- 29 października, 2025
- przeczytasz w 5 minut
Po długiej i wyniszczającej chorobie w wieku 68 lat odszedł Krzysztof Mazur, niestrudzony badacz mariawityzmu, wielki przyjaciel ekumenicznych zmagań i doskonały interlokutor.
Anonimowy chrześcijanin, jawny ekumenista — odszedł Krzysztof Mazur
Po długiej i wyniszczającej chorobie w wieku 68 lat odszedł Krzysztof Mazur, niestrudzony badacz mariawityzmu, wielki przyjaciel ekumenicznych zmagań i doskonały interlokutor.
I choć permanentnie wątpił i kwestionował to jednak pozycjonował się w przestrzeni gdzieś pomiędzy umiarkowanym agnostycyzmem a kulturowym chrześcijaństwem. Zawsze życzliwie i nie zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
Każdy kto amatorsko czy profesjonalnie podejmował zagadnienia związane z dziejami i współczesnością mariawityzmu po prostu musiał zetknąć się z Krzysztofem Mazurem, autorem książek i publikacji poświęconych mariawityzmowi w jego jedności i rozbiciu. Zasadniczo to Krzysztof był tym, który zbudował fundamenty współczesnej opowieści o mariawityzmie, a ponieważ był kimś spoza, to patrzył na mariawityzm panoramicznie.
Nie była to jednak refleksja z lotu ptaka, totalnie zdystansowana, ale odważna, bo Krzysztof jak na prawdziwego badacza przystało, wszedł w sam środek środowiska mariawickiego – zarówno płockiego, jak i felicjanowskiego – i rozmawiał. Jego opowieść o mariawityzmie wynikała nie tylko ze znajomości materiałów źródłowych, w tym także tych nigdzie dotąd niepublikowanych, ale przede wszystkim ze spotkań z ludźmi, którzy dzielili się swoimi wspomnieniami, przeżyciami, refleksjami, ale też tajemnicami.
Dyskrecja i delikatność Krzysztofa, a także nieukrywana sympatia wobec „tematu badawczego” sprawiła, że ludzie chętnie z nim rozmawiali, tym bardziej, że spotykali kogoś, dla kogo mariawityzm nie był wyschniętą ziemią historycznych przepychanek, ale przede wszystkim żywym organizmem, domem. Krzysztof był jednocześnie wewnątrz, jak i poza, bez trudu przemieszczał się między komnatami duchowości i historii, zachowując coś, co wierzący nazywają pokorą.
Nie pamiętam, kiedy się poznaliśmy, ale pamiętam jedną z kilkudziesięciu naszych rozmów, kiedy rozmawialiśmy o listach św. arcybiskupa M. Michała Kowalskiego pisanych z Rawicza. Gdy poruszyliśmy tematykę zreformowanej teologii trynitnarnej i kontrowersji związanych z ich treścią w kontekście dialogu wewnątrzmariawickiego czy szerzej ekumenicznego, zaimponowało mi to z jaką finezją i poniekąd apofatyczną ostrożnością Krzysztof stwierdził: to jest świat mistyki, przeżyć nadprzyrodzonych i trudno podejmować polemikę z życiem nadprzyrodzonym.
Jeden z największych teologów rzymskokatolickich XX wieku Karl Rahner SJ mówił o anonimowym chrześcijaństwie. Muszę przyznać, że jakkolwiek ta myśl niemieckiego teologa pozostawia wiele znaków zapytania i wątpliwości, niedomkniętych drzwi i prześwitujących przedsionków (któraż teologia tego nie czyni?) to jeśli miałbym ją w jakikolwiek sposób personalizować, konkretyzować to pomyślałbym o Krzysztofie.
Właściwie, rozmawiając z nim trudno było odnieść wrażenie, że rozmawia się z agnostykiem, wręcz odwrotnie – rozmawiało się z Bratem. Dlatego też we wspólnotach obydwu Kościołów mariawickich wielu, jeśli nie większość mówiła do Krzysztofa „bracie”, bo był bratem, bratem mariawickim, choć nie mariawitą de iure, a jednak tym, który mariawityzm rozumiał, być może nawet czuł, a z pewnością przeżywał
Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach o mariawityzmie. Krzysztof nie raz mówił, że mariawityzm potrzebuje swojej Reformacji. W innej wersji ta wypowiedź brzmiała – mariawityzm potrzebuje mariawityzmu, samego siebie, nie tyle spetryfikowanego dziedzictwa, uwięzionego w murach resentymentów i płaczu nad rzekami Babilonu, co uobecnionego ducha Sióstr i Braci, Mateczki, jej zapału, energii, krytycznego myślenia i odwagi. Tego wszystkiego Krzyśkowi nie brakowało i to w jakiś mistyczny sposób czyniło go bratem mariawitą.
Krzysztof był specyficzny. Był jakby nie z tych czasów. Gdy ongiś rozmawialiśmy o środkach komunikacji i wpadłem w wir nowomowy człowieka mediów elektronicznych, stwierdzając, że pojawiła się nowa aplikacja umożliwiająca opracowywanie interesujących tras rowerowych, Krzysztof napisał do mnie: „To dobrze czy źle? Pytam, bo nie rozumiem Twojej informacji. Jestem z epoki nocników emaliowanych, a nie ery procesów krzemowych.” Cały Krzysztof, ironia i dystans do siebie. A do tego człowiek publicystyczny choć nie populistyczny, piekielnie oczytany i z otwartym umysłem.
Wraz ze swoją żoną Hanią wielokrotnie zapraszał mnie do siebie. Dla mnie nigdy nie były to jedynie spotkania towarzyskie, ale przede wszystkim intelektualne i tak… duchowe. U Mazurów w domu było i jest jak w ekumenicznej świątyni i Bibliotece Aleksandryjskiej – z każdego rogu wystawały książki, głównie literatura historyczna, mariawicka, ale też prawosławna, katolicka obrządków wielu i ewangelicka, a do tego ikony i inne ślady sacrum.
Krzysztof był ekumeniczny do szpiku kości. Nie chodzi tylko o rozległe, ekumeniczne znajomości, ale jego troskę o chrześcijan, różnych chrześcijan. Któryż obojętny agnostyk troszczy się o misyjność mariawityzmu czy luteranizmu u bram Podlasia? Czyż to nie powinno być właściwie obojętne? Przejmował się i to bardzo, czasami nawet za bardzo, gdy ze strony takich czy innych środowisk tudzież dygnitarzy kościelnych spotykały go rozczarowania, interesowne traktowanie bezinteresowności Krzysztofa – mówił o tym ze smutkiem, rozżaleniem, ale nigdy z nienawiścią. Przypominał mi niekiedy poturbowanych chrześcijan, których można spotkać w każdym Kościele, pozbawionych iluzji na zmiany.
Tak, Krzysztof współprzeżywał chrześcijaństwo i dawał temu wyraz. Gdy w 2020 roku zmarł mariawicki kapłan M. Fidelis, Krzysztof poprosił o możliwość napisania wspomnienia. Napisał poruszający tekst (zachęcam do lektury). Po uroczystościach pogrzebowych pisał mi, jak bardzo jest przygnębiony jego odejściem. Wspomnienie zmarłego kapłana było jego ostatnim tekstem dla ekumenizm.pl, choć w planach były następne.
Później było coraz gorzej. Krzysztof zachorował. Początkowo nie było wiadomo, co mu jest. Krzysztof, którego zawsze i wszędzie było pełno, powoli się wycofywał, zanikał, gasnął. Trudno było uwierzyć, jak szybko i brutalnie choroba zaczęła go wyniszczać, odcinać od świata zewnętrznego. Pamiętam nasze ostatnie spotkanie przy stole, ale najbardziej zapamiętam nasze ostatnie spotkanie w ogóle. Krzyś był już leżący, rzadko wstawał, ledwo chodził. Odwiedziłem go wraz z jednym z kapłanów i do dziś pamiętam jego ogromną radość, szczególnie wtedy, gdy ekumenicznie wymienialiśmy międzywyznaniowe uszczypliwości. Krzysztof słuchał i reagował jak potrafił, głównie uśmiechem.
W ostatnich dniach, miesiącach i latach życia niezmordowanie towarzyszyła mu Małżonka i Brat. Jak już chorował i miałem go znów odwiedzić napisał z właściwym sobie przekąsem: “Śmigaj do ruiny faceta i jego serdecznej opiekunki.” Później niepotrzebnie przepraszał, że nie był się w stanie pożegnać tak jak się przywitał.
Na jutrzejszym pogrzebie Krzysia, świeckim pogrzebie, będą także jego siostry i bracia z różnych Kościołów. Myślę, że jakkolwiek będziemy mieć różne wspomnienia to jednak połączy nas – oprócz chrześcijańskiej nadziei – przeogromna wdzięczność Krzysiowi, za Krzysia, że wolno nam było go poznać.
Ziemia, ziemi, prochy prochom, popioły popiołom, a ….
… dziękuję.
Fot. Violetta Machnicka, 29 listopada 2018 roku