- 23 lipca, 2024
- przeczytasz w 13 minut
W środowiskach mariawickich „Trzeci Adam” uchodzi(ł) za książkę grozy, wręcz narzędzie demontażu i ostatecznej kompromitacji mariawityzmu. Fakt, że książka Jerzego Pietrkiewicza była niedostępna w języku polskim, przyjmowano wśród mariawickiej opinii niepublic...
“Trzeci Adam” Jerzego Pietrkiewicza — gawędziarska proza o mariawitach
W środowiskach mariawickich „Trzeci Adam” uchodzi(ł) za książkę grozy, wręcz narzędzie demontażu i ostatecznej kompromitacji mariawityzmu. Fakt, że książka Jerzego Pietrkiewicza była niedostępna w języku polskim, przyjmowano wśród mariawickiej opinii niepublicznej wręcz z ulgą.
Jednocześnie w literaturze zagranicznej była to jedyna książka kształtująca wyobrażenie o mariawityzmie, ale mało kogo to interesowało. W literaturze zachodniej istniały już pokryte kurzem publikacje mariawickie, w tym także w j. niemieckim, ale nie miały one pozytywnego wydźwięku. W podręcznikach do historii dogmatów obszaru ewangelickiego oraz rzymskokatolickiego na początku XX wieku, mariawici jednogłośnie określani są mianem sekty i traktowani w sposób lekceważący.
Niespokojna książka
Staraniem Wydawnictwa Iskry Trzeci Adam Jerzego Pietrkiewicza ukazał się po polsku. Wreszcie! Na krótko przed śmiercią spotkanie na temat publikacji zorganizował i recenzję zdążył napisać prof. Zbigniew Mikołejko, jeden z najwybitniejszych polskich religioznawców. Stwierdził, że tej książki „Nie da się czytać w spokoju ducha”, uzupełniając, że chodzi o „dramat wiary radykalnej, wprost szaleńczo próbującej się wydobyć na absolutną wolność.”
Owszem, tej książki nie da się czytać ze spokojem, gdyż nie jest to suchy dokument historyczny napisany na podstawie wnikliwych badań, spełniających standardy pracy naukowej. Jest to zasadniczo fikcja literacka ukierunkowana na generowanie emocji, a następnie ich potęgowanie. To opowieść, będąca koktajlem różnych gatunków literackich subtelnie oddziaływującą na zmysły czytelników. To bardzo dobra i interesująca literatura integrująca pochodną true crime z psychologizującymi refleksjami autora, reportaż i gawędę.
Pietrkiewicz vel Peterkiewicz napisał świetną książkę i co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Czytelnik otrzymuje oszałamiającą dawkę impulsów zapakowanych w wymagającą literaturę, w dodatku zwinnie przetłumaczoną na język polski. To aż tyle i – niestety – tylko tyle, gdyż książka Pietrkiewicza nie jest merytoryczną podstawą do studium nad mariawityzmem. Zasadniczo nie jest to również książka o mariawityzmie jako takim, nie jest to też książka teologiczna, gdyż sam autor specjalnie teologią nie jest zainteresowany, ani też nie jest w niej szczególnie obeznany.
Poświęcając na wnikliwą lekturę Trzeciego Adama kilka wieczorów, nie mogłem odpędzić się od wrażenia, że mogłaby być ona napisana właściwie o każdym ruchu religijnym, a już na pewno o chrześcijanach pierwszych wieków. Ich poglądy, duchowość i praktyki religijne dla wielu im współczesnych i ponowoczesnych chrześcijan wydawać się mogły/mogą co najmniej gorszące lub niezrozumiałe.
Trzeci Adam to książka o abp. M. Michale Kowalskim, ale bynajmniej nie jego biografia, a zasadniczo dobrze czytająca się opowiastka. Abp Michał ukazany jest w niej jako religijny geniusz z licznymi talentami, a z drugiej strony jako demoniczny drapieżca. Trzeci Adam to też nie opowieść o mariawitach, co wewnętrzna polemika autora ze swoim wyobrażeniem o mariawitach i to w bardzo wąskim wymiarze. Nieskrywana fascynacja i podziw mieszają się z ironią i odrazą, i w momencie emocjonalnych wyładowań autora uważny czytelnik orientuje się, że nie znalazł się w laboratorium czy warsztacie historyka, ale w nieszczelnym akwarium, do którego autor dorzuca kolejne okazy, nie będąc do końca pewien, co w końcu z tego wyjdzie, kto kogo pożre lub zachwyci.
Pietrkiewiczowi należą się pośmiertnie wyrazy uznania za ilość zebranego materiału, jednak nie on jest tutaj najistotniejszy, a to, co autor umieścił w swoim imaginarium. Nie ulega wątpliwości, że to, czego nie zdołał znaleźć lub czego nie doczytał, po prostu wymyślił i dopisał.
Nie byłoby tej książki, gdyby nie pomoc samych mariawitów (przynajmniej tak zadeklarował Pietrkiewicz), w tym nie tylko córki jednego z wzgardzonych i od dawna nieżyjących już biskupów płockich, ale też byłych mariawitów. Co więcej, dotarcie do materiałów i luźno odtwarzanych rozmów, było możliwe również dzięki rozłamowi (1935) i nietrudno się zorientować, że na wewnątrzmariawickiej linii konfliktu Pieterkiewiczowi udało się wznieść interesującą konstrukcję arcybiskupa-demona i rozwinąć wielowątkową teorię religijnego uwiedzenia. Tajne źródła, zasłyszane informacje zasadniczo uniemożliwiają poważne traktowanie treści, którą autor miałby w wielkiej tajemnicy otrzymać.
Problemem u Pieterkiewicza jest nie tylko jego wizja abpa M. Michała Kowalskiego, św. Marii Franciszki czy mariawitów i mariawityzmu w ogóle, ale też jego wyobrażenie katolicyzmu jako takiego. Widać, że autor o wiele swobodniej czuje się w refleksji religioznawczej w formacie pop niż w refleksji teologicznej czy nawet konfesjoznawczej. Już w Prologu zauważamy, że Pieterkiewicz kultywuje dość naiwną wizję katolicyzmu, trochę bajkową, stwierdzając m.in.: „Dla katolików, mimo że pielęgnują ducha pojednania wobec odmiennych wyznań chrześcijaństwa, mariawityzm stanowi obrazę teologicznego dobrego smaku.” W tym zdaniu wybrzmiewa nie tylko stronniczość i szczypta pogardy, ale dość monolityczna wizja katolicyzmu, która dochodzi do głosu po wielokroć.
Przypuszczenia i domysły, czyli prawda?
Siła i moc narracji Pietrkiewicza polega też na tym, że zręcznie posługuje się niedopowiedzeniami i manipulacją. Czytelnik wprowadzany jest w świat autora, jakby delirium charyzmatycznego uczonego, z którego ciężko wyjść o własnych siłach, jeśli wiarygodność słów autora przyjmie się za dobrą monetę.
Przykład? Odnosząc się do M. Franciszki i jej relacji z przyszłym abp. M. Michałem Kowalskim, Pieterkiewicz artykułuje to, o czym do dziś plotkuje się w środowiskach (nie)ekumenicznych, a wcześniej w prasie narodowej międzywojnia. Chodzi o sugestie o rzekomym współżyciu intymnym Mateczki i arcybiskupa.
Pietrkiewicz, odnosząc się do fragmentu z Krótkiego życiorysu Mateczki i łącząc go z średniowiecznym legendami o św. Klarze i Franciszku stwierdza: „Opisane fakty i emocjonalny ton przytoczonego fragmentu prowadzą do jednego wniosku: że mistyczne zbliżenie księdza Michała i Marii Franciszki mogło mieć także wymiar fizyczny” (62), aby dalej stwierdzić, że „nieuniknionym jest wniosek, że doszło do mistycznego kazirodztwa.” (63) Mamy zatem tryb warunkowy, że coś mogło się stać i przez sam fakt prawdopodobieństwa, urasta do rangi niepodważalnego wniosku.
Ten mechanizm powtarzany jest wielokrotnie, choćby w tych momentach, gdy Pietrkiewicz niejako wciela się w rolę rzecznika prasowego arcybiskupa (od str. 142 i dalej), autorytatywnie stwierdzając, co biskup miał naprawdę na myśli i – co więcej – jaki był jego stan duchowy. Ta narracja niedopowiedzeń, supozycji i zwykłych spekulacji podbudowywana jest dość prostymi narzędziami znanymi dziś z prasy brukowej i różnych deep fejków. Pietrkiewicz stosuje do tego pytania, a raczej kaskadę pytań, które zasadniczo pytaniami nie są, a po prostu tezami na potrzeby akcji: „Czy [Kowalski] uparcie próbowałby skłonić Mateczkę do aktów nieczystych, gdyby nie pozostawali wcześniej w relacji, która uprawniała go do takiego zachowania? A jeśli byli w takich stosunkach, to dlaczego ona odmawiała spełnienia jego próśb?” (79)
Prawda jest dowolna
To nieistotne, czy Pietrkiewicz stosuje tryb warunkowy (częste „mogłoby być”), czy snuje przypuszczanie („wydaje mi się”) czy wyraża swoje najgłębsze przekonanie („jestem pewien, że”) – wszystkie te konstrukcje, choć odnoszą się do innych rzeczywistości semantycznych u Pietrkiewicza są synonimami.
Nie ma znaczenia, czy wypowiadane po nich stwierdzenia są prawdziwe lub nie. Prawda u Pieterkiewicz nie ma priorytetu – jest nią dobrze czytająca się literatura, a to mu się powiodło.
Teoria jednego źródła
Wracając jednak do głównego bohatera książki – abpa Michała Kowalskiego – czytelnik otrzymuje od autora wyobrażenie człowieka, który osiągnął coś niewiarygodnie wielkiego, ale jednocześnie kogoś, kto nie robi w ciągu dnia nic innego niż koncypowanie kolejnych misteriów seksualnych i zaspokajanie prywatnego pożądania. Pietrkiewicz stawia nawet tezę, że abp Kowalski pisał, by zagłuszyć swój popęd seksualny. Nawiasem mówiąc, dlaczego ta teza nie miałaby dotyczyć kilkukrotnego rozwodnika Pietrkiewicza? Karykaturyzacja abpa M. Michała ustaje na chwilę, gdy Pietrkiewicz odnosi się do jego męczeństwa, nawet – można rzec – z mikroskopijnymi śladami przejęcia. Ale tylko śladowymi.
Pietrkiewicz sporo uwagi poświęca słynnym procesom arcybiskupa. Mimo deklarowanego obiektywizmu powtarza wnioski oskarżenia jako swoje, jedynie sygnalizując w paru miejscach, że ten czy tamten głos był mało wiarygodny. Dlaczego? O tym decyduje sam autor. Zresztą, Pietrkiewicz wyraźnie stwierdza (178), że archiwa sądowe w Płocku zostały zniszczone w czasie wojny (co do tego nie byłbym taki pewien!) i przyznaje wprost w przypisie, że opierał się zasadniczo na relacjach prasowych z procesu zdominowanych przez mniej lub bardziej radykalną prasę narodową.
Także w omawianiu procesu Pietrkiewicz sięga po naszkicowany powyżej mechanizm prawdopodobieństwa ad absurdum, gdy stwierdza np.: „Załóżmy, że arcybiskup Kowalski rzeczywiście odprawiał seksualne obrzędy z religijną inicjacja” (197). Na podstawie założenia, myśl stopniowo urasta do rangi prawdy, nawet jeśli jednocześnie autor jakby mrugał porozumiewawczo do czytelnika, że może być zupełnie inaczej. Jeśli jednak czytelnik będzie uparty i nie da wiary autorowi to ten przychodzi mu w sukurs, stwierdzając: „Wiele z nich krąży do dzisiaj wśród ludzi, którzy nie mieli dostępu do informacji choćby z drugiej ręki, istnieje bowiem rodzaj historycznych pogłosek, które wypełniają najciemniejsze szczeliny w naszej wiedzy o przeszłości. Tak czy siak, wrogo nastawieni historycy mogą przysłużyć się prawdzie.” (198)
Zasadniczo to stwierdzenie Pietrkiewicza można byłoby skwitować w języku młodzieżowym jako samozaoranie, ale autor się nie zraża. W odniesieniu do medialnego procesu abpa Michała autor dokonuje bardzo celnego podsumowania tych wydarzeń i to w jednym zdaniu: „Kowalski nie miał szansy wygrać przed żadnym sądem.” (200)
Pietrkiewicz dopełnia procesowe omówienie innym zdaniem: „O różnych rzeczach można wątpić, ale znane z historii schematy sugerują prawdziwy charakter wydarzeń niezależnie od uprzedzeń i nieścisłości.” Czyli znów: nieważna prawda i fakty, ważne są historyczne, kulturo-podobne faktory, które mogłyby, ale nie muszą potwierdzać tego, co i tak jest jakby wiadome albo nawet i nie.
Pozytywnie o kapłankach, ale…
Ton nieco bardziej przychylny sprawie mariawickiej pojawia się przy kapłaństwie kobiet. Jednak i w tym wątku zwycięża przewijająca się jak złota nić przez całą książkę fascynacja autora seksualnością, quasi-komparatystyką religijną pod znakiem waginy tudzież innych organów kobiecych lub męskich, porównywanych chociażby do instrumentów muzycznych.
Obsesyjne wręcz wtłaczanie seksualizmu nasiąkniętego momentami pornografią zasadniczo osłabia poniekąd słuszne feministyczno-naturalistyczne wątki na religioznawczej szynie. Pietrkiewicz sabotuje ciekawie zapowiadające się elementy, jednak jego zabieg z pewnością znalazł i znajduje zainteresowanych czytelników.
Wracając do kapłaństwa kobiet, autor zdobywa się na pozytywne sformułowania, by jednak po chwili przejść w atak na abp. Kowalskiego. I tak odnosząc się do czasu bezpośrednio po wprowadzeniu kapłaństwa kobiet stwierdza: „Postanowił [Kowalski] więc, niczym wędrowny muzykant, rozpocząć objazd po mariawickich parafiach. Zapakował kapłanki do autobusu i ruszył z nimi jako dyrektor całego widowiska.” (235). Takie sformułowania, które również i dziś znajdują niemałe rzesze uśmiechniętych recenzentów, potwierdzają: Pietrkiewiczowi na żadnym etapie książki nie chodzi o merytorykę i treść, a o emocje, a tutaj jest mistrzem.
Są jednak i inne miejsca, w których można odczytać jakby teatralne wręcz przejęcie autora sprawami, których doświadczył. Szczególnym momentem jest jego wspomnienie z udziału w mszy ludowej w płockiej kaplicy Kościoła Katolickiego Mariawitów. Pietrkiewicz mówi – jakby chciał w jakiś sposób naśladować doświadczenie Mateczki – że wyobraził sobie jakby słuchał „ostatniej mszy na ziemi, a kopyta koni wiozących jeźdźców apokalipsy dudnią już nad naszymi głowami. Kwiaty na ołtarzu nie mogły ukryć wiadomego zagrożenia. A jednocześnie był to początek, jeden z tych, których znaczenia się nie rozumie. Za monstrancją stała jeszcze jedna fotografia, zdjęcie Mateczki na łożu śmierci, z brzuchem wydętym, jakby zaraz miał się rozerwać. Narodzenie w śmierci. W moim końcu jest początek. Jeśli ta kobieta, łamiąca przede mną opłatek nad kielichem, była niczym apostołowie, to może spotkam ją da drodze do Emaus?” (254)
Ta plastyczna, spirytualistycznie ujęta refleksja nie jest przejawem obiektywizmu autora, ale bardziej literackim teatrum, które dobrze komponuje się z pozostałą treścią.
Książka jako lustro nierozwiązanych spraw
Książkę Pietrkiewicza można czytać na różne sposoby. Oczywiście, czytelnik ma prawo przyjąć ją jako prawdę objawioną o powstałym w Polsce ruchu odnowy religijnej wyklętym przez Rzym. Jest też jednak inna możliwość, która wyjaśnia dużą część umiejętnie podawanej narracji.
Podczas lektury miałem nieodparte wrażenie, że za każdym razem, kiedy Pietrkiewicz rozprawia się z abp. M. Michałem Kowalskim, szyje jego złowrogą legendę opierając się na zasłyszanych rzekomo informacjach, zasadniczo pisze o sobie samym. Echa tego można też przeczytać w autobiografii Pietrkiewicza „Na szali losu”, gdzie pisze o epizodzie mariawickim, zaostrzając swój ton i jeszcze intensywniej lgnie ku „teologii narządów rozrodczych”.
Tym bardziej uprawnione jest stwierdzenie, że książka Pietrkiewicza jawi się jako utajona (nomen omen) rozprawa z sobą samym. Zresztą, sam autor uwydatnia element sakro-misteryjny, niezmordowanie podkreśla rolę tajemnicy i przyznaje, że arcybiskup pośmiertnie zawładnął jego wyobraźnią „tak samo jak kiedyś wtrącał się w życie innych ludzi.” (361)
Widać to w bardzo obszernym rozdziale o małżeństwach mistycznych i dzieciach narodzonych ze związków kapłanów i zakonnic.
Dlaczego Trzeci Adam odniósł tak ogromny sukces w Anglii i poza nią? Nie dość, że jest to dobrze napisany tekst z nowatorskimi zabiegami literackimi i niesłabnącym napięciem wątków erotyczno-religijnych, to jeszcze pod względem treściowym jest to niesamowita dawka wiedzy interdyscyplinarnej przekazana w atrakcyjny sposób. Brytyjski czytelnik lat 70. XX wieku otrzymując subiektywny wgląd w daleki kraj za Żelazną Kurtyną mógł być zachwycony literaturą, która łączy skandalizującą, wręcz bulwarową gawędę z literaturoznawczo-filozoficznym spektrum nieznanej Europy Wschodniej, szczególnie prawosławnej Rosji, a następnie katolickiej Polski.
Pietrkiewicz bez trudu mógł i oczarował brytyjskiego czytelnika. Z godną pozazdroszczenia swobodą żongluje analizą rosyjskiej literatury XIX wieku, myślą gnostycką, polskim mesjanizmem, przechodząc co raz do dywagacji religioznawczych, aby z tego wszystkiego utkać szaty dla mariawitów, których oni sami by nie chcieli.
Fascynacja religią i z jednej strony jej nieskrywana choć chwiejna krytyka dochodzi do głosu, gdy autor stwierdza, że „język religii mieści się w historycznej szafie z kostiumami – dlatego roztacza smrodek naftaliny, od czasu do czasu maskowany kadzidłem, żeby nie wywołał mdłości”, dodając, że nieszczęście mariawityzmu polega na tym, że „rozpoczął się w złym momencie rozwoju dyskursu kościelnej ewangelizacji”. (337)
Czy odradzałbym, szczególnie mariawitom, lekturę książki Pietrkiewicza? Absolutnie nie! To pozycja, którą warto przeczytać, choćby po to, by poznać różne perspektywy postrzegana czy nawet nierozumienia mariawityzmu. Ponadto Pietrkiewiczowi udało się częściowo uchwycić stan emocjonalny mariawickiego środowiska – zarówno po stronie płockiej, jak i felicjanowskiej. O ile dla Kościoła Katolickiego Mariawitów abp Michał jest nie tylko świętym męczennikiem, tak, Ojcem Kościoła i reformatorem w jednym, o tyle dla Kościoła Starokatolickiego Mariawitów wciąż pozostaje trudnym dziedzictwem, którego – mimo licznych zabiegów – nie udało się zsunąć w otchłań damnatio memoriae.
Trzeci Adam, poza jednym wyjątkiem, nie doczekał się (jeszcze) mariawickiej odpowiedzi.
Wynikać to mogło z różnych czynników, w tym bariery językowej czy zasygnalizowanego na początku lęku i/lub obecnego wciąż gdzieniegdzie we współczesnym mariawityzmie przekonania, żeby lepiej już o nas nikt już nic nie pisał, chyba, że o ochronkach albo nieszczęsnym prześladowaniu.
Brak odpowiedzi na Trzeciego Adama wynika też z faktu, że w mariawityzmie zaprzestano zasadniczo pracy teologicznej, również w obawie przed duchem abp. Kowalskiego (nurt płocki), obawiając się, że zajmowanie się teologią do niczego dobrego prowadzić nie może.
Ów znany również w innych wyznaniach antyintelektualizm i zabarykadowanie się za obrzędowością i martyrologią, odebrało mariawitom pierwotny Streitgeist, który przebija przez pisma Mateczki i Brata Arcybiskupa Michała. Mariawici oddali Pietrkiewiczowi pole, a ten powrócił zza światów, w dodatku w polskiej odsłonie.
Zbędny dodatek
I na koniec jeszcze refleksja, dotycząca polskiego wydania Trzeciego Adama. O ile sama książka Pietrkiewicza to naprawdę wciągająca fikcja, o tyle zamieszczony na końcu dyskurs dwóch polskokatolickich teologów jest dodatkiem zbędnym i nudnym, psującym swoją encyklopedyczną odtwórczością polot książki.
Wbrew zapowiedziom zawartą we Wstępie Mirosława Supruniuka do polskiego wydania, teolodzy polskokatoliccy nie dopisali dalszego ciągu mariawickiej historii, a jedynie zrekapitulowali to, co zasadniczo można się już dowiedzieć z Wikipedii.
Krytyka Pietrkiewicza jest bardziej niż symboliczna, nie ma krytycznej analizy przypadku, nie jest podejmowana polemika z autorem, a już zupełnie zaskakuje, choć może nie powinna, rezygnacja z jakiejkolwiek refleksji teologicznej na temat dzisiejszego mariawityzmu, zamykając go w chłodnej probówce nudnej, częściowo błędnej faktografii. Ten dodatek nie tylko psuje książkę Pietrkiewicza, ale też niczego nie wnosi do współczesnej wiedzy o mariawityzmie.
Autorzy nie sprostali oczekiwaniom postawionym we Wstępie. A szkoda.
» Bezpośredni link do “Trzeciego Adama” na stronach Wydawnictwa Iskry
» Ekumenizm.pl: Zawsze z błędami — czyli publikacja lefebrystów o mariawitach i nie tylko