świę­tych. Były to zwy­czaj­ne czyn­no­ści kapłań­skie, któ­rym towa­rzy­szy­ła modli­twa i poczu­cie szcze­gól­nej bli­sko­ści Boga. Szczę­ście, zwią­za­ne z wybo­rem do tej zaszczyt­nej roli, ustą­pi­ło nagłe­mu lęko­wi, gdy w miej­scu świę­tym poja­wił się anioł. Ten prze­strach może nie dzi­wić. Każ­dy by się zapew­ne zląkł, gdy­by w spo­wi­tym mro­kiem pomiesz­cze­niu odkrył nagle czy­jąś obec­ność. Dla­te­go Gabriel, jeden z anio­łów sto­ją­cych przed Bogiem (1:19; Ap 8:2), zaczął od słów: Nie bój się Zacha­ria­szu! Następ­nie prze­ka­zał rado­sną nowi­nę: Two­ja proś­ba zosta­ła wysłu­cha­na, żona two­ja Elż­bie­ta uro­dzi ci syna (1:13 BT). Nie­bo pękło, Bóg nakło­nił swo­je­go ucha na proś­bę swo­je­go słu­gi. Chy­ba nie ma nicze­go pięk­niej­sze­go niż modli­twa wysłu­cha­na po latach! Wieść była rów­nie wspa­nia­ła, co nie­zwy­kła. Zachwyt mógł wręcz ode­brać mowę i Zacha­ria­szo­wi rze­czy­wi­ście ode­bra­ło mowę, choć nie od razu. Zwróć­my uwa­gę, że w opi­sie Łuka­sza pod­kre­ślo­ne zosta­ły pew­ne szcze­gó­ły, przy­wo­dzą­ce na myśl pierw­sze­go patriar­chę Izra­ela i jego żonę. Zapew­ne kapłan dosko­na­le znał histo­rię Abra­ha­ma i Sary, ich ocze­ki­wa­nie na syna, trud­no­ści w zaufa­niu Bogu i cudow­ne zakoń­cze­nie. Wie­dział też dosko­na­le, że Wszech­mo­gą­cy ma moc wzbu­dzić potom­ka nawet z obumar­łe­go cia­ła (Rdz 18:11–12; Rzym 4:19). Mimo to nie wycią­gnął z tej lek­cji nicze­go dla sie­bie. Czym innym jest bowiem czy­ta­nie o nad­zwy­czaj­nych inter­wen­cjach Boga w prze­szło­ści, a czym innym reak­cja na Sło­wo Boga w naszym życiu. Naj­wy­raź­niej zna­jo­mość cudzych błę­dów nie chro­ni przed popeł­nia­niem podob­nych. Roz­my­śla­jąc nad wyda­rze­nia­mi w Świą­ty­ni musi­my przy­znać, że rów­nież naszej modli­tew­nej codzien­no­ści nie omi­ja ruty­na. Usta wciąż powta­rza­ją te same sło­wa, jed­nak ser­ce jest już zim­ne, osty­głe po latach ciszy. Przy­zwy­cza­je­ni do tego, że nic się nie dzie­je zaczy­na­my tłu­ma­czyć to w jeden moż­li­wy spo­sób: „Tak widocz­nie musi być”. I wszyst­ko pozo­sta­je po sta­re­mu. Histo­ria Zacha­ria­sza uzmy­sła­wia nam, że nawet takie modli­twy Bóg sły­szy i wysłu­chu­je. Gdy zaczy­na dzia­łać, bywa­my zasko­cze­ni i reagu­je­my zwąt­pie­niem. Odru­cho­wo wąt­pi­li nawet wiel­cy boha­te­ro­wie Pisma (będzie jesz­cze oka­zja wró­cić do tego), ponie­waż czło­wie­ko­wi wyjąt­ko­wo trud­no jest się oprzeć nie­do­wiar­stwu. Wia­ra jest nie­ja­ko prze­ciw­na naszej natu­rze. Nie­przy­ja­ciel w Ogro­dzie zasiał w ser­cu pierw­szych ludzi nie­uf­ność wobec Boga i do dziś zbie­ra­my jej gorz­kie owo­ce w sobie. Dosko­na­le ilu­stru­je to wiel­ka­noc­ny pora­nek. Gdy nie­wia­sty przy­bie­gły do apo­sto­łów z rado­sną wie­ścią: Pan zmar­twych­wstał, ci nie dawa­li im wia­ry (Łk 24:11). A prze­cież Jezus wie­lo­krot­ni zapo­wia­dał, że trze­cie­go dnia powsta­nie z gro­bu (Łk 9:22.44;18:32). W podob­nym duchu zare­ago­wał Zacha­riasz. W godzi­nie pró­by, któ­ra była jed­no­cze­śnie godzi­ną rado­snej nowi­ny, Zacha­riasz zwąt­pił i nie uwie­rzył posel­stwu anio­ła. Kapłan zare­ago­wał auto­ma­tycz­nie: To nie­moż­li­we! Prze­cież jestem już sta­ry i moja żona jest w pode­szłym wie­ku (1:18 BT). Dla­te­go jako znak otrzy­mał wła­sne mil­cze­nie: zanie­mó­wisz i nie będziesz mógł mówić aż do dnia, kie­dy się to sta­nie, bo nie uwie­rzy­łeś sło­wom moim, któ­re się wypeł­nią w swo­im cza­sie (1:20).


Hań­ba bez­płod­no­ści głę­bo­ko doty­ka­ła Elż­bie­tę. Kobie­ty prze­ży­wa­ją to znacz­nie bar­dziej dotkli­wiej niż męż­czyź­ni. W małych mia­stecz­kach dwa tysią­ce lat temu, podob­nie jak dziś, nic nie ukry­je się przed bacz­nym wzro­kiem sąsia­dów. Ranić bliź­nie­go może­my czy­nem, sło­wem, ale rów­nież wzro­kiem. Spoj­rze­nia bola­ły Elż­bie­tę bar­dziej niż jej wła­sne myśli. Jed­nak im więk­sza hań­ba, tym więk­sza radość, gdy ustą­pi przy­czy­na. W tek­ście Łuka­sza jesz­cze dziś moż­na odczuć ten głę­bo­ki oddech szczę­ścia wyra­żo­ny w modli­twie: Tak uczy­nił mi Pan, gdy wej­rzał łaska­wie i zdjął ze mnie hań­bę w oczach ludzi. (1,25).


Nie­wia­sta z Naza­re­tuW swo­ich histo­rycz­no-zbaw­czych poszu­ki­wa­niach Łukasz dotarł do Nie­wia­sty z Naza­re­tu. Pół roku po spo­tka­niu z Zacha­ria­szem w Świą­ty­ni, Gabriel znów poja­wił się w tej rodzi­nie. Tym razem przy­szedł do mło­dziut­kiej Miriam, narze­czo­nej Józe­fa, kuzyn­ki Zacha­ria­sza i Elż­bie­ty. W rela­cji z tego spo­tka­nia waż­ne jest wszyst­ko: zarów­no to, że pan­na pocznie i poro­dzi — aby speł­ni­ło się pro­roc­two Iza­ja­sza, jak i fakt jej zaślu­bin z mężem z domu Dawi­da — aby ziści­ła się obiet­ni­ca dana kró­lo­wi Izra­ela o wiecz­nym pano­wa­niu jego dyna­stii. Waż­ne są sło­wa o cudow­nym poczę­ciu: Duch Świę­ty zstą­pi na Cie­bie i moc Naj­wyż­sze­go osło­ni Cię, aby nowo­na­ro­dzo­ny mógł być pośred­ni­kiem mię­dzy nie­bem i zie­mią, szcze­gól­nie zaś to, że naro­dzo­ny z Dzie­wi­cy będzie nazwa­ny Synem Bożym, aby mogło się zre­ali­zo­wać marze­nie o Imma­nu­elu, Bogu miesz­ka­ją­cym z ludź­mi (Mt 1:23).


Reak­cja na Sło­woReak­cja Miriam na zwia­sto­wa­nie jest zadzi­wia­ją­co doj­rza­ła. Kapłan Zacha­riasz, doma­ga­jąc się zna­ku (Po czym to poznam?), oka­zał się auten­tycz­nym dziec­kiem Abra­ha­ma (i Sary). Zwró­ci­li­śmy uwa­gę na to, że boha­te­ro­wie wia­ry przyj­mo­wa­li róż­ną posta­wę wobec Sło­wa Boga w ich życiu. Bywa­ło, że w pierw­szym odru­chu reago­wa­li nie­wia­rą, toczy­li spór z Bogiem czy zwy­czaj­nie ucie­ka­li. Wystar­czy prze­ana­li­zo­wać histo­rię wiel­kich powo­łań zna­nych z kart Pisma. Fał­szy­wa skrom­ność czy real­ne oba­wy, praw­dzi­we kom­plek­sy czy ukry­te lęki, wszyst­ko to słu­ży­ło za zasło­nę dla bra­ku zaufa­nia. Tak reago­wa­li nawet naj­więk­si — Moj­że­sza, Gede­ona, Elia­sza, Jere­mia­sza czy Jona­sza. Do tej listy może­my dopi­sać cały sze­reg innych posta­ci, rów­nież z Nowe­go Testa­men­tu. Zanim osta­tecz­nie wyru­szy­li w dro­gę, w któ­rą Bóg ich posy­łał, aby reali­zo­wać Jego wolę, wyma­wia­li się wła­sny­mi sła­bo­ścia­mi, wie­kiem, pozy­cją spo­łecz­ną. Pro­si­li, aby Bóg zna­lazł sobie kogoś inne­go na ich miej­sce (Wj 4:13; Sdz 6:15–17; 1 Krl 19:4; Jr 1:6; Łk 5:8). Na fir­ma­men­cie tych posta­ci Miriam, ze swo­ją posta­wą bez­względ­ne­go posłu­szeń­stwa i cał­ko­wi­te­go zaufa­nia, świe­ci zde­cy­do­wa­nie jaśniej. Nie doma­ga się zna­ków, jak Zacha­riasz czy Gede­on, nie pró­bu­je unik­nąć cię­ża­ru służ­by, jak Eliasz czy Moj­żesz, nie wyma­wia się zbyt mło­dym wie­kiem, jak Jere­miasz, ani nie mówi: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem czło­wiek grzesz­ny, jak Piotr. A prze­cież aniel­skie zwia­sto­wa­nie sta­wia ją w wyjąt­ko­wo trud­nej sytu­acji. Brze­mien­na dzie­wi­ca: czy ktoś uwie­rzy w taki cud? Do dziś budzi to nie­do­wie­rza­nie i nawet od nas doma­ga się wia­ry, cze­go wyra­zem jest arty­kuł Skła­du Apo­stol­skie­go: Wierzę(…)w Jezu­sa Chrystusa(…),który naro­dził się z Marii Pan­ny. Mogła liczyć się z dotkli­wy­mi kon­se­kwen­cja­mi, z posą­dze­niem o cudzo­łó­stwo włącz­nie. Przy­zwo­le­nie na dzia­ła­nie Sło­wa nio­sło za sobą kom­pli­ka­cje rodzin­ne i oso­bi­ste. Nie mogła prze­wi­dzieć jak zare­agu­ją rodzi­ce czy zarę­czo­ny jej spra­wie­dli­wy (oby wie­rzą­cy!) Józef (Mt 1:19). Mimo to w jed­nej chwi­li zgo­dzi­ła się zmie­nić wszyst­kie swo­je pla­ny, zre­zy­gno­wać ze swo­ich marzeń, aby tyl­ko Bóg mógł zre­ali­zo­wać swo­je. Wie­dzia­ła, że po przy­ję­ciu Sło­wa wszyst­ko ule­gnie zmia­nie i nic nie będzie jak daw­niej. Musia­ła zda­wać sobie rów­nież spra­wę z odpo­wie­dzial­no­ści, któ­ra zosta­ła zło­żo­na pod jej ser­cem. Dowo­dzi tego Magni­fi­cat, sta­no­wią­cy prób­kę zna­jo­mo­ści Boga i Sta­re­go Testa­men­tu. Jej modli­twa w cało­ści utka­na zosta­ła ze słów Pisma. W dzie­się­ciu wier­szach pie­śni odnaj­du­je­my ponad dwa­dzie­ścia nawią­zań do ksiąg moj­że­szo­wych, pism pro­ro­ków i Psal­mów. Zna­ła Sło­wo, a w związ­ku z tym rów­nież dyle­ma­ty zwią­za­ne z pod­ję­ciem powo­ła­nia. Mogła powie­dzieć jak tylu przed nią: Wybacz, Panie, poślij kogo inne­go (Wj 4:13). Zamiast tego posta­wi­ła tyl­ko jed­no pyta­nia: Jak się to sta­nie, sko­ro nie znam męża? (Łk 1:34). Pyta­nie to róż­ni się od Zacha­ria­szo­we­go: Po czym to poznam? Gdy kapłan doma­gał się zna­ku, Miriam pro­si­ła o wyja­śnie­nia. Na tę róż­ni­cę wska­zu­je reak­cja Gabrie­la: Zacha­riasz został dotknię­ty nie­mo­tą (1:20), Miriam otrzy­ma­ła odpo­wiedź. Cała tajem­ni­ca tkwi w zaufa­niu. Na tę praw­dę zwró­ci­ła uwa­gę rów­nież Elż­bie­ta: Bło­go­sła­wio­na jesteś, któ­raś uwie­rzy­ła, że speł­nią się sło­wa powie­dzia­ne Ci od Pana (1:45 BT). Podob­nie jak w przy­pad­ku zmar­twych­wsta­nia, rów­nież przy wcie­le­niu u źró­deł tajem­ni­cy odku­pie­nia sto­ją kobie­ty. Męż­czyź­ni, peł­ni obaw i nie­do­wie­rza­ją­cy, sto­ją w dru­gim sze­re­gu, odda­jąc w ten spo­sób pal­mę pierw­szeń­stwa nie­wia­stom. Kon­sta­ta­cja ta jest szcze­gól­nie zaska­ku­ją­ca, bio­rąc pod uwa­gę uwa­run­ko­wa­nia spo­łecz­ne, w tym praw­ne poło­że­nie kobiet w sta­ro­żyt­no­ści. Nale­ży o tym pamię­tać, gdy mówi­my o kobie­tach „sła­ba płeć”.


Poko­ra i ufność Miriam sta­wia­ją ją w sze­re­gu wiel­kich “nie­wol­nic Jah­we” (1 Sam 1,11). W tym sze­re­gu stoi wyróż­nio­na. Wia­rą prze­wyż­sza Sarę, Rache­lę i Leę, wiel­kie patriar­chi­nie Izra­ela, ide­ały żydow­skiej pobożności(Rut 4,11). W prze­szło­ści to one uwa­ża­ne były za wzo­ry wia­ry, naj­szczę­śliw­sze i naj­bar­dziej bło­go­sła­wio­ne. Ich imio­na do dziś odnaj­du­je­my wśród życzeń skła­da­nych żydow­skiej pan­nie mło­dej. Miriam nie uśmie­cha się z nie­do­wie­rza­niem na wieść, że ma uro­dzić syna będąc dzie­wi­cą, jak śmia­ła się Sara, gdy anioł zapo­wie­dział, że w wie­ku dzie­więć­dzie­się­ciu lat zosta­nie mat­ką. Nie jest rów­nież prze­bie­gła jak Rebe­ka ani ogar­nię­ta duchem rywa­li­za­cji, jak Lea i Rache­la. Z głę­bo­ką wia­rą wycho­dzi na spo­tka­nie Sło­wa. Słu­cha i roz­wa­ża (Łk 1:29; 2:19), pomna na sło­wa pierw­sze­go przy­ka­za­nia: “Słu­chaj, Izra­elu…”. Odpo­wiedź, jakiej udzie­li­ła anio­ło­wi, wyra­ża ide­ał słu­żeb­ni­cy: Niech mi się sta­nie według sło­wa twe­go (1:38).


Miriam i Duch Świę­tyGdy wyru­szy­ła do Judei, była już peł­na Ducha Świę­te­go. Jej “chrzest w Duchu” doko­nał się w ciszy naza­re­tań­skie­go domu, co potwier­dza­ją sło­wa anio­ła: Duch Świę­ty zstą­pi na Cie­bie i moc Naj­wyż­sze­go osło­ni Cię (1:35). Uży­te tu sło­wo epi­ska­dzo, prze­tłu­ma­czo­ne jako “osło­nić”, uży­te było wcze­śniej przez auto­rów Sep­tu­agin­ty jako ter­mi­nus tech­ni­cus obło­ku chwa­ły, spo­czy­wa­ją­cym (epi­ska­dzen) na Namio­cie Zgro­ma­dze­nia (Wj 40,34n). Duch dzia­ła od dnia stwo­rze­nia, zawsze jed­nak w cie­niu Ojca i Syna. W cza­sie wędrów­ki Izra­ela po pusty­ni, jako obłok, okry­wał Arkę Przy­mie­rza, w któ­rej znaj­do­wa­ło się Sło­wo Wszech­mo­gą­ce­go. Teraz Duch spo­czął na Miriam. W dniu Zie­lo­nych Świąt ten sam Duch osło­nił Kościół i od dwóch tysię­cy lat nie prze­sta­je go osła­niać, będąc jed­no­cze­śnie zasa­dą nowe­go życia wie­rzą­cych. W Koście­le, żywym Cie­le Chry­stu­sa, nadal prze­ży­wa­my szcze­gól­ną obec­ność Sło­wa, dzia­ła­ją­ce­go w mocy Ducha (Mt 18,20). W opi­sie Łuka­sza Mat­ka Pana jawi się jako typ i pier­wo­wzór Kościo­ła, zgro­ma­dze­nia pier­wo­rod­nych. Jako pierw­sza mia­ła przy­wi­lej przy­jąć Jezu­sa do swo­je­go ser­ca. W naszym kościel­nym języ­ku, tak nazy­wa­my nawró­ce­nie i okre­śla­my moment zba­wie­nia. Chry­stus stał się jej oso­bi­stym Zba­wi­cie­lem, a ona wyśpie­wa­ła swój wiel­ki Magni­fi­cat, powta­rza­ny od poko­leń w róż­nej posta­ci: Wiel­bi dusza moja Pana, i roz­ra­do­wał się duch mój w Bogu, Zba­wi­cie­lu moim (Łk 1,47).


Miriam w dro­dze do JudeiZaraz po zwia­sto­wa­niu uda­ła się śpiesz­nie do domu Zacha­ria­sza. Szła do bli­żej nie­zna­ne­go mia­sta judz­kie­go. Według sta­ro­żyt­nej tra­dy­cji było to Ain-Karim, mia­sto odle­głe o 10 km na zachód od Jero­zo­li­my. Podróż brze­mien­nej Miriam uzmy­sła­wia nam ist­nie­nie wewnętrz­nej, ducho­wej potrze­by bycia z tymi, któ­rzy dzie­lą z nami radość wia­ry. Jest to natu­ral­ny odruch wie­rzą­ce­go ser­ca. Nie zmie­nia posta­ci rze­czy, że Miriam zosta­ła w pew­nym sen­sie zmo­ty­wo­wa­na do tego przez anio­ła. Wska­zu­jąc jej na bło­go­sła­wio­ny stan Elż­bie­ty zachę­cił ją, aby na wła­sne oczy prze­ko­na­ła się o wiel­kich dzie­łach Pana. Idąc mogła dzie­lić radość z kuzyn­ką i ugrun­to­wać swo­ją wia­rę. Po to wła­śnie ist­nie­je Kościół. Jest miej­scem, w któ­rym może­my budo­wać wia­rę, wza­jem­nie się zachę­cać, czer­pać wzor­ce, dzie­lić radość i prze­ko­ny­wać o dzia­ła­niu Boga. Gdy z jakie­goś powo­du zatra­ca­my chęć prze­by­wa­nia z brać­mi, zagłu­sza­my w sobie naj­bar­dziej pod­sta­wo­wy instynkt: instynkt zacho­wa­nia wia­ry. I nie cho­dzi jedy­nie o grzech zanie­dba­nia (Hbr 10:25), raczej o trwa­nie w zba­wie­niu (Flp 2:12). Bez wspól­no­ty jest to trud­ne, może wręcz nie­moż­li­we.


Łukasz wyeks­po­no­wał jej poko­rę i pro­sto­tę. Mimo, że jest tą jedy­ną, któ­rą Bóg wybrał na mat­kę dla swo­je­go Syna, nie znaj­dzie­my w niej pychy ani wynio­sło­ści. Wady te czę­sto dostrze­ga­my wśród innych sług Sło­wa. Obda­rze­ni więk­szą łaską, a może po pro­stu innym cha­ry­zma­tem, uwa­ża­ją się za lep­szych od resz­ty Ludu Boże­go. Poko­ra wciąż pozo­sta­je towa­rem defi­cy­to­wym, nawet w Koście­le. Wią­że się z uni­że­niem, rezy­gna­cją z przy­słu­gu­ją­cych praw i przy­wi­le­jów. Łatwość, z jaką popa­da­my w poczu­cie wyż­szo­ści z tytu­łu jakie­goś cha­ry­zma­tu, urzę­du, pozy­cji spo­łecz­nej czy wła­dzy, bywa pora­ża­ją­ca. Natu­ra chrze­ści­ja­ni­na zna jed­nak i rozu­mie koniecz­ność dystan­su wobec sie­bie same­go, roz­dzie­le­nia naszych natu­ral­nych talen­tów i pra­cy, od nie­za­słu­żo­ne­go daru łaski Bożej (Łk 17:10). W ota­cza­ją­cym nas świe­cie mniej­si są zmu­sza­ni usłu­gi­wać więk­szym. W Kró­le­stwie Bożym ten porzą­dek jest odwró­co­ny. Kto chce być pierw­szy musi stać się słu­gą. W świe­cie (i w naszej sta­rej natu­rze) są to rze­czy nie do pomy­śle­nia. Wzór słu­gi odnaj­du­je­my w pierw­szej kolej­no­ści w Jezu­sie Chry­stu­sie, któ­ry przy­szedł nie po to, aby mu słu­żo­no, lecz aby słu­żyć i oddać życie (Mk 10:45). Paweł, zachę­ca­jąc Fili­pin do wytrwa­ło­ści, wska­zał im na Chry­stu­sa, któ­ry wyparł się same­go sie­bie i przy­jął postać słu­gi (Flp 2:7). Usłu­gi­wa­nie może mieć bar­dzo róż­ną postać. Zawsze jed­nak pierw­szym i pod­sta­wo­wym zna­kiem goto­wo­ści do służ­by jest obec­ność. To z niej wypły­wa chęć dzie­le­nia się, moż­li­wość oka­zy­wa­nia pomo­cy i skła­da­nia świa­dec­twa. Miriam, wyru­sza­jąc na spo­tka­nie z Elż­bie­tą, podej­mu­je ini­cja­ty­wę. Oto­czo­na łaską i obda­rzo­na szcze­gól­nym cha­ry­zma­tem, oka­zu­je poko­rę i chęć uczest­nic­twa w rado­ści swo­jej sio­stry. Odnaj­du­je­my w tym istot­ny wzór do naśla­do­wa­nia. Wyj­ście ku innym jest tym, do cze­go Bóg powo­łu­je (i wciąż nawo­łu­je) cha­ry­zma­ty­ków. Zobo­wią­za­ni do opusz­cze­nia swo­ich wygod­nych zbo­rów, kościo­łów czy kaplic powin­ni pamię­tać, że zosta­li powo­ła­ni, aby wyj­ście ku górom. Wyma­ga to wysił­ku i goto­wo­ści do prze­kra­cza­nia swo­ich sła­bo­ści (1:39).


Posłusz­na gło­so­wi Boże­mu Miriam poszła dro­gą wio­dą­cą z Gali­lei do Jero­zo­li­my. Szcze­gół ten nie powi­nien ujść naszej uwa­dze. Szła ze swo­im Panem, anty­cy­pu­jąc nie­ja­ko Jego póź­niej­sze wędrów­ki, w tym tę szcze­gól­ną, ostat­nią. Dro­ga ku górom, do Jero­zo­li­my, nie powin­na być rozu­mia­na w kate­go­riach geo­gra­ficz­nych. Jest to obraz życia Chry­stu­sa i chrze­ści­ja­ni­na. Gdy przyj­rzy­my się kon­struk­cji Ewan­ge­lii Łuka­sza, zauwa­ży­my, że całe życie Jezu­sa jest jed­ną wiel­ką piel­grzym­kę do Świę­te­go Mia­sta (Łk 9:51–19:28). Jego misja zosta­ła przez Auto­ra z roz­my­słem uję­ta w ramy „wstę­po­wa­nia”. Zwrot ten ozna­cza kro­cze­nia ku Jero­zo­li­mie (ze wzglę­du na górzy­ste poło­że­nie Świę­te­go Mia­sta nie tyle się do nie­go „szło”, co wła­śnie „wstę­po­wa­ło”, por. Łk 2:42; 18:31; Mt 20:17–18; J 2:13; 11:55). Z rów­nin Gali­lei Jezus szedł do miej­sca świę­te­go, a kre­sem tej wędrów­ki było wzgó­rze poza mura­mi Mia­sta, na któ­rym został osta­tecz­nie wywyż­szo­ny (J 12:32). Miriam, poko­nu­jąc tę dro­gę, reali­zo­wa­ła Boży zamysł, kie­ru­jąc się czymś, co może­my nazwać intu­icją wia­ry. Słu­cha­nie pro­wa­dzi do posłu­szeń­stwa.


Miriam i ewan­ge­li­za­cjaAutor trze­ciej Ewan­ge­lii nie wspo­mi­na nic o tru­dach wypra­wy. Nic też nie mówi o nie­bez­pie­czeń­stwach panu­ją­cych na ówcze­snych dro­gach, o podró­ży, któ­ra musia­ła trwać kil­ka dni (może nawet tydzień), a prze­cież w dro­gę wyru­szy­ła mło­da dziew­czy­na i to w pierw­szych tygo­dniach cią­ży. To wszyst­ko scho­dzi na dal­szy plan i nie jest waż­ne w kon­tek­ście rado­ści, jaka sta­ła się udzia­łem Miriam. Radość dzie­le­nia się i chęć uczest­ni­cze­nia w Bożych dzie­łach to sed­no ewan­ge­li­za­cji. Gło­sze­nie Ewan­ge­lii może odby­wać się na wie­le róż­nych spo­so­bów. Gdy zasta­na­wia­my się nad sku­tecz­ną ewan­ge­li­za­cją, czę­sto mamy na myśli wiel­kie akcje, gor­li­wych i peł­nych ognia ewan­ge­li­stów (oby Bóg dał takich jak naj­wię­cej!), sale wypeł­nio­ne ludź­mi, dobrą opra­wę muzycz­ną i oczy­wi­ście las rąk wznie­sio­nych w geście przy­ję­cia Jezu­sa. Nie negu­jąc potrze­by orga­ni­zo­wa­nia kam­pa­nii ewan­ge­li­za­cyj­nych (to wypró­bo­wa­ne i dosko­na­łe narzę­dzie), nie wol­no nam jed­nak tra­cić z oczu samej isto­ty ewan­ge­li­za­cji. Oma­wia­na pery­ko­pa uczy nas tego zwra­ca­jąc uwa­gę na oso­bo­wy (inter­per­so­nal­ny) cha­rak­ter ewan­ge­li­za­cji. Prze­ka­zy­wa­nie dobrej nowi­ny doko­nu­je się tu poprzez budo­wa­nie rela­cji i przyj­mu­je naj­prost­szą postać: odwie­dzi­ny, gościn­ność, roz­mo­wę. Coraz czę­ściej Kościo­ły dostrze­ga­ją potrze­bę ewan­ge­li­za­cji rozu­mia­nej wła­śnie w ten spo­sób. Jej isto­tą nie jest jakaś ano­ni­mo­wa „akcja kościel­na”, lecz okre­ślo­ny styl życia. Gło­sze­nie Chry­stu­sa nie może być ogra­ni­czo­ne do gru­py duchow­nych i „ducho­wych”. Dzie­le­nie się rado­sną nowi­ną to uni­wer­sal­ne wyzwa­nie, zada­nie skie­ro­wa­ne do każ­de­go ucznia Chry­stu­sa. Jak może­my zauwa­żyć w oma­wia­nej pery­ko­pie, wyj­ście z ewan­ge­lią jest czymś abso­lut­nie natu­ral­nym i takim musi pozo­stać. Jest to odruch ser­ca. Powin­ni­śmy być wyczu­le­ni na podob­ne odru­chy ser­ca. Nie wszyst­ko da się prze­cież pojąć i prze­wi­dzieć. W dzie­le­niu się dobrą nowi­ną powin­ni­śmy zdać się na dzia­ła­nie Ducha Świę­te­go, któ­ry zamiesz­ku­je w nas i poru­sza nasze ser­ca. Psal­mi­sta, w jed­nej z pie­śni piel­grzym­ko­wych, przed­sta­wia nastę­pu­ją­co ide­ał słu­gi i słu­żeb­ni­cy: Jak oczy sług na rękę swych panów, jak oczy słu­żeb­ni­cy na rękę swej pani, tak oczy nasze patrzą na Pana, Boga nasze­go, aż się zmi­łu­je nad nami (Ps 123:2). Pozna­nie i wypeł­nie­nie woli Pana, a może wręcz speł­nie­nie Jego życzeń, to ide­ały dosko­na­łe­go słu­gi. Ewan­ge­li­za­cja nie zaczy­na się w chwi­li gło­sze­nia. Jej począ­tek to oso­bi­ste słu­cha­nie i przy­ję­cie sło­wa. Nio­sąc innym Chry­stu­sa nie może­my zapo­mnieć, że pierw­szym Jego odbior­cą nie jest ktoś dru­gi, ale ja sam. Zanim sku­tecz­nie prze­ka­żę Go innym, muszę pozwo­lić, aby naj­pierw mnie wpro­wa­dził na wła­ści­we ścież­ki, abym mógł wkro­czyć w śla­dy Pana. Sku­tecz­ne świad­cze­nie to kohe­ren­cja mię­dzy moimi sło­wa­mi a czy­na­mi. Czy­ny to pewien rodzaj słów. Prze­ma­wia­ją one czę­sto lepiej niż set­ki kazań i świa­dectw. Jezus wie­lo­krot­nie wzy­wał swo­ich naśla­dow­ców, aby prze­kro­czy­li gra­ni­ce słow­nych dekla­ra­cje i wyru­szy­li w dro­gę: Jeśli kto chce pójść za mną, nie­chaj się zaprze same­go sie­bie i bie­rze krzyż swój na sie­bie codzien­nie, i naśla­du­je mnie (Łk 9:23). W pierw­szym Koście­le chrze­ści­ja­nie nazy­wa­li sie­bie „ucznia­mi (zwo­len­ni­ka­mi) Dro­gi (Pań­skiej, Bożej)” (Dz 9:2; 18:25.26; 24:14.22). Być może jest to alu­zja do żydow­skiej tra­dy­cji nazy­wa­nia poszcze­gól­nych szkół w juda­izmie „dro­ga­mi”. Dla chrze­ści­ja­ni­na sfor­mu­ło­wa­nie to ma jed­nak głęb­szy sens. Dro­gą nie tyle jest ta czy inna nauka, ale sam Chry­stus. Kościół jest wier­ny Panu, gdy podą­ża za Nim, gdy jest w dro­dze. Tak wła­śnie zaczy­na się wiel­ki nakaz misyj­ny: Idź­cie tedy i czyń­cie ucznia­mi wszyst­kie naro­dy. Zgod­nie z ory­gi­nal­ną skład­nią zda­nie to nale­ża­ło­by prze­tłu­ma­czyć ina­czej, choć zde­cy­do­wa­nie mniej zgrab­nie: Idą­cy więc czyń­cie ucznia­mi wszyst­kie naro­dy. Nie jest to więc nakaz skie­ro­wa­ny do misjo­na­rzy, ale zachę­ta dla wszyst­kich uczniów Chry­stu­sa. Gdzie­kol­wiek się uda­dzą mają gło­sić dobrą nowi­nę. Tak uję­te przy­ka­za­nie nie ogra­ni­cza ewan­ge­li­za­cji do kam­pa­nii misyj­nej z udzia­łem ewan­ge­li­stów. Gdy zepchnie­my ewan­ge­lię do get­ta naszych kaplic i ogra­ni­czy­my do kościel­nych tra­dy­cji, dobra nowi­na prze­sta­nie być rze­ką nio­są­cą życie, prze­mie­nia­ją­cą i oży­wia­ją­cą. Pozo­sta­nie po niej jedy­nie pusta for­ma, wyschnię­te kory­to rze­ki. Pozo­sta­ną tra­dy­cje, rytu­ały, pięk­ne i wznio­słe obrzę­dy, któ­re same w sobie niko­go nie zba­wią i niko­mu nie pomo­gą. Aby do tego nie dopu­ścić nale­ży nie­ustan­nie szu­kać źró­dła, nie zatrzy­my­wać się na dro­dze, nie budo­wać na niej domów, ale wciąż piąć się w górę. Ewan­ge­lia jest jak cia­sto, któ­re z nad­mia­ru droż­dży wyra­sta poza for­mę. Dla­te­go w imię wier­no­ści jej zasa­dom nie wol­no zrzu­cać odpo­wie­dzial­no­ści za gło­sze­nie Chry­stu­sa na wyspe­cja­li­zo­wa­ne gru­pa „zawo­do­wych” ewan­ge­li­stów, pasto­rów czy nauczy­cie­li, ale nale­ży być posłusz­ny sło­wu i oso­bi­ście skła­dać świa­dec­two o Jezu­sie.


Aby to pod­kre­ślić posłuż­my się argu­men­tem ze sta­tyst­ki. Z ostat­nich badań wyni­ka, że naj­bar­dziej dyna­micz­ny roz­wój Kościo­ła ma miej­sce wów­czas, gdy ogół wier­nych bie­rze na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za ewan­ge­li­za­cję. Gdy Chry­stus zwia­sto­wa­ny jest w ramach oso­bi­stych rela­cji i bez­po­śred­nie­go świa­dec­twa, Kościół notu­je przy­rost. W ten spo­sób sta­li­śmy się dziś uczest­ni­ka­mi jed­nej z naj­więk­szych rewo­lu­cji w dzie­jach Kościo­ła, rewo­lu­cji prze­mie­nia­ją­cej zarów­no świat, jak i obli­cze chrze­ści­jań­stwa. Sta­ty­sty­ki notu­ją wzrost chrze­ści­jań­stwa ewan­ge­li­kal­ne­go na nie­spo­ty­ka­ną dotąd ska­lę. Według bada­czy wzrost ten wią­że się z jed­nej stro­ny z przy­ję­ciem mocy Ducha Świę­te­go (cha­ry­zma­ty­cy są bez wąt­pie­nia naj­pręż­niej­szą siłą prze­bu­dze­nia), z dru­giej zaś z oso­bi­stym zaan­ga­żo­wa­niem wie­rzą­cych. Choć nie piszą o tym gaze­ty (przy­naj­mniej nie tak czę­sto, jak na to zasłu­gu­je sam feno­men), to doświad­cze­nie wia­ry i mocy Ducha Świę­te­go jest dziś udzia­łem ponad pół miliar­da osób na zie­mi. Cyfry nie są oczy­wi­ście naj­istot­niej­sze, mogą wręcz pro­wa­dzić do pew­ne­go zamie­sza­nia. Owe 500–600 mln ludzi nie sta­no­wi bowiem zwar­te­go Kościo­ła, ale tysią­ce małych i więk­szych auto­no­micz­nych wspól­not, cały sze­reg ewan­ge­li­kal­nych kon­fe­sji oraz róż­nych grup, znaj­du­ją­cych się w kościo­łach tra­dy­cyj­nych. Chrze­ści­jań­stwo oży­wa, gdy jego wier­ni roz­po­zna­ją swo­je powo­ła­nie.


Miriam i Elż­bie­ta. Spo­tka­niePowróć­my do Miriam. Łukasz ze szcze­gó­ła­mi opi­sał sce­nę jej spo­tka­nie z Elż­bie­tą. Wiel­ki wybuch emo­cji, któ­ry rela­cjo­nu­je ewan­ge­li­sta, roz­po­czy­na się od hebraj­skie pozdro­wie­nia: Sza­lom! Chy­ba nigdy wcze­śniej nie wywo­ła­ło ono takiej eks­plo­zji rado­ści. Autor Ewan­ge­lii wspo­mi­na, że Elż­bie­tę, na głos tego pozdro­wie­nia, ogar­nął Duch Boży, a sze­ścio­mie­sięcz­ny Jan poru­szył się w jej łonie. Żona kapła­na krzyk­nę­ła (zawo­ła­ła dono­śnym gło­sem): Skąd­że mi to, że Mat­ka moje­go Pana (gr. mater tou Kyriou mou) przy­szła do mnie? (1:42–43). W Nie­na­ro­dzo­nym roz­po­zna­ła swo­je­go Pana. Była pierw­szą, któ­ra zło­ży­ła wyzna­nie wia­ry, powta­rza­ne następ­nie przez wszyst­kie wie­ki w Koście­le. Ten, któ­ry naro­dzi się z Dzie­wi­cy, jest Panem. Uwie­rzy­ła, choć nie widzia­ła. Zachwyt Elż­bie­ty wywo­łu­je pieśń uwiel­bie­nia u Miriam. Zwy­czaj­ne spo­tka­nie sta­je się spo­tka­niem modli­tew­nym, na któ­rym wia­ra rodzi wia­rę, a radość jed­nej oso­by sta­je się udzia­łem dru­giej. Mimo, że żona Zacha­ria­sza była dużo star­sza od Dzie­wi­cy z Naza­re­tu, z poko­rą przy­ję­ła wieść o szcze­gól­nym wywyż­sze­niu swo­jej młod­szej sio­stry. Nazwa­ła ją wręcz bło­go­sła­wio­ną mię­dzy nie­wia­sta­mi. W ten spo­sób potwier­dzi­ła swo­ją spra­wie­dli­wość przed Bogiem. Nie czu­je­my w niej zazdro­ści, a prze­cież zazdro­ścić przy­cho­dzi tak łatwo. Wystar­czy nie­raz, że Bóg obda­rzy łaską inną oso­bę, ktoś otrzy­ma nie­co wię­cej niż my czy powo­dzi mu się znacz­nie lepiej, a już w ser­cu poja­wi­ła się dziw­na gorycz. Tak nie­wie­le potrze­ba, aby zazdrość nas zra­ni­ła i wpu­ści­ła jad do nasze­go życia. Zazdrość sta­ła się moty­wem pierw­sze­go zabój­stwa. Zazdro­sna rywa­li­za­cja mię­dzy brać­mi była powo­dem gehen­ny patriar­chy Józe­fa oraz wie­lu innych więk­szych i mniej­szych tra­ge­dii zna­nych nam z kart Biblii, histo­rii i codzien­no­ści. Elż­bie­ta potra­fi­ła wznieść się ponad tę małost­ko­wość i dała dosko­na­ły wzór poko­ry. Praw­dzi­wa poko­ra nie ma nic wspól­ne­go z cier­pięt­nic­twem i poni­ża­niem sie­bie. Jest auten­tycz­ną posta­wą życz­li­wo­ści wobec innych ludzi.


War­to zwró­cić uwa­gę na jesz­cze inne­go boha­te­ra tej pery­ko­py – Jana. Gdy Miriam weszła do domu Zacha­ria­sza i pozdro­wi­ła Elż­bie­tę, na głos tego pozdro­wie­nia dziec­ko w łonie Elż­bie­ty pod­ska­ki­wa­ło z rado­ścią (gr. skir­tao). Grec­kie sło­wo uży­te w tym tek­ście odda­je hebraj­ski ter­min okre­śla­ją­cy tań­ce litur­gicz­ne towa­rzy­szą­ce pro­ce­sjom Arki Przy­mie­rza w Jero­zo­li­mie. Anioł zapo­wie­dział Zacha­ria­szo­wi, że jego syn będzie napeł­nio­ny Duchem Świę­tym już w łonie mat­ki swo­jej (1,15), jed­nak oko­licz­no­ści, w jakich do tego doszło, są zaska­ku­ją­ce. Radość mat­ki sta­ła się udzia­łem jej nie­na­ro­dzo­ne­go syna. Cały ten pas­sus przy­po­mi­na efekt domi­na: jed­ne wyda­rze­nia wyni­ka­ją z dru­gich i pro­wa­dzą do następ­nych, z wia­ry w wia­rę. Tym, któ­ry to wszyst­ko poru­szył jest sam Bóg. Od Nie­go wszyst­ko się zaczy­na i ku Nie­mu zmie­rza.


Miriam: Mat­ka Pana i Mat­ka Boga? We współ­cze­snym chrze­ści­jań­stwie nie usta­je dys­ku­sja nad impli­ka­cja­mi pły­ną­cy­mi z tytu­łu „Mat­ka moje­go Pana”. Co mia­ła na myśli Elż­bie­ta nazy­wa­jąc w ten spo­sób Miriam? Czy for­mu­łu­jąc to zda­nie wyra­zi­ła swo­ją wia­rę w boskość Jezu­sa? A może uzna­ła w Nim jedy­nie ziem­skie­go kró­la i nie­okre­ślo­ne­go bli­żej mesja­sza, jak chcą nie­któ­rzy? Pozo­sta­ją rów­nież inne pyta­nia: czy ter­min „Pan” powi­nien być odczy­ta­ny na tym miej­scu jako „Bóg” i czy w związ­ku z tym uza­sad­nio­ne jest nazy­wa­nie Miriam Mat­ką Boga? Cał­kiem dużo pytań jak na jeden krót­ki zwrot. Z poko­rą trze­ba przy­znać, że nie jeste­śmy w sta­nie udzie­lić pro­stej odpo­wie­dzi na te pyta­nia. Tyl­ko Bóg raczy wie­dzieć, co Elż­bie­ta mia­ła na myśli woła­jąc w ten spo­sób. Zwróć­my jed­nak uwa­gę na naucza­nie Kościo­ła apo­stol­skie­go na temat Syna Miriam. Z ewan­ge­lii wyni­ka, że Jezus z Naza­re­tu uwa­żał sie­bie za Syna Boże­go. Gdy odpusz­czał grze­chy, auto­ry­ta­tyw­nie wyja­śniał Pra­wo, czy­nił sie­bie sędzią wszyst­kich żywych i umar­łych, nazy­wał Panem, przyj­mo­wał ozna­ki kul­tu Boże­go, w każ­dej z przy­ję­tych postaw wska­zy­wał na sie­bie jako na Boga Izra­ela. Tak też został ode­bra­ny przez swo­ich wro­gów. Część uczo­nych w Piśmie, fary­ze­uszów i sadu­ce­uszy uzna­ło Jego pre­ten­sje za bluź­nier­stwo. Dopro­wa­dzi­ło to w kon­se­kwen­cji do pro­ce­su i egze­ku­cji Jezu­sa (J 10:33; Mt 26:63–65). Z dru­giej stro­ny apo­sto­ło­wie i pierw­si ucznio­wie od począt­ku zwia­sto­wa­li świa­tu, że Jezus z Naza­re­tu jest Panem i Bogiem (J 20:28). Wła­śnie w ten spo­sób został przed­sta­wio­ny w pismach Nowe­go Testa­men­tu, naj­wcze­śniej­szej teo­lo­gii chrze­ści­jań­stwa. Kościo­ły Wscho­du i Zacho­du w swo­ich wyzna­niach wia­ry jed­no­znacz­nie wyra­ża­ją wia­rę w boskość Jezu­sa. Z tego fak­tu wni­ka nastę­pu­ją­ca kon­sta­ta­cja: jeże­li Jezus jest Panem i Bogiem, to Miriam jest mat­ką Pana i Boga. Oka­zu­je się, że nie jest to dla wszyst­kich takie jed­no­znacz­ne. Ist­nie­je powszech­na zgo­da do tytu­ło­wa­nia jej Mat­ką Pana i na tym kon­sens się koń­czy. Do gło­su docho­dzą róż­ni­ce zdań. Pod­ło­żem spo­ru nie jest teo­lo­gia, a na pew­no nie w pierw­szej kolej­no­ści. Część chrze­ści­jan oba­wia się raczej kon­se­kwen­cji pły­ną­cych z nada­nia Miriam tytu­łu Mat­ki Boga i oba­wy te nie są cał­kiem pozba­wio­ne racji. Kult maryj­ny (mario­la­tria?) jest bar­dzo powszech­ny. Widać jego ogrom­ny wpływ zarów­no na litur­gię i oso­bi­stą poboż­ność wier­nych róż­nych Kościo­łów. Pro­wa­dzi to nie­któ­rych do prze­ko­na­nia, że sam tytuł „Mat­ka Boga” sta­no­wi pre­lu­dium do roz­wo­ju kul­tu maryj­ne­go. Tym bar­dziej, że czę­sto nie zwra­ca się uwa­gi na róż­ni­ce mię­dzy teo­lo­gią kościel­ną a poboż­no­ścią ludo­wą. Ta dru­ga idzie wręcz w kie­run­ku ubó­stwie­nia Maryi. W tym wypad­ku część wier­nych rze­czy­wi­ście nie roz­róż­nia tytu­łów, atry­bu­tów i nie czy­ni róż­nic w oka­zy­wa­niu czci mię­dzy nią a Bogiem. Teo­lo­gie poszcze­gól­nych kon­fe­sji sto­ją jed­nak na innym sta­no­wi­sku niż infan­tyl­na men­tal­ność ludo­wej poboż­no­ści. W krę­gach czci­cie­li Maryi ist­nie­je nawet powie­dze­nie: „Dia­beł i teo­lo­go­wie zawsze prze­ciw Maryi”.


Prze­ja­wy nad­mier­ne­go kul­tu maryj­ne­go wywo­ła­ły okre­ślo­ne reak­cje już w okre­sie póź­ne­go anty­ku. Począw­szy od refor­ma­cji (XVI w.) kry­ty­ka przy­ję­ła postać zde­cy­do­wa­nie bar­dziej rady­kal­ną, choć wbrew pozo­rom nie dopro­wa­dzi­ła do odrzu­ce­nia tytu­łu „Mat­ka Boga”. Wię­cej, Kościo­ły refor­ma­cji przy­ję­ły ten tytuł i prze­ka­za­ły go w swo­ich księ­gach sym­bo­licz­nych (Wyzna­niach Wia­ry). Wyni­ka­ło to zasad­ni­czo z dwóch prze­sła­nek. Po pierw­sze refor­ma­to­rzy (Luter, Melanch­ton, Kal­win i inni) zauwa­ży­li, że tytuł ten wyra­ża popraw­nie treść nauki na temat oso­by Chry­stu­sa. Po dru­gie, Kościo­ły te przy­ję­ły nie­ja­ko en bloc orze­cze­nia czte­rech pierw­szych sobo­rów Kościo­ła antycz­ne­go. W ten spo­sób rów­nież orze­cze­nia trze­cie­go sobo­ru (efe­skie­go) uzna­no za biblij­nie orto­dok­syj­ne. Tym­cza­sem to wła­śnie na tym sobo­rze ogło­szo­no dogmat o jed­no­ści dwóch natur w oso­bie Chry­stu­sa, co zna­la­zło swo­je odzwier­cie­dle­nie w tytu­le „The­oto­kos” (Boża Rodzi­ciel­ka, Bogu­ro­dzi­ca; ter­mi­ny „Bogu­ro­dzi­ca” i „Mat­ka Boża” nie są do koń­ca syno­ni­micz­ne, ale nie będzie­my na tym miej­scu tego roz­trzą­sać). Trze­ba rów­nież zazna­czyć, że choć Kościo­ły refor­ma­cji przy­ję­ły oma­wia­ne tytu­ły, to nie­zbyt chęt­nie go uży­wa­ły. Czy­ni­ły tak wła­śnie ze wzglę­du na wspo­mnia­ne wcze­śniej impli­ka­cje zwią­za­ne z mario­la­trią. Kolej­ne Kościo­ły, powsta­łe w wyni­ku oży­wie­nia refor­ma­cyj­ne­go (począw­szy od ana­bap­ty­stów i meno­ni­tów), zaję­ła mniej jed­no­znacz­ną posta­wę wobec sta­ro­chrze­ści­jań­skich orze­czeń wia­ry. Dopro­wa­dzi­ło to do sze­re­gu zróż­ni­co­wań w łonie pro­te­stan­ty­zmu, rów­nież w kwe­stii tytu­łu „Mat­ka Boża” (dla uprosz­cze­nia w dal­szej czę­ści tek­stu ter­mi­ny The­oto­kos i Mat­ka Boża będą uży­wa­ne zamien­nie). Część nowo­pow­sta­łych kon­fe­sji zane­go­wa­ła posłu­gi­wa­nie się tym sfor­mu­ło­wa­niem. U pod­staw decy­zji nie tkwi­ły żad­ne (poważ­ne) róż­ni­ce chry­sto­lo­gicz­ne. Pod­sta­wą do odrzu­ce­nia były raczej wzglę­dy natu­ry prak­tycz­nej, w szcze­gól­no­ści zaś wspo­mi­na­ne nad­uży­cia w kul­cie maryj­nym. W zależ­no­ści od tra­dy­cji ekle­zjal­nej, z któ­rej poszcze­gól­ne kon­fe­sje będą się wywo­dzi­ły, jed­ni chrze­ści­ja­nie zacho­wu­ją sfor­mu­ło­wa­nie „Mat­ka Boga”, inni je odrzu­cą.


Miriam The­oto­kosCi ostat­ni powo­łu­ją się na spór toczą­cy się w Koście­le w pią­tym wie­ku. Z tam­tych odle­głych cza­sów pocho­dzą pod­sta­wo­we ter­mi­ny uży­wa­ne w dys­ku­sji nad tytu­ła­mi maryj­ny­mi. Jako alter­na­tyw­ne dla „The­oto­kos” poja­wi­ły się wów­czas „Anth­ro­po­to­kos” (rodzi­ciel­ką Czło­wie­ka) i „Chri­sto­to­kos” (rodzi­ciel­ką Chry­stu­sa). Jed­nak nie­chęć do tytu­łu „Mat­ka Boża” może przy­jąć rów­nież postać nie­bez­piecz­ną, na co zwró­cił uwa­gę Kościół póź­ne­go anty­ku. Cho­dzi głów­nie o kwe­stię roz­dzie­le­nie natur w Chry­stu­sie. Część prze­ciw­ni­ków tytu­ło­wa­nia Miriam ter­mi­nem „Mat­ka Boga” twier­dzą, że Miriam była mat­ką jedy­nie ludz­kiej natu­ry Chry­stu­sa, przez co uni­ka­ją nazy­wa­nia jej Bogu­ro­dzi­cą. Niby jasne, a jed­nak wyjąt­ko­wo pro­ble­ma­tycz­ne. Dyle­mat leży w samej isto­cie poj­mo­wa­nia Chry­stu­sa. Na ile jest On Bogiem, a w jakim stop­niu pozo­sta­je czło­wie­kiem? Zagad­nie­nia doty­czą­ce rela­cji mię­dzy bóstwem a czło­wie­czeń­stwem Jezu­sa ana­li­zo­wa­ne były w Koście­le po zakoń­cze­niu wiel­kie­go spo­ru ariań­skie­go, negu­ją­ce­go bóstwo Chry­stu­sa (IV w.). Kolej­na poważ­na deba­ta roz­pa­li­ła umy­sły chrze­ści­jan w trak­cie spo­ru nad natu­ra­mi w Chry­stu­sie. Przez ponad dwa­dzie­ścia lat gorą­co dys­ku­to­wa­no na ten temat. Póź­niej jesz­cze przez dal­sze dwie­ście lat odży­wać będą echa tego spo­ru, co znaj­dzie odzwier­cie­dle­nie w kolej­nych dwóch sobo­rach kon­stan­ty­no­po­li­tań­skich w VI i VII w.. Głów­nym „boha­te­rem” spo­ru był biskup i patriar­cha Kon­stan­ty­no­po­la, Nesto­riusz. Jako zwo­len­nik szko­ły antio­cheń­skiej kładł on szcze­gól­ny nacisk na czło­wie­czeń­stwo Chry­stu­sa. Był zwo­len­ni­kiem „czy­tel­niej­sze­go” roz­dzie­le­nia natur w Chry­stu­sie. Uwa­żał, że rela­cje mię­dzy Jezu­sem (czło­wie­kiem) a Logo­sem (Chry­stu­sem) przy­po­mi­na­ją rela­cję zacho­dzą­ce pomię­dzy Świą­ty­nią a Bogiem. Zabra­nia­jąc nazy­wa­nia Miriam Mat­ką Bożą dopro­wa­dził do gwał­tow­nej reak­cji zwo­len­ni­ków The­oto­kos. Został ostro skry­ty­ko­wa­ny przez Cyry­la, patriar­chę Alek­san­drii. Ten dosko­na­ły kościel­ny dyplo­ma­ta (co nie jest w tym wypad­ku kom­ple­men­tem), nie tyl­ko skry­ty­ko­wał poglą­dy Nesto­riu­sza, ale dopro­wa­dził też w osta­tecz­no­ści do potę­pie­nia same­go Nesto­riu­sza i jego poglą­dów na sobo­rze w Efe­zie (431 r.). Dwa­dzie­ścia lat póź­niej, na sobo­rze w Chal­ce­do­nie (451), potę­pio­ne zosta­ły poglą­dy Euty­che­sa, mni­cha kon­stan­ty­no­po­li­tań­skie­go, zwo­len­ni­ka szko­ły alek­san­dryj­skiej. Szko­ła ta pod­kre­śla­ła bóstwo Chry­stu­sa i sły­nę­ła z dosko­na­le wypra­co­wa­nej meto­dy ale­go­rycz­nej. Euty­ches był prze­ko­na­ny o ist­nie­niu w Chry­stu­sie jed­nej natu­ry, dodaj­my — wyłącz­nie boskiej. Z jed­nej stro­ny mamy do czy­nie­nia z degra­da­cją bóstwa Jezu­sa, z dru­giej zaś depre­cja­cją Jego czło­wie­czeń­stwa. Oba poglą­dy zosta­ły osta­tecz­nie odrzu­co­ne przez sta­ro­żyt­ny Kościół i uzna­ne za here­zje (nesto­ria­nizm i mono­fi­zy­tyzm). Na wspo­mnia­nych sobo­rach stwier­dzo­no, że zwią­zek mię­dzy natu­rą boską a ludz­ką nosi cechy unii per­so­nal­nej (hipo­sta­tycz­nej). Ozna­cza to peł­ną jed­ność oso­bo­wą (tak nale­ży rozu­mieć ter­min unia hipo­sta­tycz­na), przy jed­no­cze­snym zacho­wa­niu oddziel­no­ści i inte­gral­no­ści obu natur. W ten spo­sób Ojco­wie unik­nę­li popad­nię­cia w jed­ną z nie­bez­piecz­nych skraj­no­ści. W poglą­dach Nesto­riu­sza odna­le­zio­no nad­mier­ne roz­dzie­le­nie natur i to do tego stop­nia, że moż­na było de fac­to mówić o dwóch synach: Bożym i Czło­wie­czym, połą­czo­nych ze sobą luź­nym związ­kiem god­no­ści i auto­ry­te­tu. Dru­gą skraj­no­ścią było prze­ko­na­nie o wchło­nię­ciu w cza­sie wcie­le­nia jed­nej natu­ry Chry­stu­sa przez dru­gą, w wyni­ku cze­go pozo­sta­ła już tyl­ko jed­na natu­ra (gr. mono fisis, mono­fi­zy­tyzm). Na sobo­rach orze­czo­no to, w co Kościół wie­rzył od począt­ku, a mia­no­wi­cie, że Jezus jest praw­dzi­wym (peł­nym) Bogiem i praw­dzi­wym czło­wie­kiem. Pomi­mo dwóch natur pozo­sta­je nadal jed­ną, inte­gral­ną oso­bą, a wszel­kie pró­by roz­dzie­le­nia lub mie­sza­nia natur pro­wa­dzić muszą do here­zji. Według sobo­ro­wych orze­czeń, opar­tych na solid­nych biblij­nych pod­sta­wach, Chry­stus — Czło­wiek i Bóg, był (i pozo­sta­je) jed­ną Oso­bą, jed­nym Synem i jed­nym Panem, Dru­gą Oso­bą Trój­cy Świę­tej. Ojco­wie uzna­li nie­moż­ność roz­dzie­le­nia tego co boskie, od tego co ludz­kie. Stwier­dzo­no jed­no­cze­śnie, że to, co doty­czy jed­nej natu­ry, może być prze­nie­sio­ne na całą oso­bę Chry­stu­sa (tzw. zasa­da współ­o­rze­ka­nia, zwa­na po łac. com­mu­ni­ca­tio idio­ma­tum). Praw­dę tę wyra­ża­my wów­czas, gdy nazy­wa­my czło­wie­ka, Jezu­sa z Naza­re­tu, Bogiem. Rów­nież wte­dy, gdy mówi­my „Boże Naro­dze­nie” lub śpie­wa­my kolę­dę „Bóg się rodzi”. Sta­no­wi to oczy­wi­sty para­doks. Z jed­nej stro­ny Kościół od począt­ku uczył, że Bóg nie ma począt­ku i koń­ca, nie rodzi się ani nie umie­ra, nie cier­pi i w ogó­le nie pod­le­ga żad­nym zmia­nom. Z dru­giej zaś wyra­żał prze­ko­na­nie, że Chry­stus, Bóg i Czło­wiek, uro­dził się, cier­piał, umarł i zmar­twych­wstał. Zło­że­nie tych dwóch ele­men­tów w jeden zwrot: „Bóg się rodzi” lub „Mat­ka Boga”, pro­wa­dzi do wska­za­ne­go para­dok­su. Już na począt­ku chrze­ści­jań­stwa wywo­ły­wa­ło to licz­ne spo­ry i podzia­ły. Na prze­ło­mie I/II w. część jude­ochrze­ści­jan odrzu­ci­ła bóstwo Jezu­sa, nie mogąc pogo­dzić wia­ry w Jed­ne­go Boga z wia­rą bóstwo Syna (ebio­ni­ci). W II wie­ku poja­wi­ły się inne pró­by roz­wią­za­nia pro­ble­mu. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że Jezus jest adop­to­wa­nym synem Boga (adop­cjo­nizm), inni zaś, że jest toż­sa­my z Bogiem Ojcem (moda­lizm). W pierw­szym przy­pad­ku odrzu­ca­no bóstwo, w dru­gim zaś czło­wie­czeń­stwo Jezu­sa. W IV wie­ku poja­wił się Ariusz ze swo­imi poglą­da­mi o cał­ko­wi­tej róż­ni­cy mię­dzy Ojcem a Synem (nie są współ­istot­ni). Wszyst­kie te poglą­dy usi­ło­wa­ły, w opar­ciu o logi­kę i Pismo Świę­te, roz­wią­zać oma­wia­ny pro­blem. Wszyst­kie też zosta­ły potę­pio­ne i odrzu­co­ne przez Kościół jako here­zje. Chy­ba naj­traf­niej samą isto­tę para­dok­su chrze­ści­jań­skiej wia­ry w tym wzglę­dzie ujął Ter­tu­lian, pisarz prze­ło­mu II/III w., stwier­dza­jąc: Wie­rzę, bo to absur­dal­ne (Cre­do, quia absur­dum). Ta (zaska­ku­ją­ca) sen­ten­cja tyl­ko z pozo­ru wyda­je się trud­na do przy­ję­cia. Ter­tu­lian wska­zy­wał po pro­stu na koniecz­ność prze­kro­cze­nia wia­rą gra­nic ludz­kie­go rozu­mu, naszej logi­ki. W prze­ciw­nym razie wie­rzy­li­by­śmy tyl­ko w to, co racjo­nal­ne i zro­zu­mia­łe, odrzu­ca­jąc to, co nale­ży do sfe­ry Tajem­ni­cy Bóstwa i cze­go nie da się wyja­śnić żad­nym ludz­kim języ­kiem (Iz 55:8–9; Kol 2:2).


Jak się ma cała ta dys­ku­sja o Chry­stu­sie, Jego natu­rach i oso­bo­wo­ści, do nasze­go roz­wa­ża­nia o Miriam? Na pod­sta­wie biblij­nej nauki o dwóch natu­rach i jed­nej oso­bie oraz pły­ną­cych z tego kon­se­kwen­cji (wymia­ny orze­ka­nia) nale­ży przy­jąć, że Miriam uro­dzi­ła oso­bę Jezu­sa, a nie jakąś jego „ludz­ką” część. Nie dys­po­nu­je­my bowiem żad­ny­mi narzę­dzia­mi, zdol­ny­mi do roz­dzie­le­nia pier­wiast­ka boskie­go od ludz­kie­go w Chry­stu­sie. Kie­dy w prze­szło­ści podej­mo­wa­no takie pró­by, koń­czy­ło się to zawsze here­zją. Dziś, mimo postę­pu wie­ków, nadal nie dys­po­nu­je­my lep­szy­mi narzę­dzia­mi w tym wzglę­dzie, co zmu­sza do respek­to­wa­nia lub przy­naj­mniej licze­nia się z orze­cze­nia­mi Ojców pierw­szych sobo­rów. Jak nale­ży rozu­mieć sfor­mu­ło­wa­nie „The­oto­kos” przy­ję­te w 431 roku w Efe­zie? Według orze­czeń sobo­ro­wych Miriam pozo­sta­je abso­lut­nie w cie­niu oso­by Chry­stu­sa. Sfor­mu­ło­wa­nie „The­oto­kos” przy­ję­te zosta­ło jako wyraz wia­ry Kościo­ła w jed­ność i boskość Chry­stu­sa, a nie Miriam. Ojco­wie Kościo­ła sfor­mu­ło­wa­li ści­śle chry­sto­cen­trycz­ną (nie mario­lo­gicz­ną czy mario­cen­trycz­ną) praw­dę wia­ry. Miriam jest The­oto­kos, ponie­waż (i tyl­ko dla­te­go, że) Chry­stus jest Bogiem! Mimo to prze­ciw­ni­cy tytu­łu „Mat­ka Boga” wciąż oba­wia­ją się, że sam tytuł może (w jakiś tajem­ni­czy spo­sób) pro­wa­dzić do mario­la­trii. Rady­kal­ne wypo­wie­dzi śro­do­wisk ewan­ge­li­kal­nych, sto­ją­cych zde­cy­do­wa­nie po stro­nie „Anth­ro­po­to­kos” lub „Chri­sto­to­kos” i negu­ją­ce uzna­nie Miriam za Mat­kę Boga, pro­wa­dzić mogą w kon­se­kwen­cji do popad­nię­cia w here­zję nesto­ria­ni­zmu. Wbrew pozo­rom Nesto­riusz nie był wiel­kim mężem Bożym, jak chcą nie­któ­rzy, a jego nauka o dwóch synach w Chry­stu­sie wyraź­nie roz­mi­ja się z biblij­ną praw­dą: jeden Pan (Ef 4:5). Nale­ży przy oka­zji zauwa­żyć, że odrzu­ce­nie bóstwa Chry­stu­sa zawsze pro­wa­dzi poza mar­gi­nes Kościo­ła. Mia­ło to miej­sce po raz pierw­szy w cza­sach powsta­nia jude­ochrze­ści­jań­skie­go ebio­ni­ty­zmu, ma rów­nież dziś, choć w innej posta­ci (Świad­ko­wie Jeho­wy, Bada­cze Pisma Świę­te­go). Na koniec war­to zazna­czyć: z oba­wy przed wypa­cze­niem jed­nej fun­da­men­tal­nej praw­dy (tyl­ko Bogu chwa­ła), nie moż­na wykrzy­wiać czy odrzu­cać dru­giej praw­dy — o inte­gral­no­ści oso­by Jezu­sa Chry­stu­sa. Bóg chrze­ści­jan, Jezus Chry­stus, ma Mat­kę!


***


Zakoń­cze­nieW wyda­rze­niach, sta­no­wią­cych nie­ja­ko pre­lu­dium Ewan­ge­lii, roz­gry­wa­ją się jed­na po dru­giej zna­czą­ce sce­ny. Głów­ny­mi boha­te­ra­mi są dwaj nie­na­ro­dze­ni chłop­cy, ich mat­ki i ojco­wie. Opatrz­ność na sta­łe połą­czy­ła ze sobą losy Jana i Jezu­sa, Elia­sza i Mesja­sza. Ich mat­ki sta­ły się brze­mien­ne w nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach. Ojco­wie (jeśli się tak moż­na wyra­zić o Józe­fie z Naza­re­tu), mężo­wie spra­wie­dli­wi, musie­li bory­kać się z zaska­ku­ją­cy­mi decy­zja­mi Boga, wła­sny­mi sła­bo­ścia­mi i zaufa­niem. Wszyst­ko dzia­ło się na głę­bo­kiej pro­win­cji, w małych mia­stecz­kach Judei i Gali­lei. Wyda­rze­nia, w któ­re zosta­ły włą­czo­ne oso­by dra­ma­tu, zawa­ży­ły na histo­rii świa­ta bar­dziej niż poli­ty­ka wiel­kich kró­lów i cesa­rzy. Nawet z pie­de­sta­łów histo­rii Pan strą­ca wład­ców, a wywyż­sza pokor­nych (Łk 1:52). Wię­cej osób zna Miriam, niż cesa­rza Augu­sta. Tkwi w tym kolej­ny para­doks, tym razem histo­rii. Tych fun­da­men­tal­nych dla dzie­jów cywi­li­za­cji i kul­tu­ry fak­tów nie zauwa­ży­li wiel­cy dzie­jo­pi­sa­rze cesar­stwa. Opi­sy­wa­li refor­my cesa­rza Augu­sta, odna­wia­ją­ce­go swo­je impe­rium i burz­li­we dzie­je kró­la Hero­da, zna­ne­go z wyjąt­ko­wej bru­tal­no­ści nawet wobec wła­snej rodzi­ny. Nie dostrze­gli fak­tów, któ­re prze­mie­ni­ły obli­cze zie­mi. Zresz­tą nikt, może poza naj­bliż­szy­mi, nie zauwa­żył rado­ści dwóch kobiet. Nikt też nie zwró­cił począt­ko­wo uwa­gi na wyjąt­ko­wość spo­tka­nia, do któ­re­go doszło kli­ka kilo­me­trów od Jero­zo­li­my. Uczy­nił to dopie­ro po latach Łukasz. Może nawet same uczest­nicz­ki wyda­rzeń nie zda­wa­ły sobie spra­wy z wyjąt­ko­wo­ści wszyst­kich tam­tych chwil. Uczy­ni­ły to zapew­ne znacz­nie póź­niej. Czyż Elż­bie­ta mogła przy­pusz­czać, że rado­snym okrzy­kiem Mat­ka moje­go Pana wywo­ła tyle zamie­sza­nia i jesz­cze po dwóch tysią­cach lat będzie­my roz­my­ślać nad zna­cze­niem jej słów? Czy Miriam, pokor­na słu­żeb­ni­ca Pań­ska, mogła przy­pusz­czać, że swo­ją posta­wą w przy­ję­ciu Sło­wa nada poję­ciu zaufa­nie nowe­go wymia­ru? Po raz kolej­ny może­my się prze­ko­nać, że dla Boga liczy się poko­ra, słu­cha­nie z wia­rą i posłu­szeń­stwo. Mówiąc języ­kiem wiel­kie­go hym­nu Miriam: Bóg roz­pra­sza ludzi pysz­nią­cych się zamy­sła­mi serc swo­ich (Łk 1:51). Bóg stro­ni od świa­ta naszej poli­ty­ki, ale nie stro­ni od ludzi. W roz­wa­ża­nym frag­men­cie odna­leźć może­my ogrom­ny ładu­nek nadziei, co pozwa­la spoj­rzeć na ota­cza­ją­cy nas świat ina­czej. Spo­tka­nie dwóch ocze­ku­ją­cych matek, dwóch wiel­kich posta­ci Biblii, jest dla nas nie tyl­ko lek­cją wiel­kiej miło­ści Boga do czło­wie­ka, ale tak­że dosko­na­łą wska­zów­ką dla reali­zo­wa­nia powo­ła­nia, z któ­rym zosta­wił nas Pan. Otrzy­ma­li­śmy wzo­ry zacho­wań, kon­kret­ne wska­zów­ki. Oby­śmy tyl­ko umie­li je wyko­rzy­stać w naszej codzien­nej dro­dze za Chry­stu­sem. Opo­wia­da­nie Łuka­sza ema­nu­je nad­zwy­czaj­nym cie­płem, roz­we­se­la i zmu­sza do reflek­sji. Niech Boże sło­wo trwa w nas, a my, wzo­rem Mat­ki Pana, zacho­wuj­my wszyst­kie te sło­wa w ser­cu swo­im (Łk 2:51).


Pastordr Woj­ciech Gajew­ski — dok­tor nauk histo­rycz­nych, badacz pierw­szych wie­ków chrze­ści­jań­stwa, pra­cow­nik nauko­wy Wydzia­łu Filo­lo­gicz­no-Histo­rycz­ne­go Uni­wer­sy­te­tu Gdań­skie­go, pastor zbo­ru zie­lo­no­świąt­ko­we­go we From­bor­ku.

Ekumenizm.pl działa dzięki swoim Czytelnikom!
Portal ekumenizm.pl działa na zasadzie charytatywnej pracy naszej redakcji. Zachęcamy do wsparcia poprzez darowizny i Patronite.