- 12 lutego, 2023
- przeczytasz w 5 minut
Sytuacja w Kościele Starokatolickim Mariawitów (KSM) po zakończeniu kadencji dotychczasowego Biskupa Naczelnego, nawet jeśli wpisuje się w możliwe rozwiązania statutowe, stanowi symptom poważnego kryzysu, jaki toczy ten Kościół od co najmniej kilku dziesięciol...
Kościelna sepsa
Sytuacja w Kościele Starokatolickim Mariawitów (KSM) po zakończeniu kadencji dotychczasowego Biskupa Naczelnego, nawet jeśli wpisuje się w możliwe rozwiązania statutowe, stanowi symptom poważnego kryzysu, jaki toczy ten Kościół od co najmniej kilku dziesięcioleci. Wydawało się, że zmiany zapoczątkowane w 2015 roku przełożą się na zryw, wyjście z systemu niemocy i klerykalnego etatyzmu poprzez upodmiotowienie wiernych i kolegium kapłanów, ale tak się – niestety – nie stało. Zamiast zrywu jest eklezjalna sepsa.
Ta kościelna sepsa niweczy zauważalny gdzieniegdzie wysiłek misyjny i osłabia wiarygodność Kościoła, podkopuje wszystko to, co dobre w mariawityzmie.
Napięcia w kościelnym organizmie są czymś oczywistym. Nie ma żadnej wspólnoty wyznaniowej, w której wewnętrzne konflikty lub twarde zderzenie szlachetnych ideałów z rzeczywistością nie generowałoby całej palety konfliktów.
One nie muszą od razu oznaczać rozłamu lub toksycznego klientelizmu, sprzyjającego powstawaniu kościelnych biotopów, narracji my-oni. W takim zaplątaniu zanika wspólnotowe myślenie, a stare konflikty, także te dziedziczone, przekazywane są dalej w imię nieuświęconej tradycji, krytycznie podchodzącej do propozycji zmian, jakie mogłyby ten system impossybilizmu rozwikłać.
Nie inaczej jest w KSM, także dlatego, że jest to wspólnota stosunkowa młoda w historii Kościoła, choć ze starożytnym dziedzictwem.
Nie miejsce i czas, by wnikać i przenikać do szczegółowych, konfliktogennych mechanizmów, jakie obowiązywały i wciąż dobrze się mają w KSM datowanych najpóźniej na czas po rozłamie w 1935 roku i w trudnym okresie powojennym.
Trauma podziału i konkurencyjnego myślenia, konieczność odcięcia się i poszukiwania własnej tożsamości wobec szeroko rozumianej ekumenii nie do końca się udała. Egzemplifikują to opisywane na ekumenizm.pl konflikty wokół członkostwa KSM w Unii Utrechckiej i arcynieszczęsnego dialogu z Kościołem rzymskokatolickim, który spektakularnie legł w gruzach i najchętniej by o nim zapomniano, co właściwie już się „zadziało”.
Wystarczy, jeśli skonstatuje się, iż w KSM wykształciła się pewna pseudomesjańska pragmatyka. Można ją było zaobserwować przy ostatnich wyborach Biskupa Naczelnego: oto pojawia się ktoś, kto wszystko zmieni i naprawi, a że nie stanie się to z dnia na dzień to wiadomo, ale jednak…
Takie myślenie wiąże się z niebezpieczeństwem zawłaszczenia żywego organizmu kościelnego, w którym jedna osoba koncypuje, jeśli potrafi, a reszta z ojcowsko-biskupich rąk przyjmuje i nie polemizuje. Nawet jeśli słychać jakieś głosy to półszeptem, bo przecież bracia biskupi i bracia kapłani najlepiej wiedzą, co i jak zrobić, żeby było lepiej… zawsze, przecież, wiedzieli.
W takiej sytuacji przestają działać wszystkie bezpieczniki, zaufanie przeradza się w łatwowierność, przychylność w bezkrytyczne przytakiwanie, a mechanizmy wewnętrznej kontroli przed nadużyciami wszelakiej maści, po prostu zanikają lub są mordowane w szarych rękawiczkach, jeśli jest taka potrzeba.
Akurat komu jak komu, ale mariawitkom i mariawitom nie trzeba tłumaczyć, że na mesjasza w Kościele oczekiwać nie trzeba, bo On już tu jest i to dość mocno eksponowany w złotych monstrancjach na tronie pod konfesją. Właściwie to wydarzenie Nieustannie-Ukrytego, ale też Wciąż-Objawiającego się Mesjasza, jest tym, co dla mariawitów jest największą Świętością wpisaną w tożsamościowy nerw.
Poszukiwanie innych mesjaszy powoduje kościelną implozję, a konkretnie samo-zapadanie się Kościoła. Chodzi o nerwowe poszukiwanie zastępczego uznania, reflektorów, odpływanie w kierunku fasadowości i piętrzących się konfliktów, pośród których powstaje pytanie: czy to ma właściwie sens? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Dla kogo i czy nie na próżno się staramy?
Takie odczucia powstawać mogą nie tylko w sytuacji nieistniejącej komunikacji władz z kapłanami i wiernymi, którzy obwieszczeniowo otrzymują albo i nie decyzję. Wystarczy wspomnieć słynne kazanie Biskupa Naczelnego sprzed dwóch lat, gdy apelował do Ludu Mariawickiego i kapłanów o poważne traktowanie decyzji Rady Kościoła, a działo się to w atmosferze głębokiego konfliktu w jednej z Parafii na pograniczu mazowiecko-podlaskim.
Kapłańskie koterie, podgryzanie się i rozemocjonowane decyzje wiernych, którzy w dobrej wierze starają się ratować, co się da, otwierając przy tym nowe pola konfliktu, rozpościerają obraz wspólnoty, w której zaufanie staje się czymś deficytowym. Jedyne czego nie brakuje to wspomniany klerykalizm produkowany nie tylko przez samych kapłanów, ale i ochoczo wspierany przez sporą część wiernych, oczekujących od swoich duszpasterzy, że będą nie tylko menagerami ds. wieczności, ale i przy okazji biegłymi rewidentami, kierownikami budowy i specjalistami od fundraisingu.
Że w tym wszystkim gubi się duchowość, a to, co ludzkie wyrasta ponad paradygmat „Niech Cię cała ziemia adoruje”? Że rozmywa się odpowiedzialność zarówno kapłanów, jak i współodpowiedzialnych wiernych, pozostaje chyba niezauważone…
Te skrótowo opisane objawy kościelnej sepsy, w której stopniowo, przestają działać poszczególne organa Kościoła (czasami dosłownie), prowadzą do tak niespodziewanych wydarzeń jak ta z 11 lutego 2023 r.
Nie powstała ona w próżni, ale w doskonale zaprojektowanym chaosie, który okazuje się być wygodniejszy niż porządek, którego z premedytacją nie realizowano od dawna. A chodzi konkretnie o Synod, którego nazwa wpisana jest – czysto teoretycznie – w ustrój Kościoła.
Owa synodalność Kościoła Starokatolickiego Mariawitów jest ewenementem na skalę ogólnopolską, a może nawet światową – nikt z żyjących go nie widział, ale wszyscy się go obawiają, nawet jeśliby chcieli, aby wreszcie się zmaterializował.
Jeśli w 1997 roku KSM sam wobec władz państwowych określił swój mechanizm działania, w którym Synod zajmuje centralną rolę, a Kapituła czy Rada Kościoła nie jest absolutnym i wszechogarniającym komitetem centralnym, to należy zapytać:
- jak wiele energii, determinacji i przekonywania zaangażowano, aby Synod nie doszedł do skutku, mimo uroczystych zapowiedzi?
- jak to się stało, że ani władze Kościoła ani władze państwowe nie wyegzekwowały zapisów Ustawy, która wyraźnie przyznaje Synodowi decydujące znaczenie w zarządzaniu Kościołem, sprawowaniu kontroli i wprowadzania koniecznych zmian?
- jak to jest, że rządzi prowizorka i ciche porozumienia, że toleruje się zakulisowe załatwianie spraw, które powinny być dyskutowane nie tylko w zakrystii i na spotkaniach kapłańskich?
A propos kapłaństwa i kapłanów: w każdym Kościele system, w którym kapłani pozostawieni są sami sobie, sprawują rząd dusz (choć w mariawityzmie sprawa ta jest dogmatycznie uregulowana, komu rząd nad duszami został odebrany i kto go tylko sprawuje) kontrolują wszystko i wszystkich, jest nie tylko zarzewiem konfliktogennych sytuacji, ale sam staje się problemem, powodującym, że Kościół zajmuje się samym sobą i swoimi funkcjonariuszami, którzy coraz bardziej przypominają kastę niż posłanych, aby służyć i wspierać.